Prof. David Engels: Epoka wojen wróciła. Kac po „końcu historii”
Epoka wojen powróciła
Pierwszą lekcją jest to, że epoka wojen powróciła, nie tylko w krajach tak zwanego Trzeciego Świata, ale także w rozwiniętych społeczeństwach Europy – i to nie, jak w przypadku wojny jugosłowiańskiej, w postaci wojny domowej czy konfliktów asymetrycznych, ale w formie klasycznego konfliktu międzypaństwowego, który mimo rewolucji za sprawą nowoczesnych technik rozpoznania i użycia dronów wojskowych, w dużej mierze prowadzona jest przy użyciu konwencjonalnych środków bojowych, takich jak artyleria, lotnictwo, pojazdy opancerzone i piechota. Zatem epoka „Walczących Królestw”, która według Spenglera miała kształtować historię świata zachodniego aż do ostatecznego zwycięstwa cezaryzmu – co miałoby oznaczać koniec historii Zachodu – powróciła, a wraz z nią nieprzyjemny kac i oburzenie wszystkich tych, którzy już filozofowali o „końcu historii”, oraz fałszywe bezpieczeństwo tych, którzy uważali wojnę w Europie za niemożliwą, bo – rzekomo – nieuchronnie doprowadziłaby to do wojny nuklearnej. Doktryna impasu nuklearnego, zanegowana już przez wojny koreańską, wietnamską i afgańską, została ponownie przełamana i należy się obawiać, że jesteśmy raczej na początku, niż na końcu owej nowej normalizacji konwencjonalnych wojen między państwami w XXI wieku.
Powróciły również tradycyjne wartości
Jednocześnie widzimy również, że wojna doskonale potwierdziła wszystkie te wartości, które lewica uznała już za martwe: odwagę, miłość do ojczyzny, wiarę w Boga, przywiązanie do rodziny, umiłowanie wolności – bez tego ukraińscy bojownicy już dawno zrezygnowaliby z nierównej walki; tak więc jeśli lewicowo-liberalne elity Zachodu w przypadku Ukrainy zmuszone są obecnie aprobować wszystko to, co tak chętnie dyskredytowali i nadal dyskredytują wśród własnych społeczeństw (nacjonalizm, fundamentalizm, toksyczna męskość czy heteronormatywność), to powinno stać się już jasne, że tej bohaterskiej walki Ukraińców jako ważny precedens nie będzie się dało na dłuższą metę wykluczyć z debaty o to, co właściwie składa się na „wartości zachodnie”.
Słabość militarna Rosji
Kolejną lekcją wyciągniętą z tej wojny, być może dla wielu zaskakującą, jest słabość militarna Rosji. Rosyjska armia i wywiad strategiczny Władimira Putina od lat opisywane były w sposób niemal hiperboliczny - i to nie tylko w kręgach rusofilskich. Tymczasem siły rosyjskie okazały się równie słabo wyszkolone, jak i wyposażone, i pomimo elementu zaskoczenia i 12 miesięcy wojny, nie są w stanie zmusić znacznie mniejszej Ukrainy do poddania się lub zająć znacznych obszarów tego kraju. Kalkulacje Putina dotyczące możliwości zajęcia w niespodziewanym ataku północy, wschodu i regionu stołecznego okazały się również poważnym błędem, który wyraźnie nadszarpnął wiarygodność władcy Kremla – lekcja, którą powinny odrobić z wielką uwagą również Chiny i z pewnością będzie to miało także konsekwencje dla rosyjskiej polityki wewnętrznej.
Oczywiście Putin mógł uwzględnić w swych kalkulacjach ewentualną porażkę, a fakt, że i tak wywołał konflikt, powinien dać nam wiele do myślenia: bowiem nawet w przypadku błyskawicznego zwycięstwa wydaje się raczej pewne, że Putin musiał być przygotowany na trwałe zerwanie stosunków gospodarczych i politycznych z Zachodem, a wzmocniony przez Ukrainę i Białoruś gotowy był przekształcić Rosję w imperialną metropolię, doprowadzając do nowej zimnej wojny z Zachodem.
