[TYLKO U NAS] Zielona granica – historia prawdziwa
W drodze na Podlasie zastanawiałem się, co zobaczę na miejscu. W tym czasie telewizja i internet wciąż huczały o Grupie Wagnera na Białorusi, kolejnych próbach przekroczenia granicy przez imigrantów, białoruskich śmigłowcach na polskim niebie. Słowem chaos i atmosfera nadchodzącego kataklizmu. Wiedząc, że media często koloryzują i ubarwiają rzeczywistość, tak szczerze to spodziewałem się zobaczyć… normalność. Kiedy mijałem kolejne mieściny i wioski, okazało się, że miałem rację. Życie na Podlasiu wygląda normalnie, zachowanie ludzi niczym się nie różni od tego w innych częściach Polski. Jest spokojnie, a nawet bym powiedział: sielsko, bo Podlasie naprawdę może urzec. Bujne liściaste lasy i pola na końcówce żniw dają ukojenie oczom przywykłym do ekranu komputera i telefonu. Po tym, co zobaczyłem na samej granicy i po rozmowach z mundurowymi, już wiem, czemu i komu Podlasianie zawdzięczają taki spokój. Ale po kolei.
Cisza po burzy
Na przejście graniczne w Kuźnicy dojechaliśmy rankiem, zapowiadał się ciepły i słoneczny dzień. Duża i rozbudowana placówka, która kiedyś tętniła życiem, dziś jest miejscem widmo. Przez pierwszy szlaban przepuściła nas strażniczka graniczna i dała znać komendantowi o naszym przybyciu. W jego asyście mogliśmy podejść tuż do barykad odgradzających nas od strony białoruskiej. Po wyjściu z samochodu i obejściu terenu uderzyła mnie absolutna cisza, wręcz niepokojąca. Znacie to powiedzenie „cisza przed burzą”. Nie chcę tu uderzać w tak dramatyczne tony, ale faktycznie, akurat w tym miejscu ten spokój był dziwny. Może to „cisza po burzy”, jaką bez wątpienia był atak migrantów na przejście w Kuźnicy jesienią 2021 roku?
Przed samą granicą na drodze ustawione są zapory przeciwczołgowe, tzw. stalowe jeże, do tego gęste zasieki z koncertiny. Za nimi na chwilę pojawiła się postać białoruskiego strażnika, który wychylił się ze swojej „budki”, by sprawdzić, co się dzieje. Jak widać, nawet przyjazd jedynie dwóch osób już wzbudził jakieś zainteresowanie.
– Ta cisza jest nienaturalna – mówi mi jeden ze strażników, gdy dzielę się z nim swoimi odczuciami w związku z atmosferą w Kuźnicy. Z obu stron przejścia granicznego rozciąga się sławny już mur. Przyznam, że robi wrażenie. Wysoki, solidny, co 100 metrów przy nim umieszczona jest kamera. Jaką to musi robić różnicę w porównaniu z tym, jak ta granica była zupełnie „zielona”, pozbawiona jakiejkolwiek zapory utrudniającej przedostanie się do Polski.
Strażnicy Polski
– Muszę Państwu powiedzieć, że jestem zaskoczony tym, jak szybko to powstało – zwracam się do pograniczników, patrząc w dal na ciągnący się wzdłuż pasa granicznego płot. – My też – odpowiadają mi szczerze.
– Zapora jest dla nas dużym wsparciem. Myślę, że nie poradzilibyśmy sobie bez niej – mówi mi strażniczka graniczna, która wcześniej wpuszczała mnie przez szlaban do placówki.
– Bariera pomaga nam w próbie opanowania tego kryzysu migracyjnego. Jest to trudna sytuacja, ale dzięki temu na pewno jest nam łatwiej – wtóruje jej kolega ze służby.
Mam przyjemność dłużej z nimi porozmawiać. Najbardziej interesuje mnie to, jak wygląda ich codzienność, czym się różni typowy dzień ich służby od czasów sprzed wojny hybrydowej z Białorusią.
– Od momentu ataku na przejście graniczne w Kuźnicy nasza praca bardzo mocno się zmieniła. Większość z nas nie realizuje zadań jak do tej pory. Nie zajmujemy się już odprawą graniczną. Zamiast tego zabezpieczamy zieloną granicę. Codziennie przyjeżdżamy na służbę i robimy rzeczy, którymi wcześniej się nie zajmowaliśmy – mówią strażnicy.
