[Tylko u nas] Prof. Marek Jan Chodakiewicz: Lenina raj na ziemi
Dlatego komunizm wykluczał wszelkie partykularyzmy i cokolwiek innego zakłócającego ujednolicenie rasy ludzkiej. To dotyczyło również cech narodowych, religijnych i kulturowych. Dlatego też bolszewizm nie miał miejsca na Żydów jako Żydów zarówno religijnych, jak i laickich. Komunizm po prostu doktrynalnie nie mógł pomieścić kogokolwiek określanego jako „inny”.
Tak było przynajmniej w teorii, co zupełnie pomija większość naukowców, w tym ostatnio Brendan McGeever. Praktykę bolszewicką natomiast dyktowała bardzo elastyczna dialektyka. Instrumentalizowała ona Żydów, co podkreśla słusznie Robert S. Wistrich. Nie pozostawia to żadnych złudzeń, że gdy Kenneth Moss pisał o „żydowskim renesansie” w Rosji w tym czasie, to chodziło przede wszystkim o okres ośmiu miesięcy po rewolucji lutowej 1917 r.
Bolszewicki przewrót i przejęcie władzy w październiku 1917 r. zmieniły żydowski renesans najpierw w fałszywy świt dla laickich intelektualistów, którzy chcieli żydowski nacjonalizm połączyć z liberalnym kosmopolityzmem. Wnet nadeszło piekło dla tradycyjnych Żydów – a za jakiś czas też dla komunistów i ich kolaborantów.
Dotyczyło to nie tylko Żydów, ale i wszystkich innych niewolników Kremla, w tym choćby Ukraińców. Wszyscy mieli stać się Sowietami. Właściwie trzeba to określić ściślej: prawie wszyscy. Od początku wykluczono „byłych ludzi” (bywszeje ludi) i „ludzi poza prawem” (liszeńcy). Traktowano ich jako permanentnych „wrogów klasowych”. Wśród nich byli najpierw przedstawiciele byłych rosyjskich elit przedrewolucyjnych, w tym również Żydzi, co opisują Golfo Alexopoulos, Douglas Smith i Eric Lohr.
Potem doszlusowali do tych „kontrrewolucjonistów” również inni. Definicja „wroga klasowego” okazała się wyjątkowo elastyczna, a kośba represji zataczała coraz szersze kręgi. W końcu dotknęła ona i „żydokomunę”. Taka właśnie jest logika rewolucji. Wynikała ona z nietolerancyjnej natury marksizmu-leninizmu oraz z charakteru samego wodza rewolucji, który po prostu nie znosił nikogo, kto się z nim nie zgadzał. Lenin stworzył zręby systemu, który potem kontynuował Stalin i inni.
Lenin i jego bolszewicy naturalnie byli przekonani, że rewolucja to wyzwolenie dla wszystkich, także dla Żydów. Strategicznie byli przecież utopistami i wierzyli, że ich apokaliptyczna, marksistowska recepta na życie jest wspaniała dla wszystkich. A dialektyka dyktowała, jak wyzyskiwać „sprawę żydowską” tak, jak im pasowało w danym momencie.
Gdy mądrość dialektyczna tak dyktowała, Lenin nie stronił od zarzucania swoim wrogom antysemityzmu – pośrednio czy bezpośrednio. Na przykład latem 1917 r., gdy wybuchła bomba z rewelacjami, że Lenin i jego bolszewicy przyjęli „niemieckie złoto” (ponad 9 ton) i byli „niemieckimi agentami”, wódz komunistyczny przyrównał ujawnione fakty do „sprawy Bejlisa” oraz „sprawy Dreyfussa”.
W pierwszym wypadku niesłusznie oskarżono żydowskiego mężczyznę w Kijowie o mord rytualny na dziecku chrześcijańskim, a w drugiej fałszywie pomówiono francuskiego oficera pochodzenia żydowskiego o zdradę i szpiegostwo na rzecz Niemiec. Jest jasne, że w świetle komunistycznej propagandy ujawnienie prawdy o finansowaniu Lenina i bolszewików przez Berlin było – naturalnie – „antysemityzmem”. Przypadek ten świetnie ilustruje instrumentalizację spraw żydowskich przez wodza bolszewickiego.
Widzimy więc na wybranych przykładach prominentnych rewolucjonistów, jak skomplikowane były relacje między nimi a żydowskością, między ich nową, wspaniałą, rewolucyjną tożsamością a ich własnymi korzeniami. Nie było znaczenia, że inni – nie tylko antysemici – uznawali przywódców bolszewickich za „Żydów”. Oni siebie w taki sposób zupełnie nie postrzegali.