Tak więc, przynajmniej dla Putina, epoka tradycyjnego multilateralizmu i prawa międzynarodowego była i tak modelem politycznym na wymarciu, a w swojej cynicznej diagnozie być może miał nawet sporo racji. Oczywiście Putin musiał być również świadom tego, że rozpętana przez niego nowa zimna wojna nie będzie już kształtowana przez ideologiczną dwubiegunowość XX wieku, lecz przez wielobiegunową konstelację nowych supermocarstw kontynentalnych: USA, Chin, Rosji, Indii i Brazylii, do których niestety nie może jeszcze dołączyć Unia Europejska.
Oczywiście ta nowa zimna wojna, a raczej nowy początek ery „Walczących Królestw” będzie się toczyć przy zupełnie innych parametrach niż ta w wieku XX. Podczas gdy dwa pokolenia temu wewnętrzna jedność, dynamika gospodarcza i przewaga technologiczna świata zachodniego nie budziły żadnych wątpliwości, a dostęp do wszystkich zasobów strategicznych wydawał się być bezpieczny, sytuacja obecna jest zupełnie inna: NATO jest głęboko podzielone, Zachód pogrąża się w coraz większej recesji gospodarczej, wcześniejsze zapóźnienie technologiczne Chin zostało już nadrobione, a nawet osiągnęły przewagę, a dostęp do ropy naftowej i pierwiastków ziem rzadkich stał się bardziej wrażliwy i kruchy niż kiedykolwiek wcześniej. I to jest również lekcją z minionego roku: poza członkami NATO w Europie i Azji Wschodniej prawie żadne inne państwo nie przyłączyło się do sankcji przeciwko Rosji, która wraz z Chinami umocniła swoją pozycję w Azji Centralnej i na Bliskim Wschodzie, a w Afryce może ją nawet rozbudować. Wszak nawet podczas zimnej wojny komunistyczny Związek Radziecki pod hasłami „pokoju” i „dekolonizacji” był w stanie wzbudzić znaczną sympatię w tzw. „Trzecim Świecie”; okazuje się, że nawet po upadku realnie istniejącego socjalizmu posiadają one dla Rosji nadal aktywne znaczenie: resentymenty wobec starych kolonialnych panów oraz to, co postrzegane jest jako moralna arogancja USA, są tam nadal zbyt silne. Twierdzenie Władimira Putina, zaczerpnięte zresztą bezpośrednio z sowieckiej retoryki, że chce on pomagać miejscowej ludności w walce z zachodnim światem nastawionym wyłącznie na podbój i zniewolenie („od czasów wypraw krzyżowych” ), najwyraźniej padło na podatny grunt – i można się obawiać najgorszego, o ile nadszarpnięty prestiż Zachodu przerodzi się w rzeczywistą i jawną klęskę.
