[Tylko u nas] Aleksandra Jakubiak OV: O kryzysie modlitwy
W życiu każdego z nas, na różnych polach, pojawiają się kryzysy, nie jest z tego wyłączona domena duchowa. Jak jednak na kryzys zareagujemy i co z niego wyciągniemy, zależy od nas. Na pewno sam kryzys daje nam szansę rozwoju, której - trwając w poczuciu ciągłej szczęśliwości - byśmy nie mieli. Jest to szansa rewizji tego, co trwało dotychczas i pójścia naprzód, w na nowo zdefiniowanej rzeczywistości i naszej w niej roli, gdy dawniej wypracowane i skuteczne metody działań, wraz z rozwojem wewnętrznym i dojrzałością, przestają wystarczać lub stają się wręcz hamujące i szkodliwe. Kryzys przeżyć musi dusza, dla której dotychczasowe „ubranie” jest już za małe i jak skorupka jajka musi się rozpaść, a wtedy cała otaczająca ją rzeczywistość także się przemienia, ponieważ dusza patrzy już na nią z innej perspektywy.
Druzgocącym przykładem braku przemiany spowodowanej lękiem przed kryzysem są efekty badań amerykańskiego naukowca Jamesa Fowlera. Stworzył on dziewięciostopniową skalę etapów duchowego rozwoju człowieka, pierwsze charakterystyczne dla postrzegania dziecka, ostatnie ludzi dojrzałych. Przejście do każdego z kolejnych etapów związane jest z mniejszym lub większym kryzysem, przy czym oś tej skali stanowi kryzys między punktem trzecim a czwartym, czyli pomiędzy wiarą, którą można byłoby określić mianem „społecznej” do indywidualnej relacji z sacrum. Patrząc na sprawę w uproszczeniu, tu dokonuje się coś na kształt przejścia od religijności do wiary. Kryzys ów najczęściej doświadczany jest przez osoby w drugiej połowie trzeciej dekady życia lub w pierwszej połowie czwartej jego dekady. Ogromna część populacji zatrzymuje się na trzecim etapie i nigdy go nie przekracza, bo jest to związane z opuszczeniem strefy komfortu i rzuceniem się w nieznane.
Wracając do kwestii kryzysu modlitwy, św. Ignacy Loyola mówi w swoich ćwiczeniach o stanie pocieszenia i strapienia duchowego, występujących naprzemiennie, na podobieństwo sinusoidy. Nie chodzi tu jednak o pocieszenie i strapienie w sensie emocjonalnym - choć trwanie w nich może oddziaływać także na emocje - a o stopień dyspozycji w doświadczaniu Bożej obecności. Stanem naturalnym dla człowieka jest pocieszenie, jednak z różnych powodów, najczęściej zależnych od naszej wewnętrznej pobożności i pokory, strapienie duchowe będzie się w życiu pojawiać. Święty Ignacy jako remedium zaleca tu tzw. działanie przeciwne (agere contra), czyli - jeśli nie masz pociągu do tego co duchowe i nie chce ci się modlić, to odpowiedzią będzie trwać na modlitwie, a nawet programowo modlić się więcej. I choć rada ta jest ze wszech miar skuteczna, warto jednak przyjrzeć się temu, skąd nasz kryzys może brać źródło.
Czym tak do głębi jest kryzys modlitwy? Można odpowiedzieć pytaniem: a czym w ogóle jest i czym powinna być modlitwa? Różne religie udzielałyby na pewno odmiennych odpowiedzi, a nawet i w Kościele będą osoby, które zdefiniują modlitwę jako czynność czysto kultyczną, ograniczoną do wypowiadania określonych formuł i czasem wykonywania towarzyszących słowom postaw i gestów. Myślę jednak, że im bardziej zbliżamy się do istoty intymności z Bogiem, tym bardziej modlitwa staje się rozmową, na początku tylko za pośrednictwem konkretnych słów, potem także coraz głębszym doświadczeniem przebywania w swojej obecności, również w milczeniu. Jeśli zatem przeżywamy kryzys modlitwy, to jest on de facto kryzysem rozmowy, lecz nie rozmowy w znaczeniu komunikowania się, bo kryzysem komunikowania się mogłoby być np. nieporozumienie, czyli inne definicje dla pewnych fenomenów, w sprawie których się komunikujemy, ale rozmowy w sensie wchodzę w interakcje międzyosobowe. Można zatem powiedzieć, że kryzys modlitwy stanowi jedynie pokłosie kryzysu relacji. Taki kryzys relacji z Bogiem nie zawsze musi oznaczać coś złego, czasem wręcz przeciwnie, jest burzeniem infantylnych wyobrażeń o Bogu, zrywaniem ze szkodliwymi obrazami Boga, które w sobie nosimy, by posunąć się w relacji o krok dalej. Tu jednak chciałabym skupić się na kryzysie wynikającym z niektórych duchowych zasadzek.
