Rafał Woś: Przy dużym stole
Dawno już nie było na Zachodzie takiej mody na Polskę. Zaczęło się zaraz po wybuchu wojny na Ukrainie. Zachodni reporterzy i przeróżni aktywiści przybywali na naszą wschodnią granicę przekonani, że zastaną tam obrazki jak z obozów dla uchodźców na sycylijskiej Lampedusie albo greckiej wyspie Samos. Może nawet jak z pogranicza syryjsko-tureckiego. Tymczasem zobaczyli coś zupełnie innego. Niezłą i sprawną koordynację współpracy rządu, samorządu, organizacji pozarządowych oraz wielki kolektywny wysiłek zwykłych obywateli. Wszystko to razem sprawiło, że napływ fali wojennych uciekinierów nie przeistoczył się w chaos i katastrofę humanitarną, których się spodziewano. Nie było pogromów ani nawet wielkich antyimigranckich wystąpień. Choć przecież Polska – w myśl tego, co nieraz pisze się i pisało w zachodnich mediach – miała być wylęgarnią ksenofobii i skrajnie prawicowych demonów. Mało tego. Ci wszyscy dziennikarze, komentatorzy i aktywiści wracali potem do swoich krajów. I to w tych krajach lamentowano, że przyjęcie kilkudziesięciu tysięcy uchodźców z Ukrainy kompletnie przekracza możliwości tych (skądinąd super bogatych) krajów. W tym samym czasie Polska bez mrugnięcia okiem gościła ponad milion ludzi. Wydając na pomoc Ukrainie ok. 2 proc. swojego PKB – jak obliczył niemiecki ekonomista Christoph Trebesch ze swoim zespołem z Instytutu Badania Światowej Gospodarki w Kilonii.
Moda na Polskę
Jesienią zaczęto zauważać polskie inwestycje w zbrojenia. „Czy Polska będzie miała najpotężniejszą armię na kontynencie?” – pytał amerykańsko-niemiecki portal Politico. Jeśli ważnym elementem planu zwiększenia bezpieczeństwa kraju było puszczenie w obieg narracji o tym, że „z Polską łatwo nie pójdzie”, to ten zamiar udał się w pełni. Jeszcze zanim doszło do faktycznych dostaw sprzętu. Zimą polskie naciski doprowadziły do przełamania niemieckich oporów w dostarczaniu broni walczącej Ukrainie. Oczywiście Berlin nie zrobiłby tego bez presji Amerykanów. Pojawiały się jednak i takie głosy, że Polska odegrała tu rolę decydującego czynnika naciskającego na Niemców ze środka Unii Europejskiej. Dość podobnie było z embargiem na rosyjskie surowce. Początkowo kraje zachodniej Europy w ogóle nie chciały o tym słyszeć. Argumentowano, że bez nich unijny przemysł padnie na kolana, pojawi się masowe bezrobocie, a ludzie zamarzać będą z zimna w swoich mieszkaniach. Ostatecznie Unia zdecydowała się jednak na wiele konkretnych sankcji na rosyjskie surowce (głównie ropę) i paliwa z nich wytwarzane. Nie było to pełne zamknięcie rynku. Ale jednocześnie wyraźny odwrót od beztroskiego uzależnienia z lat poprzedzających inwazję. Tu też Polska wzięła na siebie niewdzięczną rolę „czepialskiego”, który ciągle wiercił unijnym partnerom dziurę w brzuchu, by derusyfikować unijną energetykę.
Ostatnią odsłoną tego samego zjawiska „rośnięcia Polski” jest cmokanie nad naszą gospodarką. „Do roku 2030 Polska będzie bogatsza niż Wielka Brytania” – napisał niedawno londyński dziennik „Daily Telegraph”. I nawet jeśli ten nagłówek jest – jak to zwykle w brytyjskich mediach – mieszanką uproszczenia i przesady, to i tak oddaje on pewien wyraźny trend obecny w wielu innych miejscach. Z tą gospodarką historia jest oczywiście nieco dłuższa niż tylko ostatni wojenny rok. Aby zrozumieć, o co chodzi, trzeba pamiętać, że na Zachodzie cała dekada po kryzysie 2008 roku uchodzi powszechnie za straconą. To czas stagnacji gospodarczej, miejscami dość wysokiego bezrobocia oraz spadających (i to pomimo niskiej inflacji) płac realnych. Na dodatek ten okres to był czas wielkich społecznych napięć i podręcznikowej wręcz „dywergencji”. To znaczy rozjeżdżania się potencjałów gospodarczych pomiędzy północą (Niemcy, Holandia, Austria) a południem (Grecja, Hiszpania, Włochy). To ostatnie zjawisko szczególnie widoczne było w ramach strefy euro. W roku 2008 włoskie PKB per capita stanowiło ponad 90 proc. niemieckiego. Dziś niecałe 70 proc.
