[Felieton „TS”] Cezary Krysztopa: Grzyby
Mój śp. Tata był zapalonym grzybiarzem. Co on wyprawiał! Potrafił pójść na grzyby na cały dzień, obejść, nie wiem, z kilkanaście kilometrów i przynieść dwa wiadra grzybów. Z jednej strony to było świetne, ponieważ w latach dziewięćdziesiątych na wsi pod Białymstokiem generalnie się nie przelewało. A nam się z różnych powodów, które niespecjalnie nadają się na temat felietonu, nie przelewało jeszcze bardziej. Dlatego grzyby, które były za darmo, były na wagę złota. Można było zrobić z nich zupę grzybową, kotlety grzybowe, zasuszyć na zimę i zamarynować. No a z drugiej strony, dla nastolatka dwa wiadra grzybów to była towarzyska katastrofa. Przecież to było dwa dni obierania z igliwia, obcinania końcówek nóżek i obdzierania maślaków ze skóry. Nie dało się w tym czasie wyjść gdziekolwiek z kumplami.
Zresztą to nie było najgorsze. Najgorsze było to, że zbieranie grzybów wtedy było jednym z podstawowych sposobów zarabiania pieniędzy o tej porze roku. Sieć punktów skupu grzybów była bardzo rozbudowana. Skupowano kurki, prawdziwki (prawdziwki „robiło się” też np. z podbrzeźniaków, oskrobując im nóżki z ciapek i odpowiednio je nożykiem formując, w tym akurat byłem całkiem niezły). No i w związku z tym, wymagano ode mnie, żebym te grzyby zbierał. A wierzcie mi, ani tego nie lubiłem, nie miałem do tego cierpliwości, ani nie miałem do tego talentu. Ktoś powie – jak nie miałeś cierpliwości, to ci się nie chciało – i będzie miał rację. Ale autentycznie się starałem. I chciałem się wykazać, i chciałem zarobić parę groszy, których w innym wypadku po prostu nie miałem. Czasem tylko, poddawszy się rezygnacji, urywałem się grupie czy udawałem zbieranie grzybów, żeby w istocie pójść sobie na jagody, maliny albo jesienią choćby pospacerować sobie po lesie.
Urodziłem się pomiędzy Puszczą Białowieską a Knyszyńską, mieszkałem tam latami. Rodzinę, u której często bywałem, mam na północnym Podlasiu, gdzie grzyby rosną jak małe dąbczaki. Ale ode mnie te grzyby uciekały. Kiedy tylko usłyszały, że wchodzę do lasu, chowały się za drzewami i śmiały się z ofiary losu, która nie potrafi dogonić grzyba. Często było tak, że za mną szedł kuzyn, który zbierał grzyby tam, gdzie ja ich oczywiście nie zauważyłem, co było już ostatecznym aktem grzybiarskiego upodlenia. Więc nie, naprawdę nie lubiłem zbierania grzybów. Natomiast dzisiaj, kiedy ktoś mnie pyta o to, czy chodzę na grzyby, odpowiadam: „Oczywiście, z przyjemnością, ale nie po to, żeby te grzyby znaleźć, bo to niemożliwe, tylko po to, żeby pod pretekstem ich zbierania, pójść sobie do lasu i się przez dłuższą lub krótszą chwilę, wyluzować”.