[Tylko u nas] Rafał Woś: Czy Europę da się uratować?
Przez te 18 lat – odkąd jestem obywatelem Unii – było mi za Europę wstyd dwa razy. Pierwszy raz w roku 2015, kiedy unijne instytucje zdecydowały się zedrzeć ostatnią koszulę z Grecji, robiąc Atenom – jak to celnie określił ich ówczesny minister finansów Janis Warufakis – „mentalny waterboarding”, a potem zmuszając Greków do przyjęcia niesławnej końskiej kuracji, czyli szkodliwego ekonomicznie, niszczącego społecznie i upokarzającego pakietu oszczędnościowego. Unia stanęła wtedy przed wyborem: czy bronić „europejskiej solidarności” i zasady bezwarunkowej pomocy dla jednego z członków, który znalazł się w potrzebie, czy ważniejsze mają być jednak interesy zachodnich wierzycieli – głównie niemieckich i francuskich instytucji finansowych. Unia wybrała niestety to drugie, a Greków nazwała „darmozjadami”, którzy sami są winni kłopotów, w które wpadli.
Podobny wstyd towarzyszy mi dziś, gdy od kilku miesięcy unijny establishment próbuje zagłodzić Polskę. A mówiąc bardziej precyzyjnie, wpłynąć na wynik przyszłorocznych wyborów parlamentarnych nad Wisłą. Tak by zdezorientowani i przestraszeni Polacy wybrali jednak taki rząd, na jaki czekają Bruksela i Berlin. Kompletnie nie kupuję przy tym argumentu, że chodzi tutaj o jakieś „europejskie wartości”, których Polska, wstępując do wspólnoty, zgodziła się przestrzegać, a które dziś rzekomo łamie. Spór o reformę sądownictwa to zwyczajny pretekst. Gdyby nie on, znalazłoby się coś innego. Brak wolności mediów, prześladowanie praw mniejszości albo Bóg jeden wie, co tam jeszcze. W każdym z tych przypadków kryteria oceny „wartości UE” są na tyle płynne i nieprzejrzyste, że można je zastosować absolutnie wobec każdego kraju. A fakt, że na ławie oskarżonych siedzi akurat Warszawa, wynika z zupełnie innych przyczyn.
O doganianiu i dojrzewaniu
Jakich przyczyn? Chętnie odpowiem na to pytanie. Najpierw jednak muszę dodać, że nie piszę tego wszystkiego jako eurosceptyk. Przeciwnie. W referendum unijnym roku 2003 głosowałem „za”. I to obiema rękami. Również przez kolejne dwie dekady nie ulegało dla mnie wątpliwości, że tamta decyzja była dobra. Owszem – nie ma co ukrywać, że nasze członkostwo w UE to także koszty. Akurat w tym przypadku poniesione „z góry” – głównie w czasie dekady poprzedzającej wstąpienie Polski do UE. Ten koszt objawiał się przez otwarcie na napływ kapitału zagranicznego (głównie z zachodniej Europy), który dostał wiele długich lat, by pohasać po niegotowym do obrony polskim rynku i się na tym porządnie utuczyć. Skutkiem było przejęcie przez ten kapitał dominującej pozycji na wielu kluczowych rynkach: od sektora finansowego po handel wielkopowierzchniowy. Pod wieloma względami stało się to wówczas kosztem polskich „protoprzedsiębiorców”, czyli tych, którzy nie wytrzymali wyścigu z zagraniczną konkurencją. A krociowe zyski portugalskiej Biedronki, niemieckiego Lidla czy włoskiego UniCredit zdarzyły się ich kosztem. O tym rozdziale polskiej transformacji zapominać nie wolno. Bez niego bilans naszego członkostwa w UE będzie tylko cukierkową bajeczką dla grzecznych dzieci. Ale dla pełnego obrazu musimy też pamiętać o innym trendzie. To znaczy o tzw. konwergencji, czyli o generalnym nadgonieniu przez Polskę dystansu rozwojowego wobec Zachodu. To nie jest mit ani unijna propaganda. W roku 2000 polskie PKB per capita to było ok. 50 proc. średniej UE. Dziś stanowi ok. 80 proc. Jeżeli w roku 1990 niemieckie PKB było 27 razy większe niż polskie, to dziś ta różnica wynosi już raczej siedem do jednego. I tak dalej. Wszystko to odbyło się w warunkach naszego członkostwa w Unii.
