[Tylko u nas] Prof. Marek Jan Chodakiewicz: Generał John Singlaub, R.I.P.
Wolverines to rosomaki. Była to nazwa fikcyjnej drużyny futbolu amerykańskiego, a potem oddziału partyzanckiego walczącego przeciw sowieckiej okupacji USA. Naturalnie chodzi o hollywoodzką produkcję „Red Dawn” (Czerwony świt). Była ich wtedy cała masa: „Rambo”, „Missing in Action”, a przede wszystkim „Uncommon Valor” – wszystkie filmy o walce z komuną. Z bronią w ręku. Wielu z nas o tym marzyło. Henio Skwarczyński z organizacji „Pomost” wymyślił nawet „Legion polski ochotników do Afganistanu”. Zgłosiłem się do tego. Naszym dowódcą był – miał być – śp. Rafał Gan-Ganowicz, słynny najemnik. Henio czatował pod Białym Domem na mojego obecnego szefa, Johna Lenczowskiego, który był szefem sekcji sowieckiej Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Nawet delegacja „Pomostu” pod batutą śp. dr. Janusza Subczyńskiego trafiła do Białego Domu, gdzie przyjął ich Pat Buchanan. Wspierał radykalne rozwiązania nawet w Polsce, a nie tylko w Afganistanie. Ale John Lenczowski tę naszą imprezę rozwalił. Załatwił, że Ronald Reagan przesłał rakiety Stinger do Afganistanu, a nie nas.
Jak do tego pasuje generał Singlaub? On właśnie animował większość zbrojnej i aktywnej działalności antykomunistycznej. Mógł to robić, oficjalnie był już bowiem emerytem. Niektórzy z nas słyszeli o wyczynach generała w siłach specjalnych USA i w CIA. Zaczęło się to podczas II wojny światowej – zarówno w Europie, jak i na Pacyfiku. Potem była Korea, Wietnam, Laos i cała masa innych zbrojnych awantur. Nie ma tu tyle miejsca, aby wymienić jego wszystkie medale i odznaczenia. Skończyła się aktywna kariera w wojsku generała Singlauba. Złożył dymisję z armii po tym, gdy publicznie skrytykował prezydenta Jimmy’ego Cartera. Ten liberalny polityk zmniejszył liczbę żołnierzy amerykańskich stacjonujących w Korei Południowej. Ich dowódcą był właśnie gen. Singlaub. Nie podobał mu się ten ruch zasadniczo dlatego, że sprzeciwiał się détente z Sowietami, szczególnie że osłabiało to obronę wolnej Korei przed agresją z północy. Ale gdy do władzy doszedł Reagan, gen. Singlaub nie wrócił do czynnej służby. Zamiast tego jego zadaniem było szaleć na froncie antykomunistycznym. Był wszędzie tam, gdzie komuna zagrażała wolności. I tam, gdzie uznał, że komunę można podminować zbrojnie.
Dlatego zresztą nie pojawił się w Polsce. Tak jak Reagan uważał, że Polacy to wariaci i będą zawsze walczyć o wolność. Nigdy nie przestaną. Ale nie można wywoływać nad Wisłą kolejnego szalonego powstania. Reagan i Singlaub uważali, że natchnienie Jana Pawła II jest właściwe dla polskich realiów lat 80. „Zło dobrem zwyciężaj” – jak mówił ks. Jurek Popiełuszko. Przynajmniej wtedy, w tamtych czasach. Polacy dość się nawalczyli zbrojnie. Solidarność była właściwą formułą na realia geopolityczne i sytuację wewnętrzną w kraju w tamtych czasach.
W związku z tym gen. Singlaub nie tylko szerzył propagandę i zbierał fundusze na walkę zbrojną, on głosił potrzebę tej walki i brał w niej udział: od Filipin przez Angolę i Afganistan do Nikaragui, między innymi.
Pamiętam, że opowiadało się np. o tzw. Oddziale Wróbla (Sparrow Unit), z którym był związany. To chłopaki z sił specjalnych poprzebierani za długowłosych turystów na Filipinach. Ścigali się po dżunglach z maoistowską partyzantką.
