[Tylko u nas] Rafał Woś: To jeszcze nie jest koniec
„Złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma” ‒ mówił Zagłoba w „Potopie”. Jest to doskonałe określenie sytuacji konfliktowej, w której ktoś sądzi, że już wygrał. Ale jednocześnie ‒ pod innym względem ‒ to druga strona ma nad nim przewagę. Mniej więcej taka właśnie sytuacja panuje pomiędzy Rosją a Zachodem dziś. 230 dni po tym, jak Putin najechał na Ukrainę.
Przez te 230 dni targały nami skrajne emocje. I obawiam się ‒ szczerze mówiąc ‒ że będą one nami targać przez kolejnych 230. Pamiętacie jeszcze to oburzenie i bezradność? A także obawę, że w tej walce Dawida z Goliatem Putin szybko postawi na swoim? Wejdzie, zajmie, wyszczerzy atomowe kły. A Zachód ograniczy się do wystosowania not pełnych oburzenia. Ale nic takiego wtedy nie nastąpiło. A potem była zmiana o 180 stopni. Wystrzeliło przekonanie, że już po Rosji. A ludzie za tydzień, dwa sami wywiozą Putina na taczkach. Nie chcąc żyć w kraju odciętym od świata (przynajmniej tego zachodniego) i od gromadzonych tam latami aktywów (przynajmniej przez tych bogatszych). Zdawało się wtedy, że kraj załamie się ekonomicznie. A rubel stanie się bezwartościowym świstkiem papieru. Ale to też nie nastąpiło. Rosja się nie załamała. Putin wciąż siedzi na Kremlu. Rubel szybko odrobił straty. Zaś rosyjska gospodarka od wielu miesięcy notuje wręcz historyczne nadwyżki handlowe.
Także dziś w zasadzie każdy nowy tydzień przynosi nowe doniesienia wywołujące skrajne emocje. Kłopoty z mobilizacją rezerwistów pokazują, że Rosjanie nie chcą iść na żadną wojnę. Ale z drugiej strony na Zachodzie morale też niskie i naznaczone nakręcającą się paniką z powodu rosnących cen prądu. Do tego eksplozje gazociągu Nord Stream. I jeszcze powrót Putina do retoryki nuklearnej. Trudno się w tym wszystkim odnaleźć i stanąć na jakimś pewnym gruncie. A jednak odnaleźć się trzeba. Bo wojna na Wschodzie wkracza w fazę znaną z wielu innych trudnych konfliktów. Możne ją określić jednym zdaniem: „kto wytrzyma dłużej?”. Patrząc zupełnie na chłodno, trzeba sobie jasno powiedzieć, że obie strony mają w ręku sporo słabych, ale i kilka piekielnie mocnych kart. I nikt tu nie jest z góry skazany na porażkę.
Siła Rosji
Rosja ma w tym konflikcie jeden kluczowy atut. Od samego początku widać, że to na nim Putin oparł swoje nadzieje na zwycięskie zakończenie operacji ukraińskiej. Tym atutem są oczywiście surowce naturalne. „Wojna prowadzona innymi środkami” ‒ powiedziałby słynny pruski strateg Carl von Clausewitz. Po co czołgi i bomby? Jeśli wystarczy odpowiednia gra podaży i popytu na kluczowe towary ‒ paliwa, żywność albo metale rzadkie ‒ bez których druga strona nie może się obejść.
Rosja jest do tej „innej wojny” przygotowana bardzo dobrze. Przez całe lata testowała ją w mniejszej skali na swoich bezpośrednich sąsiadach. Na Białorusi, państwach bałtyckich, Ukrainie, Polsce albo Kazachstanie. Europa Zachodnia nie chciała słuchać. Pod wieloma względami nadal nie chce. Co ciekawe, odwrotnie niż np. amerykański wywiad. CIA martwiła się użyciem broni energetycznej wobec Zachodniej Europy już… na początku lat 80. XX wieku. Z odtajnionych niedawno dokumentów wynika na przykład, że również ten strach przed „energetyczną wasalizacją” EWG (czyli poprzedniczki UE) pchnął administrację Reagana do słynnego wyścigu zbrojeń. Amerykanie byli wtedy gotowi przekreślić wysiłki dwóch dekad odprężenia w relacjach ze Związkiem Radzieckim, wprowadzając nowy zestaw ostrych sankcji ekonomicznych. A zrobili to także po to, by nie dopuścić do uzależnienia energetycznego starego kontynentu wobec Moskwy. Czego efektem byłby ‒ ich zdaniem ‒ efektywny rozpad NATO oraz transfer technologii na Wschód, skutkujący utratą przewagi rozwojowej i militarnej.