Jakość naszej relacji z Bogiem zależy nie tylko od ofiarującego się nam Boga, nie tylko od naszych chęci i starań, ale także od wgranych w nasze założenia i wyobrażenia obrazów Boga i nas samych, które są pewnego rodzaju filtrami na linii naszych kontaktów. Obrazy te mogą być do tego stopnia wypaczające, że kłaść się będą cieniem na wszelkich próbach budowania bliskości. Fałszywe, czasami wręcz demoniczne, obrazy Boga możemy czerpać ze środowiska, kształtować się one mogą pod wpływem naszych traumatycznych doświadczeń z innymi, ale też podpowiadane są nam one przez złego ducha. Utrwalane latami chorobliwe obrazy Boga i fałszywe, wykrzywione obrazy samego siebie niejednokrotnie łamią nam serca. Na szczęście obrazy te można demaskować i doznawać uwolnienia do prawdy i bliskości. Do tego jednak potrzeba pracy, wytrwałości i zaangażowania. Zatem, zanim - borykając się z kryzysem modlitwy - zapytam, „dlaczego Bóg mi to robi”, warto zastanowić się najpierw, czy to czasem nie ja robię - zarówno sobie, jak i Bogu.
Zacznijmy od karykaturalnych obrazów siebie. W gruncie rzeczy od pierwszych rozdziałów Księgi Rodzaju nasza wewnętrzna dyspozycja się nie zmieniła. Świat, lustro i niezwykle chętna „pomoc” złego utwierdzają nas codziennie w przekonaniu, że nie wystarczamy. Ba, że jesteśmy po prostu źli. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu, rok po roku, dekada po dekadzie te łamiące słowa i obrazy wgrywają się na naszą wewnętrzna płytę i odtwarzają już niezależnie od naszej woli, nieomal niesłyszalne, perfidnie. „Do niczego się nie nadajesz”, „ciagle tylko zawodzisz”, „nic ci w życiu nie wychodzi”, „jesteś przegrywem”, „jesteś beznadziejna”, „zła”, „zły”, „bez serca”, „egoista”, „słabeusz”, „pijak”, „grubas”, „pasztet” „głąb” itd. Lista może być długa. Na jakimś etapie życia słyszymy - często okrutnie podaną - prawdę o tym, że nie jesteśmy doskonali oraz złą nowinę o własnej słabości i grzeszności, i stajemy się jej niewolnikami. Jak Adam chowamy się w krzaki przed Bogiem i choć na zewnątrz możemy być „przykładnymi parafianami”, w środku drzemie jedynie kupka strachu i wstydu. Tymczasem Duch Święty również odsłania nam grzech, ale - po pierwsze, nigdy nie robi tego odzierając nas z godności, wręcz przeciwnie; po drugie, prawda podawana przez Ducha Świetego zawsze jest pełna, jest w niej i wątek grzeszności i miłość, wolność, i przeznaczenie do chwały. Pamiętajmy, że nie ma bardziej okrutnego kłamstwa, niż częściowa prawda; i wreszcie po trzecie, Bóg nie tylko stawia diagnozę, ale i wypisuje receptę. Postawienie diagnozy i zostawienie człowieka na jej pastwę, to nie Boża taktyka.
Ukryty w krzakach Adam-ja myśli jedynie o potrzebie bezpieczeństwa, ochrony samego siebie, tym sposobem kręci się wciąż wokół samego siebie, pogrąża w lęku i wstydzie. Spotkania z żywym Bogiem wyrzuca z tej egocentrycznej orbity i umożliwia skupienie na tym, co naprawdę warte jest uwagi - na samym Bogu. Nie dlatego, że tak „trzeba”, dlatego, że tak fascynujący to obiekt.