Najpierw uznawali się za braterstwo rewolucyjnej inteligencji rosyjskiej. Po rewolucji uwierzyli, że osiągnęli poziom nowego człowieka: homo sovieticus, gdzie „reakcyjne” podziały etnokulturowe, narodowe nie miały żadnej racji bytu. Wymagało to wypracowania zupełnie niezwykłej, całkowicie nowej samoidentyfikacji.
Naturalnie w praktyce było to trudne, o ile całkowicie nie zerwało się z przeszłością, w tym z rodziną i przyjaciółmi, którzy albo wcale nie identyfikowali się z taką tożsamością, albo posiadali tożsamość podzielną, mieszając człowieka sowieckiego z pozostałościami bytu poprzedniego, przedrewolucyjnego, w tym żydowskiego.
Dotyczyło to nie tylko żydowskich komunistów. Dotyczyło to rewolucjonistów o takich korzeniach w ogóle. Na przykład Izaac Nachman Steinberg w Niemczech obronił doktorat na temat „talmudycznego konceptu sprawiedliwości”. Powrócił do Rosji i dołączył do lewych Socjalistów-Rewolucjonistów. Wraz z nimi wszedł w koalicję z bolszewikami. Został w rządzie Lenina komisarzem sprawiedliwości. Gdy koalicja się rozpadła, odszedł z rządu, znalazł się w opozycji. Potem wyjechał na Zachód. Dla niektórych zewnętrznych obserwatorów to klasyczny przykład „żydokomuny”, potwierdzający wszystkie najgorsze stereotypy. Dla Steinberga to epizod, od którego szybko się odciął.
A co myśleć o młodym chłopaku o żydowskich korzeniach, podchorążaku Leonidzie A. Kannegisserze z Ludowej Partii Socjalistycznej, który – z poruczenia Borysa Sawinkowa, mszcząc się za śmierć przyjaciela i wyrażając sprzeciw wobec czerwonej dyktatury – zastrzelił szefa petersburskiej Czeka, Mojżesza S. Uritskiego, który był bolszewikiem żydowskiego pochodzenia? Technicznie „ludowa” i „socjalistyczna” partia sygnalizuje „żydokomunę”. Ale przecież Kannegisser zwalczał faktyczną „żydokomunę” w osobie Uritskiego. Należy przecież rozróżniać tych, którzy stawili opór czerwonemu aparatowi terroru, i tych, którzy nim kierowali. Kannegisser bezsprzecznie walczył o wolność, mimo swojej lewicowości, należy mu się więc szacunek. Warto więc podchodzić do opowiadających się za lewicą osób pochodzenia żydowskiego w sposób indywidualny i unikać kolektywnych oskarżeń, zanim zaczniemy szafować o nich sądy.
Sprawy dotyczące bowiem tożsamości i samoświadomości są niebywale skomplikowane. Zdarzało się nawet, że od kilku pokoleń zaasymilowani i przechrzczeni asymilatorzy potrafili w swojej rewolucyjnej świadomości znaleźć odruchowo miejsce na troski żydowskie.
Taki był morderca premiera Rosji Piotra Stołypina – Dmitrij Bogrow. Już jego dziadek przeszedł na prawosławie, rodzice byli w pełni zaasymilowani, ojciec należał nawet do Resursy Obywatelskiej (klubu ziemian) w Kijowie. Wnuk był 24-letnim prawnikiem, o sympatiach anarchistycznych i eserowskich. Utrzymywali go rodzice, ale młody Bogrow miał długi karciane i dlatego przyjmował pieniądze od Ochrany w zamian za donoszenie na towarzyszy rewolucjonistów. W pewnym momencie zdecydował się odkupić swoje winy poprzez zabicie cara. Jednak zrezygnował z tego czynu „ze strachu, że wywoła to pogromy antyżydowskie”. Dlatego zastrzelił Stołypina.
Bogrow w jakiś sposób musiał więc odnosić się do swoich korzeni mimo – wydawałoby się – pełnej asymilacji. Notabene prawdziwy fanatyk rewolucyjny nie martwiłby się perspektywą pogromów, a wręcz by łaknął przemocy antyżydowskiej, ogólnie antyludowej, kontrterror państwowy ma bowiem tendencję do radykalizowania ludzi. A to jest dialektycznie dobre dla rewolucji. Jak by powiedzieli to komuniści, zabójca nie był wystarczająco twardy rewolucyjnie.
Marek Jan Chodakiewicz
Waszyngton, DC, 17 maja 2021 r.
Intel z DC