[Tylko u nas] Rafał Woś: Czy Polsce wolno się rozwijać?
Jedna z najbardziej znanych przypowieści ewangelicznych dotyczy mnożenia talentów. Twarda to, ale dość czytelna lekcja. Ci, co nie bali się ich użyć, otrzymują na koniec nagrodę. Z kolei sługa, który otrzymany talent zakopał w ziemi, ponosi karę. Na nic nawet jego łzawe tłumaczenia, że to marnotrawstwo wywołane było zwykłym ludzkim strachem przed potencjalną stratą. Wielka szkoda, że jedynymi, którzy po tę przypowieść regularnie sięgają, są piewcy indywidualnie rozumianej przedsiębiorczości. Tymczasem w sensie ekonomicznym dużo trafniej byłoby zastosować ją wcale nie do pojedynczego człowieka, tylko raczej do całych państw i społeczeństw. Bo one też na wielu etapach swojej historii stoją przed wyzwaniem: śmielej zawalczyć o narodowy rozwój i pomnożyć wspólne zasoby czy też poprzestać na bezpiecznym status quo? Bo jeszcze stracimy to, co mamy.
Zawalczyć o narodowy rozwój
Polska naszych czasów też stoi przed takim właśnie dylematem. A odpowiedź to – tak naprawdę – jedna z najważniejszych osi politycznego sporu nad Wisłą. Z jednej strony mamy więc takich, co widzą, że teraz jest ten czas! To teraz musimy puścić w ruch talenty, które odziedziczyliśmy po poprzednich pokoleniach. Żadnych wymówek! Trzeba budować szlaki wodne, porty, lotniska, przywracać połączenia kolejowe, wznosić osiedla mieszkaniowe, rozbudowywać zdolności obronne i nie zapominać przy tym o potrzebach społecznych. I trzeba – co ważne – robić to wszystko naraz. Cały czas poganiać rządzących pytaniami: „Dlaczego tak wolno?”.
Sceptycy widzą w takim stawianiu sprawy przejaw narodowej megalomanii. Uwielbiają też ustawiać się w roli solennych księgowych i zwracać uwagę na koszty. Albo pytać: ile żłobków albo szpitali moglibyśmy zbudować za pieniądze wydane na przekop – takiej na przykład – mierzei? Zwracają też uwagę na problem długu publicznego. Twierdzą, że inwestować to, owszem, można, ale jak się jest bogatymi Niemcami albo innymi Holendrami, a nie polskim „dorobkiewiczem”, który – niczym dobra gospodyni – winien mierzyć siły na zamiary.
Jestem absolutnie i bezapelacyjnie po stronie tych pierwszych. I to z wielu powodów. Po pierwsze, dlatego że Polska jest jak Kamil Stoch zbliżający się do krańca Wielkiej Krokwi. Albo się wybije, albo spadnie w dół. Nie ma drogi pośredniej. To dość naturalny proces. Już parę lat temu doszliśmy do granic przyjętego po roku 1989 modelu rozwojowego. Tamten model polegał – mówiąc z grubsza – na „wielkim dopasowaniu” Polski do otaczającej rzeczywistości. Mieliśmy brać to, co do nas przychodzi z Zachodu z dobrodziejstwem inwentarza. Otworzyć się na oczekiwania płynącego stamtąd kapitału, dostarczyć mu taniego i dyspozycyjnego pracownika i nie oburzać się na – nieznane wcześniej w takim natężeniu – nierówności ekonomiczne. Ale w końcu wyrośliśmy z tego. I tak, jak nie da się chodzić przez całe życie w dziecięcych spodniach i T-shirtach, tak samo trzeba znaleźć nowy, bardziej pasujący do nowych warunków i wyzwań model ekonomiczny. Duże suwerenne inwestycje publiczne są tego nowego modelu częścią nieodzowną.