Wszyscy możemy to zobaczyć w relacjach, które na swoich kanałach w mediach społecznościowych zamieszcza Straż Graniczna. Nie ma dnia, by naszej granicy nie próbowali przekroczyć migranci współpracujący z białoruskimi służbami. Polscy strażnicy graniczni często są celem ich ataków jako ci, którzy jako pierwsi mogą ich powstrzymać. – Musimy się mierzyć z czymś, z czym wcześniej nie mieliśmy do czynienia. Jest to stresujące dla rodziny, bo zawsze coś się może wydarzyć na tej służbie. Mimo naszego uzbrojenia, pistoletu, broni długiej, zawsze coś może się stać. Można zostać trafionym kamieniem czy jakimkolwiek innym przedmiotem rzuconym przez migranta – relacjonują strażnicy.
Podkreślają, że na szczęście nie są zostawieni sami sobie podczas zadań. W ochronę granicy i terenu przygranicznego są zaangażowane też inne służby mundurowe. – Współpracujemy z policją i wojskiem. Nie jesteśmy sami, mamy duże wsparcie w postaci kolegów z innych służb. Mamy też mieszane służby, czyli nie tylko pary złożone z jednego strażnika granicznego z drugim, ale również mieszane z policją i żołnierzami. Służbę pełnimy razem. Bardzo cenimy sobie współpracę z policją i wojskiem – chwalą tę kooperację mundurowi.
Ten, kto widział liczne filmy i nagrania z granicy, nie tylko te, na których widać agresję nielegalnych imigrantów, ale też te ukazujące prowokacje białoruskich służb (świecenie laserami i latarkami po oczach, oddawanie strzałów w powietrze), ten może sobie wyobrazić, jak stresogenna i wykańczająca psychicznie może być taka służba. Pytani o to, co daje im największą siłę i oparcie, zgodnie odpowiadają, że rodzina i braterstwo służby. – Największym wsparciem są nasi najbliżsi i nasi koledzy ze służby, to że możemy na sobie polegać. To, że możemy sobie ufać, jest bardzo ważne.
Strażnicy graniczni służą w systemie zmian 12-godzinnych. – Bardzo sobie cenię czas służby. Pracuję w trybie zmianowym i dzięki temu mogę dużo czasu spędzać z rodziną. Mam czas na to, by zająć się swoimi dziećmi, spędzić czas z żoną. W tym aspekcie nie ma żadnego problemu – mówi mi strażnik, po czym jego koleżanka dodaje: – Żeby przyjść gotowym do służby, trzeba odpocząć też psychicznie, bo są sytuacje, które wywołują duże zmęczenie.
Szczelniejsza granica
Rozmowa ze strażnikami, którzy na co dzień pełnią służbę na granicy, była bardzo pouczająca, ale przyszedł już czas, by zobaczyć, jak wygląda sam przygraniczny patrol. W tym celu pojechaliśmy nieco na południe od Kuźnicy i zatrzymaliśmy się na skraju lokalnej drogi, z której było widać znaczny teren dzięki odsłoniętym polom, w tym długi odcinek pasa przygranicznego i samej zapory. Gdy czekałem w tym miejscu na patrol, uderzyła mnie bliskość zabudowy mieszkalnej od granicy. Wiele domów i małych gospodarstw znajduje się w niedużej odległości od muru. Po drodze trafiliśmy nawet na miejsce, w którym od zapory do pierwszych budynków niewielkiej wioski dzieli niewiele ponad 50 metrów. Nie można mieć wątpliwości co do tego, że działania podejmowane przez państwo, czyli: budowa muru, patrole Straży Granicznej, Policji, a także Wojska są potrzebne i zapewniają poczucie bezpieczeństwa mieszkańcom Podlasia, co często podkreślają w rozmowach z mundurowymi, których spotykają tu na co dzień, gdy ci pełnią służbę.
I o wilku mowa, bo nie musieliśmy długo czekać, by zobaczyć wóz patrolujący pas przygraniczny jadący wzdłuż muru. To „Tur”, a dokładnie AMZ Tur – pojazd opancerzony polskiej produkcji, jeden z najnowszych nabytków policji. Wóz wygląda jak maszyna wojskowa, jest solidnie wzmocniony i ma nawet luki strzelnicze po bokach, w razie gdyby policja musiała bronią palną odpierać atak. „Tur” ma także zabezpieczenie przed bronią chemiczną i biologiczną – jego załoga może odciąć się od powietrza zewnętrznego dzięki systemowi filtracyjnemu. To szczególnie ważne w kontekście ewentualnych prowokacji ze strony Białorusi.
