[Tylko u nas] Prof. David Engels: Warszawa mogłaby przywrócić warunki geostrategiczne z czasów sprzed rozbiorów
Przez dziesięciolecia sąsiedzi i sojusznicy w sposób protekcjonalny wyśmiewali polską „paranoję” na punkcie Rosji, twierdząc, że w epoce globalizacji, międzynarodowych sądów, rozbrojenia i hegemonii NATO wszelkie obawy związane z ponowną ekspansją Rosji na zachód są mocno przesadzone. Tymczasem właśnie stało to się faktem: po raz pierwszy od zakończenia II wojny światowej w Europie, tuż przy granicy z Unią Europejską, wybuchła „klasyczna” wojna między państwami, a w europejskich stolicach i dowództwach wojskowych obserwujemy bezradność i zakłopotanie: jak tu bowiem poradzić sobie z tą tak "niespodziewaną" sytuacją, wszelako „koniec historii” wydawał się już być przesądzony.
Stosunek Polski do obecnej sytuacji został ukształtowany przez cały szereg względów strategicznych i humanitarnych. Przede wszystkim w kraju obserwujemy prawdziwą emocjonalną gorączkę w odniesieniu do ukraińskiego sąsiada. Stare konflikty między władzą a opozycją spychane są teraz na margines, a wszyscy Polacy, od lewicy do prawicy, w pełni identyfikują się z Ukrainą, krajem, który przez wieki spleciony był mocno z polską historią: przez długi czas Ukraina należała do polsko-litewskej Rzeczpospolitej Obojga Narodów i pomijając fatalne w skutkach wykorzystanie przez Niemców ukraińskiego nacjonalizmu przeciwko mniejszości polskiej podczas II wojny światowej, oba kraje łączy głęboka sympatia, która ma swoje źródło nie tylko w odrzuceniu rosyjskiego ekspansjonizmu, ale i w fakcie, że Polska zawsze odgrywała rolę wzorca dla Ukrainy, jako swoistej „bramy na Zachód” – co trwa zresztą do dziś i świadczy o tym choćby to, że już przed wybuchem obecnej wojny prawie dwa miliony Ukraińców podejmowało w Polsce pracę, bardzo dobrze się tutaj integrując.
Nieufność Polski
Polska od czasu upadku komunizmu nigdy nie ufała rosyjskim zapewnieniom o pokoju i zawsze przestrzegała przed rosyjskim rewizjonizmem zakorzenionym głęboko w ideologii „zbierania rosyjskich ziem”, co przez wieki stanowiło główną rację stanu Moskwy. Już 12 sierpnia 2008 r., tuż po rosyjskiej inwazji na Gruzję, prezydent Polski Lech Kaczyński, po przybyciu do Tbilisi wraz z prezydentami państw bałtyckich i Ukrainy w charakterze ludzkiej tarczy, przepowiedział: „Dziś Gruzja, jutro Ukraina, pojutrze kraje bałtyckie, a potem być może przyjdzie czas i na mój kraj, Polskę”. Nic więc dziwnego, ze w Warszawie panuje wielka obawa, że ewentualny rosyjski podbój Ukrainy i nowa zimna wojna prędzej czy później sprawią, że zarówno kraje bałtyckie jak i Polska zdegradowane zostaną znów do roli geopolitycznej ziemi niczyjej, co zagrozi wywalczonemu z takim trudem dobrobytowi Polski i jej integracji z zachodnią wspólnotą państw.