W górę łańcucha wartości
Na tym tle Polska sunie (i to od lat) w zupełnie odwrotnym kierunku. Jak gdyby nasze pierwsze lata członkostwa w Unii to była zaledwie rozgrzewka do właściwego nadganiania. Paradoksalnie jest ono widoczne właśnie teraz. To znaczy po roku 2019, gdy Zachód zaczęły nawiedzać kolejne ekonomiczne plagi: pandemia COVID-19, rosyjska agresja na Ukrainę, kryzys energetyczny i nienotowana od kilku dekad inflacja. Niedawno niezależny instytut ekonomiczny Oxford Economics pokazał tempo rozwoju najważniejszych europejskich gospodarek w tych supertrudnych warunkach. Kto jest liderem takiego zestawienia? Tak, tak. Dobrze wam się wydaje. Jest nim Polska. Z realnym wzrostem PKB z lat 2019–2023 na poziomie 11,2 proc. Kroku – prócz pędzącej na bigtechowych sterydach Irlandii – dotrzymują w zasadzie tylko kraje skandynawskie (zbiorczo plus 5 proc.). Potem są Włochy i Portugalia plus 3 proc. Francja plus 1,3 proc. Niemcy i Hiszpania – stoją od 2019 w miejscu. Wielka Brytania, minus 0,5 proc. Czechy minus 0,9 proc.
Oczywiście zawsze znajdzie się wielu takich, co powiedzą, że nie ma żadnego „polskiego cudu”. Będą to bagatelizować, mówiąc, że startujemy wciąż z niskiego poziomu, więc łatwiej jest nadganiać. A dużym trudniej uciekać. Albo użyją argumentu, że Polska – jako kraj goniący – powinna się dziś rozwijać w tempie… jeszcze szybszym. Zostańmy jednak na ziemi. Bo fakty są takie, że polskie PKB per capita w momencie wchodzenia do Unii to było jakieś 17 proc. niemieckiego. A dziś to już 35 proc.
Nie chodzi jednak tylko i o wskaźniki same rozmiary gospodarki. Rzecz także w tym, co się na nią składa. Ekonomista Daniel Kral ze wspomnianego już Oxford Economics pisał niedawno o zmieniającej się strukturze polskiego eksportu. Podsumował to jako „stałe przesuwanie się w górę globalnych łańcuchów dostaw”. To znaczy do miejsca, gdzie jest więcej zysków i więcej bogactwa do podzielenia. Jeszcze 10-15 lat temu polski eksport to był głównie transport, wytwórczość (słynne podwykonawstwo) i turystyka. Od kilku lat na tym wykresie zaczynają być widoczne także dużo bardziej perspektywiczne branże telekomów i IT oraz sektor badań i rozwoju.
Moda na tzw. friendshoring też wygląda dla Polski bardzo obiecująco. Dosłownie chodzi tu o „przesuwanie produkcji do przyjaciół”. A dokładniej do krajów pewnych i sprawdzonych pod względem geopolitycznych lojalności. To zyskujący ostatnio na znaczeniu postulat, by Zachód w przyszłości uważniej dobierał sobie poddostawców kluczowych surowców oraz miejsca, gdzie odbywać się będzie produkcja najważniejszych towarów. I kierował się przy ich wyborze już nie tylko wizją potencjalnych zysków, ale także geopolitycznymi rachubami. Po raz pierwszy od 30–40 lat istnieje realna szansa, że łańcuchy dostaw nie będą się stale wydłużać. Tylko raczej skracać. I w tym właśnie wielka szansa krajów takich jak Polska. Nie jest to wizja tylko teoretyczna. Główna ekonomistka Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju Beata Javorcik pokazała niedawno, że z punktu widzenia zachodniego kapitału (badania prowadzone w firmach) Polska jest krajem w zasadzie równie bliskim, pewnym i bezpiecznym, co „stara Unia”, a jednocześnie wciąż dysponującym wieloma przewagami (wciąż trochę tańszy, a jednocześnie dobrze wykwalifikowany pracownik, coraz lepsza infrastruktura). Polska strona musi oczywiście zadbać, by taki powrót odbywał się na lepszych niż w latach 90. warunkach. By nie było powtórki z wysysania Polski z najlepszych kąsków i uciekania z zyskami do centrali. Jednak do tego zadania jesteśmy dziś przecież dużo lepiej przygotowani niż na początku transformacji. Jest szansa, że „friendshoring” odbywać się będzie na dużo bardziej partnerskich relacjach niż ówczesna „półkolonizacja”.
Stara szkoła kontra nowa
Wszystkie te elementy składają się na większy i szerszy proces, który można by nazwać „organicznym rośnięciem Polski”. Jego efektem jest zaś to, że Polska roku 2023 to już jest zawodnik innej wagi niż kiedyś. Ten dawny junior chce i może grać już na jednym boisku z dorosłymi. I nie ma sensu dłużej udawać, że jest inaczej.
