Trwa walka o miejsca na listach wyborczych. W mniejszych partiach liczą się tylko pierwsze miejsca

Tydzień w polityce naznaczony był ogromnym wrzaskiem płynącym z mównicy sejmowej i mocnymi przetasowaniami w wianuszku mniejszych ugrupowań otaczających PiS i PO. Inicjatywy partyjne minionego tygodnia pokazują, że wszyscy w tym światku są już bardzo zmęczeni i brakuje pomysłów, co dalej robić, by jakoś doczołgać się do wyborów.
Problemy z amunicją
Kampania wyborcza, choć oficjalnie nieogłoszona, trwa permanentnie ponad rok, a właściwie można powiedzieć, że od 2019 roku, bo przecież wtedy po wyborach nikt nie pomyślał, by po kampanii wrócić do normalnego trybu polityki, i pokazuje, że uczestnicy tej gry są już na wyczerpaniu.
Politycy wystrzelali się właściwie ze wszystkich pomysłów, nikt nawet nie próbuje szukać wunderwaffe na jesienne wybory. Już w 2019 roku nowych tematów w agendzie można było szukać ze świecą. Tym razem wszystko wskazuje na to, że będzie to kampania głównie polegająca na tym, kto bardziej skompromituje drugą stronę, bo nowych idei, nowych opowieści o państwie nie ma.
To trochę dziwne, bo wyzwań zewnętrznych stawiających Polskę w nowych rolach na arenie europejskiej i w regionie jest sporo. „Środek ciężkości NATO i UE (…) przeniesiony został z Niemiec do Polski, do Warszawy. Liczy się sytuacja strategiczna i położenie geograficzne. Polska zainwestowała w obronę i sprzęt. (…) I nie zamierzamy na tym poprzestać. Natomiast najważniejsze pozostaje zwycięstwo Ukrainy” – mówił szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego gen. Rajmund Andrzejczak w programie „Morning Joe” w amerykańskiej stacji MSNBC.
W kampanii tego aspektu za bardzo nie widać, nie padają propozycje, w jaki sposób zagospodarować miejsce Polski w tym nowym rozdaniu. Przekaz dwóch największych partii: PiS i PO, skupiony jest na twardych elektoratach, bo dla obu tych partii najważniejsze w kampanii będzie zmobilizowanie wyborców i ewentualne zniechęcanie wyborców przeciwnika do pójścia do urn. To mocno zawęża paletę spraw przedstawianych wyborcom.
Dziwne sojusze
Widmo rozstania się z Sejmem i brak pomysłów popycha mniejsze ugrupowania do dramatycznych wyborów. Porozumienie kierowane przez Magdalenę Srokę weszło w porozumienie polityczne z AGROunią Michała Kołodziejczaka. Nie ma miejsca, by pisać, co ich dzieli, na pewno łączy ich marzenie o mandacie na kolejną kadencję. – Stoi przed państwem kobieta i mężczyzna. Tak jesteśmy różni, reprezentujemy różne właściwości, ale w tym właśnie nasza siła. Wspólnie zaczynamy objazd kraju. Będziemy jeździć i rozmawiać z ludźmi. Wspólnie opracujemy program, żeby rozwiązać problemy Polaków. Żeby nasze wspólne listy w najbliższych wyborach były silne. Zapraszamy do tego projektu wszystkich, którzy będą chcieli z nami tę Polskę zmienić. Czas skończyć mówić i zabrać się do pracy – oświadczyła na konferencji prasowej Magdalena Sroka. Co ciekawe, stojący obok niej Michał Kołodziejczak wypadł o wiele lepiej wizerunkowo, choć mówił mniej więcej to samo, co pani Sroka.
Na Lewicy też roszady, zamiast PPS powstało Koło Lewicy Demokratycznej. Zmiany dokonano po tym, jak władze Polskiej Partii Socjalistycznej wycofały prawo do posługiwania się jej nazwą przez koło parlamentarne. – PPS sama pozbawiła się reprezentacji parlamentarnej, trudno to nawet komentować – ocenił w rozmowie z PAP poseł Robert Kwiatkowski.
Oficjalnie chodzi o spory ideowe i brak wspólnej wizji co do wytyczania dalszych kierunków partii. Ale zawsze w takich sytuacjach chodzi też o miejsca na listach. Pewnie dlatego doszło w końcu do wspólnej deklaracji o współpracy między Polską 2050 Szymona Hołowni a PSL. Liderzy obu partii zapowiadają pracę nad wspólną listą spraw, ale kuluarowo mówi się o wspólnej liście wyborczej i strachu Hołowni oraz Kosiniaka-Kamysza, że ich partie nie przekroczą progu wyborczego.
W Konfederacji również wrze, część posłów nie uznaje wewnętrznych prawyborów, np. Artur Dziambor, i mówią o erozji tej partii.
Pierwsze miejsca
Nerwowość polityków mniejszych partii polega na tym, że w ich przypadku naprawdę liczą się jedynie pierwsze miejsca. Dwójki i trójki na liście, o ile nie są to znane osoby, nie mają praktycznie żadnych szans na wejście do Sejmu. „Kandydaci umieszczeni na listach wyborczych partii mniejszych już nie z każdego miejsca mają szansę na uzyskanie mandatu (…) Podsumowując, kandydat będący liderem listy ma ponad 62 proc. szans na mandat, drugi z kolei ok. 17 proc., następny 9 proc., z czwartej lokaty może liczyć już tylko na ponad 3 proc. prawdopodobieństwo na sukces. Miejsce pierwsze gwarantuje sukces średnio 26 kandydatom, drugie – 7, trzecia pozycja – tylko 4. Warto zaznaczyć, że szansa na uzyskanie mandatu jest zależna od miejsca zajmowanego na liście wyborczej, a także od procentowego poparcia partii politycznej, którą reprezentują kandydaci. Nic więc dziwnego, że o te liczące się miejsca toczą się spory między kandydatami” – pisze Wioleta Pastorczyk w pracy „Siła «jedynek» w wyborach do Sejmu RP”, gdzie analizuje cztery elekcje z rzędu.
Taka wiedza to elementarz każdego posła w Polsce. Dlatego wśród partyjnego planktonu zaczyna wrzeć.
Nasze partie doczołgają się do dnia wyborów z wrzaskiem, potwornym zmęczeniem i lękiem o przyszłość. Będą to jedne z ostatnich, a dla wielu ostatnie wybory ludzi, którzy budowali III RP i brali udział przy obradach Okrągłego Stołu. Pokolenia ich następców nie są już zakładnikami historii, to oni wprowadzą nowy styl do naszego życia publicznego.
Tekst pochodzi z 7 (1777) numeru „Tygodnika Solidarność”.