[Tylko u nas] Prof. Marek Jan Chodakiewicz: Chłopi i niepodległość
Jest to prawda, jeśli chodzi o ludzi prostych wszędzie. Zwykle są indyferentni. Ale jak miała wnet pokazać historia, „panowie” wkrótce potrafili zmobilizować lud dla sprawy Polski, szczególnie podczas wojny polsko-bolszewickiej w 1920 r. Wielu, być może większość, chłopów pozostała obojętna podczas I wojny światowej po prostu dlatego, że pasywność i oderwanie wbito im w głowy w ramach systemu, który stworzyły i utrzymywały państwa zaborcze. Gdy zasmakowali wolności w 1918 r., wielu z nich przytuliło się do polskiego nacjonalizmu razem ze swobodą. Niemieckie konfiskaty oraz inne prześladowania pomogły wskrzesić nacjonalizm w polskich masach.
Choć Kauffman naciska, że chłopi „nie byli zainteresowani nacjonalizmem”, oraz dlatego nie byli w rzeczywistości Polakami, to argumentuje wprost przeciwnie, gdy zgadza się to z jego zamiarami. „Dlatego farmerzy postrzegali Żydów nie tylko jako wyzyskiwaczy gospodarczych, ale również jako władców większego systemu, w którym byli chłopi bezbronnymi pionkami... Żydzi panują nad farmerami w tej chwili, ale gdy nadejdzie ich chwila, Polacy ich ustawią, jak trzeba” (s. 119). W jaki sposób chłopi magicznie zamienili się w tym momencie w „Polaków”? Przecież chłopi „nie byli zainteresowani nacjonalizmem”, a więc to nie mogli być oni jako „Polacy” patrzący spode łba na Żydów. Czy Kauffman chce mieć ciastko i zjeść ciastko? Mimo tego historyk kontynuuje: „Ta wszechobecna wrogość do Żydów i percepcja, że oni byli prawdziwymi beneficjantami okupacji, może pomóc w wytłumaczeniu, dlaczego nie było więcej aktywnego oporu wobec Niemców; jak psychologiczny piorunochron, Żydzi, w uświęconym przez czas schemacie, ściągnęli na siebie obwinianie za biedy cierpiane przez otaczających ich ludzi” (s. 119-120).
Nikt nie powinien zaprzeczać wzrastającemu antyżydowskiemu animuszowi wśród chłopstwa. Jednak chłopi mieli tendencję, aby winić za swoją mizerię tych, których widzieli i z którymi mieli do czynienia w najbardziej bezpośredni sposób. Zwykle wpadali na żydowskich pośredników, a na Niemców dużo rzadziej. Ludzie pospolici czuli resentyment do obu kategorii, nawet jeśli w stosunku do Niemców bardziej jako do abstrakcyjnej władzy winnej ludzkiego wyzysku. Historyk niestety nie potrafi zmierzyć się z tymi kwestiami. Po prostu ogranicza się do zwalania winy na tradycyjny, wiejski antysemityzm oraz – niewytłumaczalnie – na polski nacjonalizm, który, jak przecież Kauffman tłumaczy gdzie indziej, nie istniał wśród chłopów. Powinien był rozwiązać tę sprzeczność.