Duże suwerenne inwestycje publiczne
Dlaczego właśnie one? Już sto lat temu wielki brytyjski ekonomista John Maynard Keynes wprowadził pojęcie tzw. mnożnika. Był to sposób na pokazanie, że pieniądz wyłożony na spełnienie jakiegoś celu publicznego (budowa linii kolejowej, którą można gdzieś dojechać, albo laboratorium, w którym zatrudnienie znajdą naukowcy) przynosi dodatkowe korzyści dla gospodarki. To zysk, który bez owej linii kolejowej albo tegoż laboratorium nie mógłby w ogóle zaistnieć. Przez następne sto lat ekonomiści przebadali ten mnożnik z góry na dół i na różne sposoby. Z nowszych prac Alana Auerbacha i Yuriya Gorodnichenki wiemy na przykład, że mnożnik większe efekty daje w czasie recesji niż w okresie dobrej koniunktury. Co potwierdza starą tezę Keynesa, że wydatki publiczne (pomimo groźby wzrostu zadłużenia) to skuteczny sposób na przeciwdziałanie kryzysom ekonomicznym. Z kolei Alejandro Izquierdo (i inni) przekonują, że najchętniej po to narzędzie polityki gospodarczej powinny sięgać tzw. kraje na dorobku, czyli te, które w momencie rozpoczęcia inwestycji mają niezbyt wysokie wydatki publiczne. Ewentualnie takie, które (np. z powodu prowadzenia przez lata polityki neoliberalnej) sprawę wydatków publicznych mocno zaniedbały. W takich krajach sięgał on w minionych dekadach nawet 1,5–2. To znaczy z każdego zainwestowanego dolara robiły się – po pewnym czasie – nawet dwa. Podczas gdy w krajach rozwiniętych każdy dolar czy euro wydane na nową infrastrukturę czy środki produkcji zwracał się jedynie w części.
Oczywiście duże inwestycje publiczne to nie tylko teoria, ale przede wszystkim praktyka. W polskiej historii z wdzięcznością wspominamy szereg „wielkich inwestorów”. Od nieco wyświechtanego Kazimierza Wielkiego, po bardziej współczesnych – Franciszka Ksawerego Druckiego-Lubeckiego (to on przygotował infrastrukturę pod uprzemysłowienie Kongresówki) czy wzorującego się na Keynesie budowniczego Gdyni Eugeniusza Kwiatkowskiego. Z czasem patyna historii przykryła kontrowersje, które każdy z tych polityków w swoich czasach budził (a budzili, i to jakie!). Podobnie będzie w Polsce z największym inwestorem XX wieku, czyli Edwardem Gierkiem. Politycznie jego dorobek to temat ciągle bardzo śliski i kontrowersyjny. Jednak nawet najtwardsi antykomuniści przyznać muszą, że rozmach „przerwanej dekady” jest imponujący. Prawie 600 zakładów przemysłowych. Z czego większość – wbrew rozpowszechnionej potem propagandzie – w branżach bardzo obiecujących i technologicznie zaawansowanych: w motoryzacji, elektronice oraz energetyce. Nieprzypadkowo to one zostały po roku 1989 w pierwszej kolejności sprzedane zagranicznym inwestorom, dla których była to doskonała okazja do wyeliminowania potencjalnej konkurencji. Do tego 2,5 mln nowych mieszkań, w których do dziś żyje mniej więcej co szósty Polak lub Polka. I gdzie nadal ogrzewa i oświetla ich energia produkowana w zbudowanych lub rozbudowanych za Gierka elektrowniach i elektrociepłowniach. Plus szereg ważnych inwestycji infrastrukturalnych, z których korzystamy do dziś. Takich jak Rafineria Gdańska czy Port Północny, w którym przeładowuje się kontenerowce i surowce strategiczne. Wszystko to uderza jeszcze mocniej, gdy zestawimy dorobek Gierka z rozwojowymi dokonaniami III RP. Z rządami PiS-u włącznie.