Kogo Adam się boi? Boga. Pierwszy fałszywy obraz Boga pojawia się wraz z pęknięciem grzechu pierworodnego - Bóg mi zagraża. Może mi coś zabrać. Jakby to nie On wszystko mi dał. Bóg jest jedynie sędzią, bezwzględnym niczym Temida, Bóg mnie osądzi i wyda wyrok. Średnia zachęta do intymności. Bóg jest kimś odległym. Muszę mieć się przed Nim na baczności. Bóg żąda ofiar, inaczej spłonę. Muszę być miła, dobra i chodzić do kościoła, bo inaczej będzie źle. To tylko mała garstka łamiących serce, wykrzywionych kłamliwych półprawd lub całkowitych kłamstw, które wpływają na naszą relację z Bogiem. Uderzają w jedność z Nim.
Fałszywe obrazy Boga są jak rak dla duchowości. Spośród niezliczonej ich ilości, jak choćby obrazu Boga-okrutnego sędziego, Boga-szefa korporacji, Boga-żandarma etc., dwa szczególnie dotykają osoby poszukujące bliskości z Bogiem. Pierwszym z nich jest obraz Jezusa, który jest mną zawiedziony. Ten wyraz oczu mówiący - a już miałem nadzieję, że będzie lepiej, ale nie, nadal mnie zasmucasz - potrafi zniszczyć kiełkującą miłość. Ten obraz odsuwa nas od bliskości z Bogiem, zamyka, powoduje zatrzymanie wpół kroku, zagania w krzaki, z powrotem na egocentryczną orbitę lizania ran. Tym razem ran wyimaginowanych, w które pozwalamy się wkręcać. A wystarczy nie zgodzić się na to. Wystarczy, w wypadku grzechu lub słabości, rzucić się w Boże ramiona ze słowami - bez Ciebie nie daję rady, nie wyszło mi, pomóż, jedynie Ty możesz mnie wyciągnąć. A przecież nie tylko w wypadku grzechu potrafimy ten obraz spotykać. Możemy widzieć go także, kiedy to my sami uważamy, że jesteśmy do niczego. To nie Boży wzrok nam to mówi, to nasz własny perfekcjonizm. Wzrok Boga jest inny, wyraża zachwyt i opiekuńczość, troskę i miłość. Może warto spróbować zastanowić się, czy ten obraz zbliża mnie do Boga? Jeśli nie, to po prostu, z początku nawet na siłę, nie poddawać się mu, a zamiast tego powierzać siebie Bogu prawdziwemu. Bo On nie przyszedł do zdrowych lecz chorych i kocha ich bez pamięci.
Drugim destrukcyjnym obrazem jest ikona Boga-tresera, dla którego ważne są tylko owoce, które mamy Mu przynieść. Nie jesteś wystarczająco produktywny? Zawiedziesz Boga i spłoniesz. Masz być jak fabryczna taśma, płodny krzew owocowy, wzorowa hodowla. Masz zasłużyć na miłość. Nie wiesz tylko, że takie pomysły już w przeszłości były. Herezja pelagianizmu ciągnie się za kościołem od V wieku - zasługiwanie uczynkami na zbawienie - Bóg to komisja weryfikacyjna do nieba, a my mamy Mu udowodnić, że się nadajemy. Kościół odrzucił ten obraz, jako szczególnie szkodliwy i odrzuca raz za razem. Ostatnio pisał o tym papież Franciszek w adhortacji „Gaudete et exsultate”. „Miłości pragnę, nie krwawej ofiary” krzyczy Bóg w księdze Ozeasza, nieomal te same słowa wypowiada do faryzeuszów Jezus, któremu zarzucano otaczanie się celnikami i innymi grzesznikami. Nie jesteś sztuką bydła, tym bardziej, że nawet tak obcesowe traktowanie bydła może mierzić. Nie jesteś maszyną. Gdyby Bóg chciał stworzyć produkcyjną taśmę, to by to zrobił, stworzył by bezwolną armię cyborgów, które wyprodukowałyby Mu, co tylko by chciał. On chciał ciebie i twojej miłości, danej Mu w wolności. Chciał twojej ufności i radości, chciał dla ciebie szczęścia. Cóż, życie po grzechu pierworodnym nie jest łatwe, ale nie przekreśla tego, do czego cię powołał - do bycia z Nim. A jak już będziesz w Niego wpatrzony/-a, miłość i troska o innych same zaczną z ciebie płynąć, przelewać się z pełnego naczynia i podążać w świat. To, co potrzebujemy zrobić, to zaakceptować istnienie kąkolu w nas. Skoro Bóg może to zrobić i cierpliwie czekać na wzrastanie pszenicy, to i my możemy.