Nienawiść do Zachodu
Jednakże, jak pokazał miniony rok, ta nienawiść do Zachodu jest charakterystyczna nie tylko dla społeczeństw Afryki i Bliskiego Wschodu (które jednocześnie są bardzo chętne do emigracji na tenże Zachód, aby cieszyć się jego licznymi korzyściami materialnymi i politycznymi); staje się on również coraz silniejszy wśród obywateli europejskich i amerykańskich. To również wyjaśnia zdumiewająco wysoki poziom sympatii, jaką agresywna wojna Putina cieszy się wśród wielu zachodnich konserwatystów, co niestety, jeśli być całkiem uczciwym, nie jest wcale takie niezrozumiałe. Niemal wszystkie instytucje społeczeństwa obywatelskiego w Europie i USA, które opowiadają się obecnie po stronie ukraińskiej, okazują się być główną siłą napędową lewicowo-liberalnej, „przebudzonej” transformacji naszego zachodniego świata w ostatnich latach i dziesięcioleciach - do tego stopnia, że ich wiarygodność na długo została utracona i zdyskredytowana; A jeszcze gorsze rzeczy można powiedzieć o elicie politycznej USA, która swoim moralistycznym i prawniczym upiększaniem czysto egoistycznych i oportunistycznych wojen na Bliskim Wschodzie bezpowrotnie sprowadziła te wartości do absurdu. Jednocześnie, dzięki intensywnemu przygotowaniu mediów i infiltracji odpowiednich sieci politycznych, Władimirowi Putinowi udało się wyrosnąć na obrońcę pozornie „konserwatywnych” wartości, tak że wielu europejskich prawicowców dało się uwieść oskarżeniom „Zachodu” o podkopywanie państwa narodowego, o cenzurę w mediach społecznościowych, dyskredytowanie przeciwników politycznych, wspieranie masowej migracji, promowanie islamu czy przepisywania na nowo historii, licząc jednocześnie i paradoksalnie na pomoc Rosji, która przecież robi dokładnie to samo, i to najwyraźniej na jeszcze większą skalę… Nadzieja na możliwość walki z owładniętymi „kulturą woke” elitami Zachodu przy pomocy rzekomego „konserwatyzmu” Rosji to zatem nic innego jak wypędzenie diabła przy pomocy Belzebuba i ujawnia przerażającą naiwność polityczną, w której prawicowy putinizm dla konserwatystów ma do odegrania dokładnie tę samą rolę jak islamo-lewicowy ekstremizm dla „postępowców”: forma egzotyki, która kryje jedynie głęboką niezdolność do koncentrowania się na własnej tradycji i wierze.
Porażka Europy
Wskazuje to po raz kolejny na całkowitą porażkę Europy jako ważnego gracza politycznego na arenie światowej. Choć zaledwie 100 lat temu prawie cały kontynent afrykański i azjatycki był zarządzany z Europy, a Stary Kontynent był niezaprzeczalnym pionierem w dziedzinie militarnej i technologicznej, dziś jest tylko cieniem swojej dawnej potęgi: oprócz krzykliwych „potępień” Europę stać jedynie na bezzębne „sankcje”, które przy dużej otwartości Rosji na handel z Chinami, Indiami i Afryką okazują się mieć znaczenie marginalne, a dostawy broni, również ze względu na alarmującą demilitaryzację kontynentu, są mocno spóźnione, zbyt skąpe i niezdecydowane, aby mogło to wpłynąć na wojnę w jakikolwiek inny sposób niż jej przedłużenie. Ogromna pomoc na samym początku konfliktu mogła szybko zakończyć wojnę na korzyść Ukrainy, ale obecne dozowane kropelkami dostawy broni w dużej mierze przedłużają jedynie status quo, a nie wpływają nań w sposób decydujący. I nawet ta pomoc nie byłaby możliwa bez zdecydowanych inicjatyw ze strony Polski i krajów bałtyckich, gdyż większość innych państw członkowskich UE, przede wszystkim Niemcy, mimo ogłoszonej hucznie tzw. „Zeitenwende (punktu zwrotnego)” i ich samozwańczej „roli przywódczej” w Europie, wykazali przerażający brak zainteresowania wydarzeniami; brak zainteresowania, który nie tylko zdradza daleko idące pożegnanie Europy z historią, ale nie wróży także niczego dobrego na przyszłość - jeśli kiedykolwiek z jakiegokolwiek powodu doświadczymy wojny lub wojny domowej na zachodzie kontynentu…