Z dzisiejszej perspektywy wygląda na to, że tamte obawy Amerykanów ziściły się. Tyle że pół wieku później. Rosji pomogła neoliberalna globalizacja i naiwny outsourcing produkcji kluczowych surowców. W efekcie w minionym 20-leciu produkcja własna gazu Unii Europejskiej zmniejszyła się o 60 proc. A jednocześnie import tego samego surowca z Rosji urósł o połowę. Jeśli to nie jest uzależnienie, to ciekawe, co nim jest!
Dlaczego wybuchł Nord Stream?
Warto zauważyć, że punktem zwrotnym tej batalii nie był wcale 24 lutego 2022 roku, czyli dzień najazdu na Ukrainę. Kreml i Gazprom tkały swoją sieć powiązań energetycznych i politycznych z Europą całymi latami. Ale decyzja, by wykorzystać je teraz do poprawy warunków wymiany handlowej oraz swojej pozycji geopolitycznej, zapadła ‒ zdaje się ‒ po pandemii COVID-19, gdy wywołana spadkiem cen ropy i gazu groźba poważnego kryzysu zajrzała Rosji w oczy. To wtedy (w latach 2020–2021) Rosjanie zaczęli zmniejszać podaż tłoczonych do Europy ropy i gazu. Najpierw po cichu. Potem zupełnie otwarcie, windując tym samym ich cenę. Skąd Rosjanie wiedzieli, że Europa nie wierzgnie? Nie powie: „idźcie do stu diabłów z tym swoim gazem”? Tę pewność dawało im zwycięstwo modelu zielonej transformacji energetycznej w wersji niemieckiej. To znaczy z gazem ziemnym w roli kluczowego dla powodzenia całego planu surowca rezerwowego. To dało Putinowi przekonanie, że jego broń energetyczna będzie nie do odparcia.
Potem przyszły kolejne posunięcia. Na przykład wydany miesiąc po rozpoczęciu wojny na Ukrainie dekret Kremla stanowiący, że tzw. kraje nieprzyjacielskie muszą płacić za rosyjski gaz wyłącznie w rublu. Putin uratował w ten sposób kurs swojej waluty, której zagwarantował stały popyt. Ale chodziło o coś jeszcze. Ekonomista Michele Zangrandi twierdzi, że przy pomocy tego sprytnego ruchu Rosja zabezpieczyła się przed dalszym rozszerzaniem sankcji gospodarczych ze strony Zachodu. Na przykład na rosyjską giełdę. Na co ‒ podobno ‒ chciały się zdecydować Stany Zjednoczone, ale co wyperswadował im zachodnioeuropejski sojusznik. Świadom, że w ten sposób odcięliby się od rosyjskiego gazu. Na co niewielu ma w Unii odwagę. Zwłaszcza w kontekście trwającej energetycznej drożyzny. Widać tu w sposób bardziej niż dobitny, jak ważną polisą ubezpieczeniową reżimu Putina w obecnym geopolitycznym starciu są surowce.
Ostatnio zaś mamy kolejne posunięcia polegające na dalszym… przykręcaniu Europie gazowego kurka. Latem Putin ogłosił, że przez Nord Stream popłynie tylko 20 proc. tego, co kiedyś. Ostatnie wybuchy na dnie Bałtyku czynią tamte zapowiedzi nieaktualnymi. Gazu do Europy trafi bowiem jeszcze mniej. A pamiętać trzeba, że z ekonomicznego punktu widzenia każda taka zapowiedź… podbija ceny gazu na światowych rynkach. Europa musi go bowiem jakoś pozyskać. To sprawia, że nie ma na razie szans na spadek inflacji. Choćby banki centralne stanęły na rzęsach. I tak, w atmosferze narastającej paniki, nadchodzi zima. A przecież w zanadrzu Putin ma jeszcze nuklearny straszak. Takie sianie zamętu w głowach Europejczyków to kluczowa część jego planu. To stworzy sytuację, w której, na przykład, domaganie się przez Rosję uznania podziału Ukrainy trafi w wielu krajach (od Niemiec po Węgry) na bardzo podatny grunt. Byle już tylko zakończyć „to całe szaleństwo”.
Czy sankcje działają?