Tur przejeżdża obok nas i po chwili znika za horyzontem, a my jedziemy dalej, na spotkanie z policjantami, którzy brali udział w „bitwie o Kuźnicę”, jak to przyjęło się mówić o tym największym naporze na polską granicę z 8 listopada 2021 r. Po drodze mijamy patrole policji, które regularnie kursują pomiędzy wioskami, dbając o bezpieczeństwo lokalnych mieszkańców.
Bitwa o Kuźnicę
Czytając słowo „bitwa”, ktoś może pomyśleć, że to przesada, a nawet się zaśmiać z tego górnolotnego hasła, ale zaręczam, że policjantom, którzy brali udział w akcji odpierania ataku imigrantów, nie było wtedy do śmiechu.
– Trochę czasu minęło… teraz mogę to powiedzieć z dozą pewnego dystansu, ale wcześniej było nerwowo. Nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać – mówi mi nadkomisarz Wąsowski z oddziału prewencji, który w ramach służby został wysłany do ochrony granicy.
– Najpierw to było tylko obozowisko, do którego napływały kolejne rzesze imigrantów. Z każdą godziną było ich coraz więcej i więcej. Powstało swojego rodzaju miasteczko, bo budowali sobie szałasy z tego, co było pod ręką. Wtedy jeszcze nie było agresji z ich strony. Dopiero gdy obozowisko tworzyło tysiące migrantów, dało się odczuć, że będą punkty zapalne i coś się może wydarzyć. Widać było osoby, które chodzą między szałasami i nagabują. Wybierali osoby, które miały zostać prowodyrami późniejszych wydarzeń. Nie jestem w stanie powiedzieć, kim były te osoby, ale prowokowały innych do konkretnych działań – relacjonuje policjant.
– Cała sytuacja odbywała się na pasie granicznym w kilku miejscach. Punktów zapalnych było kilka. Najpierw same utarczki słowne, potem ścinanie drzew, rzucanie gałęzi, pali i próba przełamania płotu, przedarcia się przez niego, następnie rzucanie kamieniami w nas – wspomina mój rozmówca, a ja przywołuję w głowie dobrze zapamiętane obrazy z tamtego dnia, które widziałem w internetowych i telewizyjnych relacjach. Setki agresywnych migrantów próbujących siłą przedrzeć się do Polski mimo ostrzeżeń i komunikatów policji. Byli nastawieni na rozwiązanie siłowe, a dla naszych mundurowych nie mieli litości, miotając w nich kamieniami. Ci jednak twardo stali na swoich stanowiskach.
– Nikt nie myślał o tym, aby zrezygnować. Każdy z nas miał zadanie do wykonania i staraliśmy się je wykonywać. Nie było sytuacji, żebyśmy sobie pomyśleli, że trzeba się wycofywać. Wiedzieliśmy, że wytrzymamy, mamy sprzęt, wykorzystywaliśmy go. Armatki wodne zrobiły bardzo dużą robotę. Mogliśmy się schować za polewaczką, a sama woda skutecznie zastopowała rzucających kamieniami – stwierdził nadkomisarz, który tamtego dnia został ranny na skutek nawałnicy kamieni miotanych przez imigrantów.
– W trakcie nawału rzucanych kamieni jeden z nich trafił mnie w ramię. Czułem, że otrzymałem uderzenie, ale myślałem, że to będzie zwykły siniak, działałem dalej. Dopiero po wszystkim, jak zdjąłem z siebie cały sprzęt, okazało się, że mam dziurę do zszywania. Kilka szwów i jakoś było… – odparł, uśmiechając się.
– A gdyby taka sytuacja miała się powtórzyć, to byłby Pan gotowy znów się stawić…
– Oczywiście, nie ma problemu – wchodzi mi w słowo, pewnie odpowiadając, nadkomisarz Wąsowski.
„Twardy gość” – myślę sobie, dziękując mu za rozmowę.
Murem za polskim mundurem
Tacy właśnie są ludzie chroniący naszych granic. Twardzi, nieugięci, czujący odpowiedzialność, która na nich spoczywa. To nie jest zwykła praca, ale służba, do której zawsze trzeba podchodzić na 100%. Dlatego ważne w niej jest morale i dobrostan psychiczny, który część środowisk w Polsce chce zburzyć, oczerniając Straż Graniczną, Policję czy Wojsko o zbrodnie i łamanie prawa. Na to naszej zgody nie ma i nie będzie. Stoimy murem za polskim mundurem i ruszamy dalej, tym razem do Białej Podlaskiej, by zrelacjonować Wam służbę Żelaznej Dywizji, która także bierze udział w ochronie zielonej granicy. Tę będziecie mogli przeczytać w kolejnym wydaniu „Tygodnika”.