Istnieje jeszcze jeden sposób łatwego osunięcia się w kryzys modlitwy, czyli kryzys relacji z Bogiem - udawanie, że nie jest się na Niego rozgniewanym/obrażonym/złym - niepotrzebne skreślić - wtedy, gdy się jest. Oczywiście czasami możemy nie do końca zdawać sobie sprawę z własnego gniewu, dlatego warto badać własne serce. Powodem ukrywania urazy do Boga najczęściej będzie lęk, ale On ustami proroka Izajasza sam zachęca do wiedzenia z Nim sporu, stanięcia twarzą w twarz z podniesioną przyłbicą. Jak inaczej Bóg ma nas uzdrowić, jak wyjaśnić, jeśli będziemy przed Nim udawać, bo inaczej rzekomo „nie wypada”? Z kim ma się spotkać, jeśli nas prawdziwych tam nie ma? To kwestia czystego serca. To, że coś jest czyste, nie oznacza, że nic nie ma w środku, ale że jest przezroczyste, transparentne, nie ukrywa, nie mataczy, nie zaciemnia, nie pielęgnuje podskórnych intencji. Że Bóg jest istotą doskonałą i nie zawinił względem mnie? Owszem, ale jeśli moje serce uważa inaczej, to tę prawdę potrzebuję Bogu pokazać, by mógł to serce uzdrowić.
Wątkiem, który potrzeba zaznaczyć jest także cel modlitwy. Fascynującą sprawą jest to, że jej cel jest jednocześnie środkiem do celu. Bycie z Bogiem jest celem. Przebywanie, słuchanie, trwanie w obecności. Jeśli coś innego staje się ważniejsze niż relacja, to jesteśmy na najlepszej drodze do kryzysu tej relacji, a właściwie, już w nim tkwimy. Wyobraźmy sobie, że stoimy obejmując kogoś, komu mówimy, że go kochamy i jednocześnie grzebiemy tej osobie po kieszeniach z nadzieją znalezienia czegoś dla siebie. To adekwatny obraz pomieszania celu modlitwy. Co innego, gdy otwarcie przychodzimy i mówimy o swoich potrzebach, ale to znów kwestia czystości serca i bliskości - kiedy ich nie ma, a zamiast nich jest lęk i skupienie na ranach, to zaczyna się udawanie.
Co zatem może stanowić lekarstwo? Zawsze to samo - jedność z Bogiem. O tę jedność należy się modlić, a Bóg wskaże miejsca, wydarzenia i momenty, kiedy jej brakowało i z pewnością poczeka, aż wystawimy Mu je do uleczenia, pojednania. To jednak wymaga ufności, dziecięcego, pokonującego wstyd zawierzenia i odwagi nieuciekania. Działania bardzo wspomagające zbliżanie się do Ojca, to budowania wiedzy o działaniu złego ducha, bo to rozbija wewnętrzne fałsze, oraz wspólne z Bogiem badanie własnego wnętrza, a także decyzja o pokochaniu swojego serca, przyjęciu prawdziwego siebie, bo jeśli ja nie będę po własnej stronie, to kto inny ma być? Warto też wyczulać się na sposoby, w jakich pragnie objawiać mi się obecnie Bóg - one mogą stanowić odpowiedzi na nękające nas fałszywe obrazy. Te Boże odsłony będą wczepiać się we mnie, niczym ratujące kotwice, by rozbijać nasze szkodliwe mechanizmy wewnętrzne.
I na sam koniec - szukajmy naszego modlitewnego powołania na ten czas i módlmy się tak, jak umiemy, jak jest nam łatwo, w sposób, który nas ożywia, zamiast starać się robić to tak jak robią to inni, bo być może ich formy modlitwy nie są dla nas i jedynie nas męczą i zniechęcą. Swoje własne powołanie do kształtu relacji znaleźć można tylko w Jezusie i tylko poprzez przebywanie z Nim.