I tu właśnie dochodzimy do sedna dzisiejszych problemów. Bo mam wrażenie, że to właśnie ta nasza konwergencja jest tą prawdziwą przyczyną dzisiejszych sporów Warszawy z Brukselą i Berlinem. Bo to całe dzisiejsze „głodzenie Polski” nie jest żadnym sporem o wartości. „Praworządność” i inne bardzo szczytne idee są tylko sztandarami, pod którymi toczy się realna walka o władzę w Europie. Przyczyną tej walki jest zaś kompletna niezdolność unijnego establishmentu do pogodzenia się z konsekwencjami polskiego dorastania w minionych 20 latach.
Na zachodzie Europy wciąż zdaje się panować przekonanie, jakby ta cała „nowa Unia” (w tym Polska) stała ciągle w tym samym miejscu, co dwie dekady temu. A przecież to nie jest prawda. Naturalną i nieuchronną konsekwencją naszego „doganiania” było też przecież „dojrzewanie”. A mówiąc konkretniej, pojawienie się w takich krajach jak Polska zupełnie nowego myślenia na temat ich miejsca oraz roli w procesie eurointegracji. Czy nie doszliśmy już do naturalnych granic modelu imitowania Zachodu i postępowania ściśle według wskazówek płynących z Brukseli czy Berlina? Czy nie czas, by zająć się także negatywnymi stronami naszego wielkiego doganiania – głównie problemami nierówności społecznych oraz niskich płac? Czy przywileje kapitału zagranicznego trzeba utrzymywać w nieskończoność? Czy mamy prawo popierać własne pomysły na reindustrializację czy repolonizację niektórych sektorów? To były te pytania, które wtargnęły do polskiej debaty publicznej ostatnich lat. I wywróciły ją kompletnie do góry nogami, bo polscy politycy zaczęli na nie odpowiadać. Co poprowadziło nas nieuchronnie do pytań następnych. Co zrobić, jeśli nasze odpowiedzi i recepty nie będą się pokrywały z tym, czego od nas oczekuje Unia? Co jeśli powiedzą, że nam nie wolno? Czy mamy wtedy karnie położyć uszy po sobie? Przeprosić za to, żeśmy się zagalopowali? Czy jednak wolno nam powiedzieć Europie „nie”? Grzecznie, ale stanowczo. W polskiej polityce przełomu wieków te wszystkie kwestie byłyby niewyobrażalną herezją. Dwie dekady później stały się zupełnie naturalne i uzasadnione.
Antyeuropejska Polska? Litości!
I to nie jest tylko nasz polski przypadek ani żadne machanie szabelką. To uniwersalne doświadczenie całej „nowej Unii”. Oczywiście różne kraje regionu różnie do tych wyzwań podeszły. Niektóre z nich wygłuszyły te głosy, uznały za niepasujące do ich specyfiki, albo wręcz za potencjalnie szkodliwe dla przyszłych relacji ze „starą Unią”. Inne państwa przyczaiły się i obserwują rozwój sytuacji. Ale i to nie koniec. Bo nie można zapominać, że ten model naszej udanej konwergencji promieniuje dalej na wschód. Można nawet powiedzieć, że prozachodnia rewolta Majdanu (2014 rok) czy białoruski bunt przeciwko dyktaturze Łukaszenki (2020 rok) były pokłosiem zapatrzenia się przez tamtejsze społeczeństwa właśnie na Europę Środkowo-Wschodnią. I na jej „doganianie” i „dojrzewanie” do bycia pełnoprawną Europą.