A co zrobić z faktem, że Polacy generalnie mieli tendencję do akceptowania żydowskich „asymilantów”? Nawet narodowi demokraci akceptowali ich jako własnych kolegów tak długo, jak następowała konwersja na chrześcijaństwo. Tymczasem społeczność żydowska, w większości, odrzucała asymilację, a „zasymilowani (byli) publicznie piętnowani jako zdrajcy” oraz atakowani, na przykład w trakcie masowej demonstracji w Łodzi 21 grudnia 1916 r. (s. 136). Następną słabą stroną „Elusive Alliance” jest to, że Kauffman generalnie zaniedbuje tło przed 1914 r. Historyk na przykład sugeruje, że w jakiś tam sposób Niemcy spowodowali powstanie społeczeństwa obywatelskiego w Kongresówce. Jednakowoż nie udało mu się zrozumieć, że przed przybyciem pruskiej armii istniało tam już bardzo dynamiczne społeczeństwo obywatelskie, nadziemne i podziemne, choćby „latające uniwersytety” pod rosyjską okupacją przed wojną. Jego struktury przetrwały i kwitły podczas wojny. Po prostu polskie instytucje i ich działacze i działaczki wyzyskali niemiecką okupację, aby pchać przedwojenne praktyki i wyzyskać spodziewane otwarcia polityczne dotyczące polskiego wysiłku niepodległościowego. Szczególnie dotyczyło to polskich Komitetów Obywatelskich – „Niemcy z niechęcią zgodzili się, że komitety wypełniały swe funkcje, dobrze zważywszy na trudności w realizowaniu celów” (s. 109). Mimo tego okupanci wnet je rozwiązali. Komitety Obywatelskie były zwykle zdominowane przez prawicowych endeków (których okupanci mylnie określali jako „rosyjskich lojalistów”; to byli po pierwsze polscy chrześcijańscy nacjonaliści, po drugie – zwolennicy Ententy, a po trzecie – ideologiczni przeciwnicy Niemiec). Ponadto sam sukces Komitetów zaprzeczał niemieckiemu twierdzeniu, że Polacy byli niezdolni do samorządu. To ważny punkt, którego Kauffman nie komentuje.
W pracy mamy też inne błędy i nieporozumienia. Wojciech Korfanty to chrześcijański demokrata, a nie narodowy demokrata (s. 46). Ziemianie jako członkowie Rady Stanu to termin bardziej pojemny niż „magnaci”. Ten pierwszy określa dużych właścicieli ziemskich, również wyjątkowo z gminu czy żydostwa, a drugi wąsko odnosi się do arystokracji (s. 88). „Corvee” oznacza bardziej wąsko szarwark, a nie pańszczyznę. Ta druga jest – mówiąc szeroko – obligacją feudalną i łacniej oddaje antyżydowski smaczek powiedzenia „musimy odrabiać pańszczyznę Żydom”, gdzie „Żydzi” zastępują „panów” (s. 119).
W innym wypadku autor dodaje niepotrzebnie słowo „ponoć” (supposedly) do wtrętu na temat polskiej wiktorii nad Moskalami we wczesnym wieku XVII. Szujskich rzeczywiście przywiedziono do Warszawy w kajdanach, aby ukorzyli się przed polskim królem. Lepiej takie rzeczy sprawdzić, niż z pogardą się do nich odnosić (s. 79). Kauffman dziwi się, że mimo swej niezwykle ważnej roli w historii kraju jeden z regentów Królestwa Polskiego, konserwatywny i monarchistyczny książę Zdzisław Lubomirski jest w znacznej mierze osobą nieobecną w polskiej historiografii (s. 86). A co z komunistyczną cenzurą? Nie trzeba się dziwić. Trzeba tę niesprawiedliwość pilnie naprawić. Diecezja kujawsko-kaliska to w pewnym okresie niemal to samo co diecezja włocławska, bo ta druga wchłonięta była przez tę pierwszą w latach 1818-1925 (s. 148). A biskup podczas I wojny światowej był ten sam: Stanisław Zdzitowiecki. To wszystko konfundowało niemieckich biurokratów, a jak widać i Kauffmana.
Bardziej poważne zrozumienie przez autora strajku dzieci we Wrześni w latach 1901-1904 jest niedostateczne. Wydziwia znów nad tym niezrozumiałym aktem polskiego nacjonalizmu. Omija fakt, że pruscy nauczyciele bili polskie dzieci za to, że modliły się po polsku, zamiast po niemiecku, wbrew rozkazom. Dopiero wtedy do sprawy włączyli się rodzice i zrobiła się zadyma (s. 54). Czy nie było uprawnione sprzeciwiać się germanizacji? Czy historyk nie broniłby swych własnych dzieci przed obelżywymi nauczycielami? To dlaczego tak bardzo żołądkuje się w sprawie braku możliwości nauki w jidysz w polskich szkołach państwowych?