Oczywiście każdą realnie istniejącą inwestycję można przedstawić jako „porażkę”, „fiasko” i „marnotrawstwo”. Na tej samej zasadzie, na jakiej historyk wojskowości pochylony nad mapą może dziś wygrać każdą bitwę ery napoleońskiej. Warto jednak patrzeć szerzej. Pokazywać, że śmiałe inwestycje publiczne przynoszą wiele pozytywnych społecznie rezultatów. Często – jak z tego prądu z Gierkowskich elektrowni – na co dzień z nich korzystamy, nawet o tym nie wiedząc. Można je dostrzec, jedynie próbując sobie wyobrazić ich brak. A to trudne. A że wiele z nich finansowanych było długiem publicznym? I co z tego? W prawdziwym życiu alternatywą wobec brak długu publicznego (czyli tzw. zrównoważonych finansów) jest zwykle chorobliwe oszczędzanie na wydatkach publicznych oraz… dług prywatny. Czyli przerzucenie wielu koniecznych wydatków na barki obywateli. „Sprywatyzowany keynesizm” – jak nazywał to z przekąsem politolog Colin Crouch.
Jest jeszcze jeden poważny problem, wobec którego nie sposób przejść obojętnie. Polega on na tym, że bardzo często za krytyką dużych inwestycji wcale nie kryje się szczera troska, lecz raczej interesy, które ta inwestycja narusza. I znów nie jest to tylko polski problem. A kluczowe dla opisu tego zjawiska pojęcie „kompradorstwa” jest doskonale opisane w literaturze ekonomicznej.
Kompradorskie elity
Termin „komprador” pochodzi z języka portugalskiego. I określa „nabywcę”. Na wczesnym etapie odkryć geograficznych (i globalizacji) komprador pośredniczył w wymianie towarów z krajami bogatymi. Stopniowo te ostatnie zaczęły swoich „partnerów” kolonizować. W toku tego procesu kompradorzy stawali się dominującą lokalnie elitą. Byli dużo lepszymi namiestnikami niż oficjalny wicekról przysłany z centrali. Mówili przecież w lokalnym języku, znali lokalną specyfikę. Z czasem stworzyła się z tego cała klasa – burżuazja kompradorska.
Przy pomocy kompradorów zarządzano niegdyś Chinami i połową Dalekiego Wchodu, potem w Ameryce Łacińskiej oraz Afryce. I to wywodzący się z tamtych rejonów świata ekonomiści – tacy jak Argentyńczyk Raul Prebisch, Egipcjanin Samir Amin czy Hindus Ashok Mitra – są dziś klasykami literatury analizującej sedno procesów kolonialnych. Pokazują oni, że współczesne kompradorskie elity opierają swoją władzę na kontroli najważniejszych segmentów gospodarki: banków, branży hi-tech czy mediów. Mogą w ten sposób z łatwością kształtować takie postawy i opinie, które ich panowanie umacniają. Robienie tego, co leży w interesie kompradorów, łatwo wtedy przedstawić jako wyraz troski o stabilność i cywilizowane standardy. I odwrotnie. Wszelkie próby podważenia status quo bez trudu da się sportretować jako „populizm”, „anarchizacja”, „trybalizm”, „uderzenie w ład i praworządność” etc.
Oczywiście kraj zależny nie wyjdzie ze swojej zależności, jeśli elity kompradorskie będą to blokować. Nie godząc się – na przykład – na inwestycje, które mogłyby podważyć monopol formalnej czy nieformalnej kolonii w jakiejkolwiek dziedzinie. Albo przeforsują takie rozwiązania (handlowe, finansowe, energetyczne), które utrwalają albo pogłębiają zależność dominium od centrali. Będą mówili, że „nas nie stać” albo „nie czas na takie eksperymenty”. W ostateczności – choć i takie przypadki się zdarzają – na kompradorach oprzeć można potencjalny przewrót.
Czy ten opis brzmi przynajmniej trochę znajomo? Oczywiście, że tak. Bo niby dlaczego kraje takie jak Polska – w swojej trudnej, półperyferyjnej relacji z bogatym Zachodem – miałyby być na zjawisko „kompradorstwa” odporne? Jest to jeszcze jeden dobry powód, by w sporze „Czy Polsce wolno się rozwijać?” zajmować bardzo określone stanowisko. Bo talenty trzeba mnożyć. A nie je zakopywać ze strachu przed zaliczeniem straty. Nie mówiąc już nawet o jeszcze gorszych pobudkach.