Pomocnikami „Wróbli” byli muzułmanie. Tych nie było stać na dżihad w Afganistanie, więc walili czerwonych u siebie w domu – na Mindanao. A nad wszystkim wisiał dobry duch gen. Singlauba. Taką opinią o generale zresztą dzielili się ze mną inni, np. mój przyszły student, Domingos Jardo Muekalia, który był reprezentantem antykomunistycznej UNITA w USA. Notabene Domingos wzruszył się bardzo, kiedy w latach dziewięćdziesiątych z Polski przywiozłem podkoszulkę wyprodukowaną przez Ligę Republikańską z napisem po portugalsku: „Pomagajmy dr. Savimbi aktywnie zwalczać komunistów”. Jonas Savimbi był jego dowódcą. Generała Singlauba doceniał też mój kolega Ermias Sahle Selassie, wnuk ostatniego cesarza Etiopii. Ermiasa poznałem także na froncie antykomunistycznym. Notabene pikietował on ambasadę PRL jeszcze w latach siedemdziesiątych – za kłamstwa agenta komuny Ryszarda Kapuścińskiego na temat jego dziadka. Potem Ermias pikietował w latach osiemdziesiątych. Wspierał Solidarność. Zresztą to samo było z Afgańczykami, Wietnamczykami, Laotańczykami i Khmerami, którymi się opiekowałem w ramach Amnesty International przy University of California w Berkeley, gdzie moją szefową była śp. siostra Laola Hironaka. Taką mieliśmy sobie antykomunistyczną międzynarodówkę, a jednym z jej najpotężniejszych filarów był generał Singlaub.
W końcu dostąpiłem zaszczytu poznania go osobiście (nie z daleka, nie tylko przez uściśnięcie ręki na konferencji). A było to dopiero około 20 lat temu. Po prostu zaproponowałem, aby szefostwo naszej uczelni uczciło generała podczas naszego uroczystego obiadu upamiętniającego japoński atak na Pearl Harbor. Generał wygłosił ostre przemówienie, opowieściom nie było końca. Natychmiast przypadliśmy sobie do gustu. Łączyło nas dużo na wielu poziomach: antynazizm, antykomunizm, konserwatyzm, patriotyzm i sympatie kalifornijskie. Generał urodził się i wychował w Kalifornii. Ja tam dorastałem, stawałem się polskim Amerykaninem. Jak usłyszał, że mieszkałem w Westwood i uczęszczałem na wykłady i odczyty w UCLA, gdy kończyłem swój doktorat, podzielił się ze mną następującym wspomnieniem. Gen. Singlaub: „Dla mnie II wojna światowa zaczęła się natychmiast po 17 września 1939 r.”. Ja: „Naprawdę? To Pan Generał walczył w szeregach Wojska Polskiego? No bo przecież wtedy Stalin dołączył do Hitlera, napadając na RP ze wschodu?”. Zażartowałem sobie naturalnie. Ale gen. Singlaub jak najpoważniej kontynuował: „Nie, mnie w Polsce wtedy nie było. Byłem w UCLA. Tam, przed wejściem na uniwersytet, komuniści postawili antypolską pikietę. Skandowali antypolskie slogany i chwalili «Wielkiego Stalina» oraz «bohaterską Armię Czerwoną» za ich inwazję na Polskę. No to dałem im w mordę i rozpędziłem!”.
W ten sposób generał Singlaub zaczął swoją prywatną II wojnę światową na froncie antykomunistycznym. Taki był.
Potem opowiedział mi inną polską anegdotę: „Jak przygotowywałem się do skoku do okupowanej Francji, to trenowali mnie Polacy. Oni wszyscy byli z Wehrmachtu!”. I zaczął się śmiać. Ludzie, którzy się tym historyjkom przysłuchiwali przy naszym stole, byli bardzo zdziwieni. Wytłumaczyłem, że III Rzesza wcieliła w szeregi swoich sił zbrojnych przynajmniej 250 000 obywateli polskich. Niektórzy z nich to etniczni Niemcy, którzy szli chętnie na ochotnika. Inni to wydumani „Volksdeutsche”, ludzie z „niemiecką krwią”, czyli z niemieckimi przodkami – prawdziwymi czy wydumanymi. Naziole nazywali tych rekrutów „Wasserpolacken” (rozwodnieni Polaczkowie). Zmuszono ich do przyjęcia niemieckiej przynależności państwowej i do służenia Berlinowi. Ci, którzy odmawiali, trafiali wraz z rodzinami do obozów koncentracyjnych. Jednym z nich był mój ulubiony śp. abp Szczepan Wesoły ze Śląska. W zakrystii swego kościoła w Rzymie położył mozaiki z odznakami pułkowymi. Po zdezerterowaniu z Wehrmachtu walczył w II Korpusie u gen. Władysława Andersa.