Oczywiście w mocno spolaryzowanej polskiej opinii publicznej trudno będzie zbudować wokół tego faktu natychmiastowy konsens polityczny. Spora część dawnego liberalnego establishmentu jest nadal święcie przekonana, że to oni i tylko oni posiadają kompetencję do robienia polityki europejskiej. W ich optyce dobra dyplomacja to taka, która za wszelką cenę unika sporu z Berlinem, Brukselą i innymi. To szkoła kojarzona z nazwiskami ministrów Geremka, Cimoszewicza czy ostatnio Sikorskiego. A różniąca się tylko pytaniem, czy polska ugodowość winna być tylko „taktyczna” (w nagrodę za wierność dostaniemy swoje za zamkniętymi drzwiami) czy też wynika z autentycznego przeświadczenia, że polskość trzeba wyszorować detergentem zachodnioeuropejskich wartości niczym wstydliwy brud za paznokciami znamionujący nasze „wschodnie pochodzenie”. Patrząc z tego punktu widzenia, koncepcja polityki zagranicznej realizowanej w ostatnich latach przez prawicę to faktycznie „wstyd” i „niepotrzebne jątrzenie”.
Warto jednak zwrócić uwagę, że opisane tu podejście do roli Polski w Europie jest coraz trudniejsze do pogodzenia z rzeczywistością. Upierając się przy takim podejściu, Polska może stać się klasycznym przykładem „Piotrusia Pana” europejskiej polityki. Faktycznie dorosłego, który z różnych przyczyn uparł się, że pozostanie dzieckiem i będzie nadal chodził w krótkich spodenkach. Pod wieloma względami może to być wygodne. Zdejmie bowiem z głowy wiele wyzwań. Zła wiadomość jest jednak taka, że decyzje te zostaną i tak podjęte. Tyle że przez kogoś innego. I bez udziału pięknoducha.
Tak teraz będzie
Ostatnie lata i miesiące dobrze pokazały nam, jak to może działać. Weźmy choćby sprawę polityki klimatycznej. Piękne marzenie o uniknięciu klimatycznej katastrofy apokaliptycznych rozmiarów zostało przełożone na szereg rozwiązań praktycznych. Brukselski establishment postanowił je realizować po staremu. To znaczy na zasadzie faktów dokonanych. O „nowym zielonym ładzie” dużo więc rozmawiano na poziomie bardzo ogólnym. Gdy jednak przyszło co do czego, to te najbardziej bolesne elementy (likwidacja kopalń węgla, uzależnienie od drogich paliw przejściowych) przedstawiane były jako „bezalternatywne” i „nienegocjowalne”. Polska znalazła się wśród tych krajów, które próbowały z tym polemizować. Efektem był początek trwającej do dziś zimnej wojny w trójkącie Berlin – Bruksela – Warszawa.
Zwróćmy jednak uwagę, że ta wojna nie przyniosła zwycięstwa żadnej ze stron. Komisja Europejska aresztowała Polsce należne jej pieniądze na pocovidową odbudowę. Pozbawiona tego turbodoładowania Polska miała wytracić tempo nadganiania Zachodu. A Polki i Polacy na własne oczy zobaczyć, że „marginalizacja Polski w Europie” to nie tylko gniewne pohukiwania, ale także twarda rzeczywistość ekonomiczna. I pod wpływem tego doświadczenia zacząć się odwracać od partii Kaczyńskiego.
Ale wyszło zupełnie inaczej. Dzięki mieszance wojny, inflacji i dobrej polityki gospodarczej to Warszawa rozwija się dziś szybciej niż Zachód. Cały plan wychowania fikającej Polski spalił na panewce. Ale to przecież też nie jest tak, że Polska ma wrażenie pełnego sukcesu w tym sporze. Przeciwnie. Nawet wśród sympatyków polskiej prawicy istnieje przekonanie, że PiS nie raz i nie dwa dał się Unii okpić – godząc się choćby na zamykanie kopalń węgla albo pozwalając europejskim sądom na nadmierną ingerencję w porządek prawny RP, co już skutkuje chaosem, a może wywołać jeszcze większy. Są wreszcie relacje polsko-niemieckie pełne pretensji i niezrozumienia. Z Niemcami oskarżającymi Polaków o niewdzięczność i z płynącymi w przeciwnym kierunku zarzutami bufonady.
Ale może rzecz w tym, by się… tak bardzo nie przejmować. Bo trzeba mieć sporo politycznej naiwności, by spodziewać się, że te spory da się łatwo wygasić i wyleczyć. Dużo lepiej jest się chyba do nich przyzwyczaić. Bo tak to właśnie wygląda w świecie dorosłych. Tak się gra przy dużym stole, gdzie zapadają ważne i dotyczące nas wszystkich decyzje. Chcieliśmy tak być i jesteśmy. Więc nie czas na łzy i wahania.
Tekst pochodzi z 23 (1793) numeru „Tygodnika Solidarność”.