Rafał Woś: Spokojnie, to tylko sztuczna inteligencja
No i mamy medialny „hype” na martwienie się rozwojem sztucznej inteligencji. Nastrój jest – jak zwykle we współczesnym świecie – dwubiegunową mieszanką histerii z defetyzmem. Bieganie i machanie rękami („koniec ludzkości”, „masowe bezrobocie”) przeplata się z defetyzmem spod znaku „i tak już jest za późno”. Tymczasem…
Tymczasem warto zadać sobie pytanie, czy sytuacja naprawdę jest taka bezprecedensowa? Nie wydaje mi się. Zacznijmy od tego, że my już tutaj byliśmy. Już się tym wszystkim martwiliśmy. I to całkiem niedawno. Nie wierzycie? To sobie wspólnie przypomnijmy…
Świt robotów
W 2015 roku ekonomiści z Oxfordu Carl Benedikt Frey i Michael Osborne przebili się na pierwsze strony światowych mediów (nie tylko ekonomicznych), ogłaszając, że w perspektywie 25 lat zniknie jakieś 45 proc. zawodów dziś istniejących. „Dziś” znaczy wtedy. Zawiesili nawet w sieci prostą wyszukiwarkę (dziś już nie do znalezienia), gdzie można było sprawdzić, czy twoja branża podzieli los dinozaurów i windziarzy. To znaczy przestanie istnieć. Gastronomia i przygotowanie posiłków? Ponad 60 proc. szans na wyginięcie. Budowlanka, sprzątanie i prowadzenie samochodu? Prawie 60 proc. szans. Z pracy Freya i Osborne’a wynikało, że najbardziej bezpiecznymi zawodami przyszłości są nauczyciele, menedżerowie wyższego szczebla oraz… politycy. Dla nich prawdopodobieństwo ekstynkcji wynosiło jakieś 30 proc.
Mniej więcej w tym samym czasie na listach amerykańskich bestsellerów z kategorii non-fiction furorę robiła książka Martina Forda „Świt robotów. Czy sztuczna inteligencja pozbawi nas pracy?”. Jej polskie wydanie ukazało się w 2016 roku. Ów amerykański futurolog dowodził w niej, że trwająca właśnie faza robotyzacji/automatyzacji i rozwoju sztucznej inteligencji będzie nieuchronnie zmniejszała zapotrzebowanie na ludzką pracę już nie tylko w branżach wymagających siły fizycznej czy zręczności. W tym sensie postęp technologiczny w XXI wieku nie będzie wyłącznie zmartwieniem klasy robotniczej, ale uderzy także – a może przede wszystkim – w interesy klasy średniej oraz inteligencji. Zastępując pracowników z takich branż jak finanse, medycyna, prawo, zarządzanie czy sektor kreatywny. Na końcu książki Forda pojawiło się też pytanie o przyszłość ludzkości oraz słynne memento przypisywane Alanowi Turingowi – zmarłemu w 1954 roku pionierowi badań nad wczesnymi technologiami komputerowymi, który przestrzegał, że „sztuczna inteligencja może być ostatnim wynalazkiem, którego dokona ludzkość. […] W tym samym momencie, kiedy to się stanie, sztuczna inteligencja podejmie kluczową dla naszej rasy decyzję. Albo uzna nas za nieszkodliwych i pozwoli ludzkości nadal istnieć. Albo nie. I wtedy nas zlikwiduje”.
To nie jest tak, że wspomniani ekonomiści czy futurolodzy mieli jakąś kryształową kulę. Nie musieli nawet włamywać się do tajnych laboratoriów Google’a, Elona Muska i innych. Wszystkie dane, na których pracowali, były powszechnie dostępne przez całą poprzednią dekadę, która stała pod znakiem wielkiego przyspieszenia na polu automatyzacji. Faktycznie lata 2010–2020 możemy zupełnie spokojnie nazwać „świtem robotów”. W roku 2014 w Korei Południowej (światowy lider robotyzacji) pracowało ok. 400 robotów przemysłowych na 10 tysięcy żywych zatrudnionych. Dziś jest ich już ponad 1000. W innych krajach wzrosty były trochę mniejsze, ale też widoczne.