Warto też zauważyć, że rosyjsko-ukraińska wojna nie jest w Polsce postrzegana jako konflikt między zachodnim lewicowym liberalizmem a (rzekomym) rosyjskim konserwatyzmem - tak jak to ma miejsce w przypadku wielu europejskich intelektualistów gotowych stanąć po stronie Putina tylko z racji ich niechęci do amerykańskiego „wokeizmu". Polska wie bowiem, iż realnie istniejąca Rosja, z jej polityczną korupcją, gospodarczą stagnacją, implodującą ortodoksją i coraz bardziej ofensywnym islamem, ale także z jej trywializacją sowieckiego totalitaryzmu, jest wszystkim innym, ale na pewno nie modelowym „konserwatywnym” państwem Europy, działającym bynajmniej nie w interesie „ Zachodu”, lecz w interesie swojej pozbawionej skrupułów ekspansji terytorialnej i chęci rozszerzenia własnej sfery wpływów. Z drugiej strony Polska ma nadzieję, iż uda jej się związać Ukrainę z chrześcijańsko-patriotycznym konserwatyzmem i tym samym przyciągnąć do budowanego systemu sojuszniczego starającego się osłabiać lewicowo-liberalną dominację w Brukseli i rozpocząć wreszcie konstruowanie silnej i patriotycznej Europy.
Poza tymi strategicznymi względami należy również pamiętać o tym, że stosunek Polski do konfliktu na Ukrainie jest głęboko ukształtowany przez jej własne tragiczne doświadczenia wielu powstań narodowych przeciwko zaborcom i oczywiście przez wydarzenia roku 1939, kiedy to na krótko przed wybuchem wojny alianci udzielili co prawda Polsce pełnych gwarancji pomocy, ale we wrześniu 1939 r. po inwazji III Rzeszy powstrzymali się od wypełnienia swych sojuszniczych zobowiązać i nie przeprowadzili na Zachodzie żadnej odsieczy, co umożliwiło Hitlerowi ale także Stalinowi podbicie i okupację Polski oraz prowadzenie od pierwszego dnia wojny ludobójczej eksterminacji Polaków, o czym w Niemczech do dziś mało się mówi (do końca tamtej wojny życie straciło 6 mln polskich obywateli, w tym 3 mln chrześcijan). Dlatego Polska chce teraz udzielić Ukrainie wsparcia, którego tak często jej samej odmawiano, świadcząc pomoc nie tylko humanitarną, ale także poprzez hojne dostawy broni, pieniędzy i materiałów.
Rzecz jasna Polska nie może sobie pozwolić na działanie w pojedynkę i bezpośrednie włączenie się do wojny, podczas gdy samo NATO zachowuje się neutralnie - co zresztą pokazał niedawny spór wokół propozycji przekazania Ukrainie polskich samolotów bojowych, pokrzyżowanej ostatecznie przez Stany Zjednoczone. Niebezpieczeństwo byłoby bowiem zbyt duże, wszelako postawione w gotowości bojowej głowice nuklearne Putina mogłyby z łatwością zmieść z powierzchni ziemi Warszawę lub rozpocząć mógłby się przygotowywany od dawna przemarsz wojsk rosyjskich przez tzw. Przesmyk Suwalski łączący Obwód Kaliningradzki z Białorusią. A zachodnie stolice pewnie nadal dyskutowałyby co najwyżej o dalszych sankcjach i filozofowały wokół pytania „Mourir pour Dantzig?”. Według szokującego sondażu, przeprowadzonego przez PEW w roku 2015, aż 51 procent Włochów, 53 procent Francuzów i nawet 58 procent Niemców sprzeciwiłoby się udzielaniu traktatowej pomocy wojskowej w przypadku rosyjskiego ataku na któreś z państw NATO (przy 34 procentach w Polsce i 37% w USA). W Warszawie oczywiście znane są te liczby, dlatego Polska chce uniknąć kolejnego pozostania samej na polu boju. Obawy te raczej potwierdza niż rozwiewa bardzo nieprzejrzyste stanowisko rządu niemieckiego, który nadal finansuje Kreml kupując rosyjski gaz i odmawiając w sposób bardzo szorstki udzielenia Ukrainie wsparcia, ograniczając się jedynie (i to dopiero na skutek międzynarodowej presji) do wysłania 5000 hełmów i trochę starych poenedowskich pocisków rakietowych, z których wiele i tak musiało zostać wycofanych z powodu wadliwego funkcjonowania…