Niestety. Wszystkie opisane tu zjawiska zdają się być kompletnie nieakceptowalne dla większości opiniotwórczych elit w zachodniej Europie. Unijny establishment woli czytać to, co się u nas dzieje, jako „triumf skrajnej antyeuropejskiej prawicy”. Jak to jednak możliwe, że ta „skrajna prawica” wygrywa postulatem „społecznej sprawiedliwości”? I dlaczego – choć rzekomo taka antyeuropejska – ta „prawicowa Polska” tak bardzo chce być w Europie traktowana na równych prawach? Na te pytania unijne elity nie chcą albo nie umieją odpowiedzieć. Wolą zachowywać się jak niegdysiejszy władca absolutny nienawykły do podważania jego autorytetu. Albo jak zły rodzic, który dąsa się na nieposłuszne dziecko i umie tylko grozić odebraniem kieszonkowego. Akurat dziś trafiło na Polskę, ale może w końcu ktoś powie im, że to dziecko to już nie jest dziecko. A kieszonkowe też nie ma tej siły rażenia, co kiedyś.
Dziś Wschód, wczoraj Południe
Pod wieloma względami to, co przeżywamy dziś my, to bliźniacza sekwencja wydarzeń, które rozegrały się w Unii już kilka lat temu – w czasie kryzysu strefy euro z lat 2012–2015. W tamtym przypadku główną przyczyną była odwrotność naszej konwergencji, czyli dywergencja, a więc rozjeżdżanie się potencjałów lub –jak kto woli – pękanie Unii na „nowe centrum” i „nowe-stare peryferie”. Lub jeszcze inaczej: podział na wygrywającą na wspólnej walucie euro „Północ” i na strukturalnie zadłużone „Południe”. Ale również tam widać było bardzo podobny problem. Tamten dialog między Brukselą czy Berlinem z jednej, a Atenami albo Rzymem z drugiej, to też była rozmowa ślepca z niemową. Północ do dziś konsekwentnie odmawia przyjęcia do wiadomości faktu, że ostrej dywergencji winna może być sama konstrukcja strefy euro. A nie tylko niedopasowanie „peryferii” lub ich brak gotowości do „politycznych reform”. Południe ma zaś zbyt słabą siłę przełożenia na unijny establishment i opinię publiczną, by przeforsować swój punkt widzenia. Konsekwencją tej szarpaniny jest polityczne rozedrganie i stały wzrost nastrojów antyunijnych na całym kontynencie.
W Europie nadchodzi moment przesilenia, bo jeśli Unia ma przetrwać, to musi zadać sobie kilka fundamentalnych pytań. I nie zaradzą mu – nawet najsłuszniejsze – posunięcia ekonomiczne. Klucz leży dziś po stronie „starej Unii”, czyli tych, którzy cały proces eurointegracji uruchomili po drugiej wojnie. Czy chcą go kontynuować także w trudniejszych czasach? Na jakich warunkach? I na ile są gotowi zaakceptować konsekwencje realnych konwergencji i dywergencji, które wystąpiły tu ostatnio?
Od odpowiedzi na te pytania zależy wiele. W tym także nasze dalsze członkostwo we wspólnocie. Ktoś powie, że to przesada. Czyżby? Gdyby mi ktoś jeszcze dwa lata temu powiedział, że może nam grozić polexit, to bym go wyśmiał. Dziś wydaje mi się, że to rozwiązanie jest bardzo prawdopodobne. I to nie dlatego, że Jarosław Kaczyński albo jakikolwiek inny „populista” postawił sobie za cel wyprowadzenie Polski z Europy. Odwrotnie. To Unia i panujący w niej establishment prą do polexitu. A jeśli spojrzeć na to szerzej, to i do wielu innych „exitów”. Niestety.