Roboty przemysłowe to przecież tylko część procesu. I to ta budząca relatywnie najmniejszą ekscytację publiczności. Najnowsza debata o sztucznej inteligencji zaczęła się – przypomnijmy – od tego, że jesienią 2022 roku amerykańska firma OpenAI wypuściła na rynek chatbota ChatGPT. Ale przecież chyba tylko najwięksi cyfrowi eremici nie słyszeli wcześniej o tego typu technologiach. Już w 2010 roku laboratorium Hiroshiego Ishigury stworzyło pierwszego telenoida – zdalnie sterowanego androida, który miał imitować człowieka. W 2015 roku kolejna wersja tej technologii – Geminoid F – zagrał jedną z głównych ról (kobiecych) w japońskim filmie fabularnym „Sajonara”. Z robotem Nadine – zbudowanym w roku 2013 – można było nawet uciąć sobie pogawędkę. Całkiem sensowną, bo Nadine potrafiła swojego rozmówcę zapamiętać i do takiej rozmowy nawiązać. Już w minionej dekadzie istniały też animatroidy. Te niezbyt mądre twory potrafiły do złudzenia naśladować ludzkie ruchy i mimikę. Co czyniło je atrakcyjnymi produktami do wykorzystania – jak np. w Japonii – do opieki nad chorymi na Alzheimera.
To także w ciągu ostatniej dekady coraz bardziej inteligentne maszyny i programy zaczęły wchodzić w branże zarezerwowane dla klasy średniej oraz inteligencji. Szacuje się, że 50 proc. handlu giełdowego prowadzone jest przez algorytmy. Prawo? Już w 2016 roku pojawił się tu ROSS. Program oparty na technologii sztucznej inteligencji IBM Watson, która asystuje prawnikom w przygotowaniu materiałów procesowych. A automatyzacja nauki? W tym roku osiemnaście lat stuknęło robotowi Adamowi. Adam to skonstruowany przez profesora Rossa Kinga robot asystent, który potrafi samodzielnie tworzyć i sprawdzać naukowe hipotezy. I tak dalej. I tak dalej. Przykłady można mnożyć. Robię to po to, by przypomnieć, że zautomatyzowana i oparta na zaawansowanej sztucznej inteligencji przyszłość to już od dawna jest teraźniejszość. Część rzeczywistości, w której żyjemy, z której korzystamy. I która – jak dotąd – nie zmieniła w proch i pył świata, w którym żyjemy. Mimo powracających regularnie fal paniki po stronie opinii publicznej.
Uwaga na muszki jednodniówki
Tak się składa, że piszę o tych sprawach od paru lat. I lubię czasem sprawdzić, co dzieje się z różnymi technologiami przedstawianymi jako najbardziej wyraziste przykłady rewolucyjnych zmian, które nadchodzą. Niektóre historie są bardzo pouczające. W 2019 roku kalifornijska firma Abundant Robots ogłosiła, że nowozelandzki koncern rolniczy T&G Global będzie używał ich automatów do zbierania jabłek. Czemu to istotne? Bo zbiór owoców miękkich (jabłek, śliwek czy cytrusów) długo się automatyzacji opierał, wymagając niedostępnej maszynom delikatności, zręczności i koordynacji. Ale odtąd miał się już jej nie opierać. Co się stało potem? W 2021 roku Abundant Robots wypadli z gry. Ogłosili, że nie udało im się zbudować trwałego modelu biznesowego wokół swojego wynalazku. Rzucili ręcznik i wystawili swoje patenty na sprzedaż. To niekoniecznie jest dobra wiadomość. Bo oznacza, że w wielu miejscach świata człowiek zbierający owoce ciągle jest tańszy od maszyny. Piszę o tym raczej po to, by ostudzić ekscytację, którą wywołują kolejne „rewolucyjne technologie”. Wiele z nich to zwyczajne muszki jednodniówki. Meteoryty, które przemkną przez firmament, i nigdy już o nich nie usłyszymy. Pamiętacie portal Wolfram Alpha, który miał udzielać odpowiedzi na każde pytanie? Pamiętacie Second Life, czyli wirtualną rzeczywistość, do której miało się przenieść życie (najdalej do roku 2020)? A Google Glass, które mieliśmy mieć do tego czasu wszyscy na nosach?
W spuszczeniu powietrza z wielu – zdecydowanie zbyt mocno napompowanych – strachów dobrze służy także mocniejsze wgryzienie się w temat. Dotyczy to szczególnie sztucznej inteligencji. Jakkolwiek złowieszczo brzmi tu już sama nazwa, trzeba pamiętać, że w praktyce nie mamy do czynienia z jednym przepisem na SI. To raczej różnego typu systemy do rozwiązywania coraz bardziej skomplikowanych problemów. Szwedzki filozof i badacz transhumanizmu Nick Bostrom przypomina (jego książka „Superinteligencja” wyszła po polsku już w roku 2016), że zasadniczo możemy wyróżnić trzy typy SI. Jedna to superkomputer. Nie tyle inteligentniejszy od nas, lecz raczej dalece sprawniejszy. Szybszy w liczeniu, kojarzeniu i przeczesywaniu zasobów informacyjnych. Technicznie rzecz biorąc, z tego wcielenia SI korzystamy już od dawna. Już nawet zapomnieliśmy, że tak jest. Inny rodzaj praktycznej sztucznej inteligencji jest jeszcze starszy. To inteligencja kolektywna. Grupa ludzi wymyśli więcej niż jeden człowiek. A jeśli połączyć ich dobra technologią, to efekty mogą być niesamowite. Internet to najnowsze wcielenie tego rodzaju SI.