Poczucie osamotnienia
Polska, w swoim wsparciu Ukrainy czuje się zatem w dużej mierze osamotniona, czemu sprzyja również fakt, że Bruksela właśnie nałożyła odnowione sankcje na Warszawę i Budapeszt w sporze o rzekomo zagrożoną „praworządność”, podczas gdy Berlin nadal prowadzi interesy z Moskwą, a sytuacja na polsko-ukraińskiej granicy wydaje się być postrzegana głównie pod kątem tego, w jakim stopniu nigeryjscy czy afgańscy studenci zmuszeni są znosić dłuższe oczekiwanie na wyjazd, gdyż pierwszeństwo mają ukraińskie kobiety i dzieci. Gdy w 2015 roku Niemcy ze swymi 83 milionami mieszkańców sprowadziły do kraju półtora miliona „uchodźców”, za którymi kryli się głównie młodzi muzułmańscy migranci ekonomiczni, Berlin jako stolica tolerancji i hojności znalazł się w centrum światowego zainteresowania i z wręcz niemożliwą do zniesienia moralną arogancją zmuszał swoich sąsiadów do „dobrowolnego” podążania ich kursem – w razie potrzeby nawet przy pomocy unijnych sankcji. Tymczasem Polska, która z powodu tamtej odmowy wciąż potępiana jest jako rzekomo „rasistowska”, „samolubna” i „nietolerancyjna”, dzisiaj, przy swoich 38 milionach mieszkańców, przyjęła w zaledwie w trzy tygodnie półtora razy więcej (prawdziwych) uchodźców - głównie kobiet i dzieci - bez przekształcenia tego w popis ideologicznej brawury. Do dziś jednak nie doczekała się szczerych przeprosin ze strony sąsiadów i zachodnich mediów za tamtą krzywdzącą i generalizującą krytykę polskiej „ksenofobii”, co zresztą wciąż jeszcze trwa.
Co będzie dalej? W każdym razie Polska wie, że porządek polityczny w Europie Wschodniej, który trwał od rozpadu Związku Radzieckiego, dobiegł już końca i Warszawa znów znajdzie się w centrum polityki światowej. A jeśli Putin wygra i uczyni z Ukrainy państwo wasalne w całości lub na znacznej jego części, to wywoła to nową zimną wojnę, w której Polska ze swoją długą wschodnią granicą stanie się państwem frontowym - ze wszystkim, co oznacza to dla jej politycznego, gospodarczego i militarnego statusu. Jak również to, że na wschód od Warszawy rozciągać się będzie wielki blok kontynentalny, nie kończący się bynajmniej na Władywostoku, lecz na Hongkongu. Jeśli zaś Putin przegra, to policzone będą nie tylko dni jego władzy, ale i całej Rosyjskiej Federacji, która może przejść przez długi wewnętrzny proces dezintegracji. A w obliczu ogromnej militaryzacji tego państwa, olbrzymiego arsenału broni oraz politycznych i terytorialnych interesów Zachodu, świata muzułmańskiego i Chin, może to doprowadzić do trwającej latami, może nawet dziesięcioleciami geopolitycznej próżni pomiędzy Bugiem a Amurem, z odpowiednimi do tego katastrofalnymi skutkami, być może nawet z wojną domową. I w tym przypadku Polska zajęłaby miejsce w pierwszej loży historii świata i poniosłaby w największym stopniu konsekwencje destabilizacji swojego sąsiedztwa, choć jednocześnie mogłaby awansować do rangi regionalnego mocarstwa porządkującego, a może nawet udałoby się urzeczywistnić jej dawne marzenie o ściślejszej współpracy narodów w ramach Trójmorza. Warszawa mogłaby zatem przywrócić warunki geostrategiczne z czasów sprzed rozbiorów, kiedy to obszar między Bałtykiem a Morzem Czarnym nie był jeszcze uważany za wiecznie sporny „Bloodlands”, ale jako niezależny, wielokulturowy i wieloreligijny związek państwowy, mogący równać się z Niemcami, Francją i Moskwą – i na pewno nie ze szkodą dla stabilności w Europie. Oczywiście droga do tego jeszcze daleka.
[Poniższy tekst jest tłumaczeniem opublikowanego pierwotnie w The Epoch Times artykułu o polskim spojrzeniu na rosyjską inwazję na Ukrainę]