Dalej Kauffman chwali Polską Organizację Wojskową (POW) i jej przyznaje laury w sprawie sukcesu w rozbrojeniu Niemców w Warszawie w listopadzie 1918 r. Jednak nie wie, że miasto było przepełnione twardymi profesjonalistami z armii gen. Józefa Dowbor-Muśnickiego, którzy jak najbardziej brali udział w rozbrajaniu i o mało nie udało im się pojmać samego gen. Hansa Hartwiga von Beselera. W uderzeniówce tej, notabene, był dziadek mego dobrego kolegi, Andrzeja Wielowieyskiego.
Ponadto, co ze scenariuszem, że Niemcy chętnie oddali Kongresówkę i jej stolicę bez walki jako prezent dla swego protegowanego, Józefa Piłsudskiego, właśnie uwolnionego z internowania? Jeśli tak nie było, dlaczego Polakom nie udało się rozbroić Niemców w Wilnie i w innych kresowych miastach w Ober-Ost? Natknęli się na twardy opór i musieli się wycofać. A niemieckie wojska na wschodzie były – można argumentować – dużo bardziej zdemoralizowane niż ich koledzy stacjonujący w Warszawie. Bez obrażania POW i Kauffmana łatwość, z jaką polska stolica wpadła w polskie ręce, powinna przynajmniej spowodować jakieś podejrzenia, które warto by sprawdzić.
Naukowiec jest dalej przekonany, że antyżydowski pogrom nastąpił we Lwowie w listopadzie 1918 r. Taki jest rzeczywiście konsensus pomiędzy gadającymi głowami na Zachodzie. W Polsce jednak ta narracja napotyka na krytykę. I równy podział opinii. Niektóre świeże badania wskazują, że był to nie pogrom, a raczej zamieszki wywołane przez niezdyscyplinowanych żołnierzy i kryminalistów, którzy rabowali i zabijali każdego, a zginęło więcej chrześcijan niż żydów. Werdyktu ostatecznego nie ma.
Kauffman naturalnie znajduje czasami potrzebę zwalczania wiatraka „polskiego nacjonalizmu”. W tym celu dziarsko obala piłsudczykowski mit legionów jako rzekomo głównej polskiej siły zbrojnej w czasie I wojny światowej. Żaden poważny historyk tak nie twierdzi, mimo że faktycznie przedwojenna propaganda sanacji takie rzeczy prawiła. Wyjaśnijmy sprawę.
Po pierwsze, jest jasne dla właściwie wszystkich naukowców, że większość polskich rekrutów walczyło w szeregach trzech imperiów raczej niż w narodowych formacjach. Ponad 3 miliony Polaków służyło w pruskiej, rosyjskiej i austro-węgierskiej armii w czasie I wojny światowej. „Polscy żołnierze służący pod imperialnym sztandarem byli normą, a nie wyjątkiem” (s. 69). Zgadza się. Ale znakomita większość z nich została wcielona, a nie poszła na ochotnika. Walczyli dla zaborców, a nie dla Polski.
Po drugie, to nie były „Legiony Piłsudskiego”. Tajna POW w liczbie 13 000 podlegała mu. Jeśli chodzi o regularne wojsko, idol lewicy socjal-narodowej dowodził zaledwie brygadą, podczas gdy w polu walczyły 3 brygady pod austriacką komendą. Podobna konkurencyjna siła legionowa powstała pod komendą rosyjską. Jednak Kauffman zupełnie pominął w swojej narracji dużo bardziej liczną jednostkę wojskową, która powstała na bazie 20 000 Amerykanów polskiego pochodzenia. Tak zwana Armia Błękitna w swych szeregach miała 70 000 żołnierzy na froncie zachodnim. Była integralną częścią sojuszniczych sił Ententy. Jej dowódcą był gen Józef Haller. Armia Błękitna operowała pod politycznym przywództwem prawicowca Romana Dmowskiego i jego Polskiego Komitetu Narodowego.