Czy Zachód jest skazany na przyjęcie ‒ na pewnym etapie ‒ rosyjskich dążeń i roszczeń? Niekoniecznie. Dwa największe atuty zwolenników twardej walki z Rosjanami to realny opór Ukrainy oraz, mimo wszystko, sankcje ekonomiczne. Słabością sankcji jest oczywiście to, że o ich faktycznej sile (lub braku) napiszą dopiero historycy. Ich krytycy podniosą pewnie (słusznie), że pomogły wzmocnić rubla i poprawiły Moskwie ich saldo handlowe. Stało się tak dlatego, że Zachód swoimi sankcjami objął raczej rosyjski import niż eksport. A to sprawiło, że do kraju zaczęło napływać dużo więcej obcych walut niż z niego wypływać. Sprawiliśmy bowiem, że oni nie mogą nic od nas kupować, ale my ciągle kupujemy od nich. Trochę, bo musimy, a trochę, bo chcemy.
Trzeba jednak pamiętać o jednym. „Wojna nie jest konkursem bilansów handlowych. I nie wygrywa się wojny, posiadając najmocniejszą walutę w okolicy”. To opinia Marka Harrisona, emerytowanego ekonomisty z Uniwersytetu w Warwick i autora wielu książek na temat współczesnej Rosji. Przestrzega on przed popełnianiem „merkantylistycznego błędu”. Zwłaszcza w odniesieniu do wojny. Przypomnijmy, że merkantylizm był starą doktryną ekonomiczną wywodzącą się jeszcze z XVII-wiecznego rozumienia relacji gospodarczych. Jej zwolennicy głosili, że państwo (tak jak człowiek) musi sprzedawać więcej, niż kupuje. Bo tylko wtedy będzie silniejsze od pozostałych, dysponując nadwyżkami eksportowymi w postaci cennego pieniądza, który napłynął do kraju z zagranicy. Patrząc z tej perspektywy, to my tę wojnę z Rosją faktycznie przegrywamy.
Ale przecież w prawdziwym świecie to tak nie działa. A prawdziwą wojnę wygrywa ten, kto wytrzyma dłużej niż przeciwnik. W tym sensie sankcjonowanie rosyjskiego importu (czyli tego, co Rosji sprzedajemy) ma znaczenie kluczowe. Oznacza bowiem, że Rosji brakować będzie wielu potrzebnych do przetrwania komponentów, których nie produkowała w przeszłości w wystarczających ilościach. Chodzi tu zarówno o podzespoły potrzebne w przemyśle (mikroczipy, podzespoły maszyn i pojazdów albo samolotów), jak i towary konsumpcyjne, za którymi przepadają Rosjanie (wiele dóbr luksusowych).
Podobnego zdania są ekonomiści Oleg Itskhoki i Dmitry Mukhin, którzy od początku wojny badają efektywność sankcji na Rosję. Według nich sankcje zadziałały o tyle, że mocno ograniczyły dostęp Rosji do zachodnich rynków. I faktycznie bardzo wiele dóbr cenionych przez obywateli albo potrzebnych do produkcji jest dziś albo bardzo drogich albo wręcz niemożliwych do zdobycia. Czas pokaże, czy Rosja będzie umiała pozyskać je skądinąd. Dopiero wtedy okaże się, jak bardzo sankcje bolą. Ekonomiści przypominają też, że środki podjęte przez Bank Centralny Rosji w połowie marca (dramatyczne podwyżki stóp i drakońskie kontrole tego, jakie waluty trzymają Rosjanie) też niosą za sobą wiele społecznych kosztów. Tego typu represje męczą i zubażają społeczeństwo oraz gospodarkę ‒ choćby podnosząc raty kredytów. I dlatego ich utrzymywanie może być w dłuższym okresie zapalnikiem społecznego niezadowolenia.
Oczywiście, myśląc o przyszłości, musimy pamiętać, że na horyzoncie pojawić się może jeszcze wiele niewiadomych. Jak zareaguje Putin na wypadek potencjalnego zagrożenia swojej władzy? Czy zechce rzucić na Ukrainę świeżo zmobilizowane siły? Czy Zachód podzieli się wokół tematu przyszłych granic ukraińskiego państwa? Jak powinno zareagować NATO na wypadek taktycznego użycia przez Rosję broni jądrowej? Wszystkie te pytania pozostają w mocy. „To nie jest koniec. To nie jest nawet początek końca. Możliwe jednak, że jest to przynajmniej… koniec początku” ‒ mówił Churchill po brytyjskim zwycięstwie nad Afrika Korps pod El-Alamein. Lew Albionu miał rację, choć do końca drugiej wojny musiały upłynąć jeszcze trzy lata. Wydaje się jednak, że my mamy dziś dużo mniej powodów do optymizmu niż Churchill w roku 1942.