Śp. Stefan Celichowski z Grup Szkolnych ONR, Związku Jaszczurczego oraz Narodowych Sił Zbrojnych, opowiadał mi, jak znienacka na ulicy w Warszawie podskoczył do niego Szwab w czarnym mundurze pancerniaka z trupią czaszką na berecie z Dywizji Pancernej Luftwaffe Hermann Goering – i uściskał go! Okazało się, że to przedwojenny kolega z podchorążówki, z pułku artylerii z Włodzimierza Wołyńskiego. Wcielili go do Wehrmachtu.
Przy okazji przypomniało mi się, gdy Niemcy zrobili przymusowy pobór w 1941 r., to przynajmniej w jednym wypadku rekruci z Pomorza jechali w pociągu, śpiewając: „Jeszcze Polska nie zginęła”. A dowódca Okręgu Pomorskiego NSZ-ZJ po tym, jak branka zdziesiątkowała mu organizację, wydał następujący rozkaz pożegnalny (cytuję z pamięci): „Żołnierzu Polski! Jeśli trafisz na front zachodni czy afrykański, twoim obowiązkiem jest natychmiast zdezerterować. Jeśli trafisz na front wschodni, twoim obowiązkiem jest bić się do ostatniej kropli krwi”.
W każdym razie to właśnie tacy ludzie – uciekinierzy z Wehrmachtu, jeńcy wojenni – przygotowywali Johna Singlauba i innych komandosów alianckich do skoku. W końcu Polacy najlepiej znali zwyczaje wojsk niemieckich.
Gdy wylądował we Francji w sierpniu 1944 r., jego zespół dołączono do większego oddziału maquis – partyzantów francuskich. Większa część z nich to gaulliści, a reszta monarchiści. Pewnego razu Jack i jego komandosi wysadzili w powietrze pociąg z Niemcami. Odskakując z miejsca akcji, niespodziewanie znaleźli się pod ogniem nieznanego oddziału. Udało im się od niego oderwać, ale tamci ich ścigali. Prawicowi partyzanci wytłumaczyli, że zaatakowali ich komuniści. To była taka wojna domowa w ramach wojny antyniemieckiej. Pachołki Stalina atakowały nie tylko francuskich kolaborantów, ale również Wolnych Francuzów, którzy popierali aliantów zachodnich. John Singlaub zdenerwował się i przez radio wezwał wsparcie powietrzne. Powiedział lotnikom, że ścigają ich Szkopy. Amerykańscy piloci zbombardowali komunistów. A jak! I czerwone zagrożenie zniknęło.
Generał miał inne poloniki. Oraz wiele rozmaitych fantastycznych opowieści. Część z nich znalazła się w jego pamiętnikach: „Hazardous Duty: An American Soldier in the Twentieth Century” [Niebezpieczna służba: Amerykański żołnierz w XX w.] (New York: Summit Books, 1992). Ostatni raz generał odezwał się do mnie w styczniu tego roku. Wysłał bardzo mocny list rekomendacyjny w imieniu kandydata, który ubiegał się o przyjęcie na naszą uczelnię. Oczywiście jak najbardziej poparłem kandydaturę. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że generał umarł kilka dni przed tym, zanim dotarł do nas jego list i przeczytałem podanie o przyjęcie tego kandydata. Zawsze bezinteresowny, wspaniały i gotowy pomóc innym generał John „Jack” K. Singlaub stanął w dobrej walce dla Boga i Ojczyzny. Niech odpoczywa w spokoju.
Marek Jan Chodakiewicz
Waszyngton, DC, 4 października 2022 r.
Intel z DC