Typami sztucznej inteligencji, które budzą (i słusznie) wielkie obawy, jest coś, co Bostrom nazywa emulacją ludzkiego mózgu. To próby dokładnego odwzorowania mapy neuronowej człowieka. Tworzone w nadziei, że uda się ją zreplikować. A z czasem także udoskonalać. Albo jakaś forma współpracy komputera z ludzkim mózgiem. Dopiero tu stajemy przed wrotami do transhumanizmu. To tu zaczynają się mnożyć pytania o to, czy i na ile wolno udoskonalać człowieka. I jakie to przyniesie efekty dla przyszłości całego gatunku. To bezsprzecznie jest ten rodzaj SI, który musi znajdować się pod ścisłym nadzorem.
Uspołecznić zyski (choćby częściowo)!
Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że fundamentalna z robotami, androidami i innymi wcieleniami SI leży gdzieś indziej niż w samej technologii. Rzecz raczej w odpowiedzi na pytanie, kto – i według jakich zasad – będzie tą technologią władał oraz kto będzie czerpał zyski z wprowadzania tych technologii w życie. W tym sensie pytanie o przyszłość pracy czy nawet ludzkości w warunkach robotyzacji albo SI jest pytaniem ściśle ekonomicznym oraz politycznym. To jest pytanie o własność i o regulacje. To od odpowiedzi na to pytanie o własność zależy, czy automatyzacja, robotyzacja i rozwój sztucznej inteligencji będą służyć człowiekowi, czy też stanie się odwrotnie.
Rozważmy dwa scenariusze. W pierwszym z nich nie zmienia się nic. To znaczy innowacje powstają tak, jak dotąd. To znaczy tworzone są w oparciu o publiczne zasoby – o fundowane z podatków szkoły, uniwersytety i inne jednostki badawcze – ale ostatecznie zyski z ich wprowadzenia na rynek stają się na pewnym etapie sprywatyzowane i bogacą się na nich Apple, Google i inni oraz ich akcjonariusze. Oni mogą się tymi zyskami podzielić, ale wcale nie muszą.
Kto zaś ponosi społeczne koszty? Oczywiście społeczeństwo. W tym pracownicy. Koszt oczywiście jest. Zawsze był i będzie. Każda zmiana przynosi koszty. Technooptymiści powiedzą wam, że w długim okresie plusy przeważą minusy. Ale co z krótkim okresem? Czyli tym, co wyznacza horyzont życia większości z nas. Co z faktem, że miejsca pracy – owszem – odradzają się, ale nie w tym samym (geograficznie) miejscu. Albo z faktem, że nowe zawody wymagają innego zestawu kompetencji – ich przyswojenie wymaga czasu i zostawienia za sobą tego, kim się było wcześniej. Dla wielu – zwłaszcza starszych pracowników – jest to wyzwanie w praktyce skazujące ich na ekonomiczną i społeczną bezużyteczność. Zwłaszcza w systemie kapitalistycznym, gdzie (w większości) jesteś warty tyle, ile wynosi stawka, którą rynek zechce ci za twoje umiejętności zapłacić.
Może warto w tej sytuacji rozważyć scenariusz numer dwa. To znaczy jakiś rodzaj społecznej kontroli nad tymi procesami. Niech robotyzacja i automatyzacja postępują. Ale zyski, które z nich płyną, niech trafiają do państwa (w jakiej części, to sprawa do dyskusji). I niech państwo dzieli je dalej w demokratycznych procesach redystrybucyjnych. Niech osłania przegranych i pomaga tracącym. Ktoś powie, że to spowolni rozwój SI i innych technologii? Biorąc pod uwagę wspomniane wyżej ryzyka (transhumanizm), to wcale nie będzie takie złe. Dokładnie o to apelują przecież ostatnio przeróżni pionierzy tego rynku – od Elona Muska po współtwórcę Apple’a Steve’a Wozniaka.
Tekst pochodzi z 20 (1790) numeru „Tygodnika Solidarność”.