Kauffman ma rację, że przeciętny polski rekrut doświadczyłby bitw pod obcą flagą. Jednak z punktu widzenia niepodległości Polski wkład formacji polskich narodowych, czy to Legionistów czy Armii Błękitnej, szczególnie po 1918 r., był dużo bardziej ważny niż bojowe doświadczenie w cesarskich szeregach. Prusacy, Austriacy i Rosjanie w zasadzie mieli zamiar zachować status quo cudzoziemskiej dominacji, co najwyżej ze szczyptą autonomii dla Polaków. Dlaczego niby cieszyć się i upamiętniać ich armie niż smutną historię tragedii narodowej, gdy brat stał przeciw bratu na polach bitwy I wojny światowej?
Ale bądźmy fair. Autor jest od czasu do czasu w stanie uczciwie odnieść się do polskiego nacjonalizmu. Rozmyśla bowiem, że „termin «nacjonalizm», chociaż nieprecyzyjny, jest chyba najlepszy, aby opisać główne pragnienie, aby to coś zwane «Polska» powróciło na mapę Europy po wojnie, nawet jeśli wizje różniły się szeroko, gdzie ta Polska mogła być, albo czy miała zostać suwerenna, czy kto mógłby tam mieszkać i nazywać się Polką czy Polakiem” (s. 39). Jeśli chodzi o precyzyjność tej oceny, w porównaniu ze zwyczajowym lewackim bełkotem o rzekomym ludobójczym nacjonalizmie, Kauffman prawdziwie wyróżnia się tutaj w sposób pozytywny. Historyk ponadto dostrzega specjalne miejsce katolicyzmu w historii Polski, w jej społeczeństwie, nawet wśród socjalistów (s. 99). Potrafi nawet być sprawiedliwy w stosunku do endeków: „Zdając sobie sprawę z tego, że nowy ład wyłaniał się w Polsce, narodowi demokraci chętnie brali udział w instytucjach stworzonych przez okupantów, ale robili to po części, aby zablokować ambicje Mocarstw Centralnych i ich sojuszników w Polsce” (s. 204). Dokładnie tak było.
W końcu, odwrotnie niż wielu innych, autor pisze polskie nazwy własne właściwie. Chochliki drukarskie są rzadkie, właściwie wyjątkowe.
Konkluzja Kauffmana nie powala na kolana, jest truizmem. „Projekt Niemiec w Polsce jest najlepiej rozumiany jako stacja eksperymentalna między ostatecznym zniknięciem suwerenności imperialnej a triumfem suwerennego państwa narodowego” (s. 222). Jednak nie było to predestynowane, że imperia załamią się, a państwa narodowe pojawią się w ich miejsce. Siła okazała się znów ultima ratio, gdy Niemcy pobiły Rosję, aby zostać pokonane przez aliantów zachodnich, szczególnie Amerykę, która popierała wolną Polskę. A w 1918 r. Polacy wykroczyli z „kiepsko zamurowanego grobowca”, aby wybić się na niepodległość, tak jak stało się to też w 1989 r. (s. 230). Reszta to historia.
Podsumowując, „Elusive Alliance” to interesująca monografia tego, co mogło było zaistnieć. Czytelnik niedokładnie usatysfakcjonowany opiniami Kauffmana powinien sprintem biec po wyśmienite dzieło panoramicznej historii regionu w czasie I wojny światowej pióra Wiktora Sukiennickiego, profesora Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie (potem w Kalifornii). Nikt jeszcze nie przebił jego świetności.
Marek Jan Chodakiewicz
Waszyngton, DC, 15 kwietnia 2020 r.