Tak więc, gdy chodzi o sformułowanie własnych żywotnych interesów oraz najlepszych konstelacji sojuszu, Europa w dużej mierze tkwi w sprzecznościach. I to bynajmniej nie z powodu wewnętrznych kłótni, lecz raczej z powodu kognitywnego przeciążenia wyzwaniami geopolityki: karygodny brak zainteresowania wydarzeniami na świecie nie może być bowiem mylony ze świadomą decyzja o neutralności. Jednak podczas gdy w obliczu toczącej się w jej bezpośrednim sąsiedztwie wojny polityka zagraniczna Europy w dużej mierze nie reprezentuje i nie formułuje żywotnych interesów pół miliarda swych obywateli w sposób jakikolwiek inny niż poprzez odwracanie uwagi, wewnętrzny konsensus wydaje się wystarczająco silny, aby w dalszym ciągu kontynuować przebudowę naszego społeczeństwa w kierunku różnorodności LGBT, ideologii gender, wielokulturowości, masowej migracji, trywializacji aborcji czy critical race-theorie: i gdy np. Polska wydaje dziś fortunę na przyjęcie milionów ukraińskich uchodźców i przekazuje walczącej Ukrainie setki czołgów bojowych oraz unowocześnia własną armię, kraj ten jest przez Unię Europejską objęty najostrzejszymi sankcjami w historii wspólnoty – wyraźny znak, że Unia przywiązuje dużo większą wagę do zgodności ideologicznej niż do wspólnego formułowania własnej polityki zagranicznej.
To samo można powiedzieć, gdy chodzi o zagrożoną sytuację energetyczną w Europie, przede wszystkim w jej gospodarczym sercu, w Niemczech. Trzeba przyznać, że świadome odchodzenie RFN od energetyki jądrowej i węglowej pod rządami Angeli Merkel i próba zaprowadzenia tego w całej Europie za pomocą tzw. „Zielonego Ładu” traktowane były za granicą z dużą podejrzliwością i interpretowane jako strategia osłabienia Francji i Polski; w rzeczywistości jednak również tutaj należałoby raczej mówić o doraźnych taktycznych decyzjach o charakterze wyborczym na korzyść szeroko rozpowszechnionej w całej Europie lewicowo-zielonej ideologii ochrony klimatu i „szczególnej” odpowiedzialności Zachodu i za globalne ocieplenie, i za nędzę Trzeciego Świata: tak więc powolny, rozciągnięty w czasie upadek przemysłowy i gospodarczy Europy nie tylko zostanie w pełni zaakceptowany jako smutny skutek uboczny energetycznego transformacji (Energiewende), ale zostanie przyjęty jako element zadośćuczynienia za własne historyczne przewiny. (Przereklamowane) uzależnienie się od rosyjskiego gazu nie jest zatem długofalowym celem niemieckich elit (choć niektóre środowiska, zarówno lewicowe, jak i prawicowe, mają prywatny interes w promowaniu swoich rosyjskich patronów), lecz raczej etapem pośrednim na drodze do całkowitej transformacji energetycznej, na końcu której powinna nastąpić deindustrializacja nie tylko Niemiec, ale i całej Europy.
Trójmorze
Wszystko to rzuca niepokojące światło na wyrażane początkowo przez polskich i europejskich intelektualistów nadzieje, że wojna na Ukrainie doprowadzi do zwiększenia znaczenia militarnego i politycznego krajów wschodniej części UE, które również rozwijają się gospodarczo. Wyrażana była nadzieja, że poprzez swoje zaangażowanie zarówno wobec ukraińskich sąsiadów, jak i w obronę wschodniej flanki NATO, może z tego wyrosnąć prawdziwy sojusz Trójmorza, rozszerzający istniejącą już Grupę Wyszehradzką o obszar od Bałtyku po Morze Czarne i Adriatyk, i mógłby on stanowić prawdziwą konserwatywną przeciwwagę dla ideologicznie głęboko lewicowo-liberalnych, upadających militarnie i ekonomicznie państw Europy Zachodniej. I rzeczywiście, biorąc pod uwagę wahania w Berlinie i Paryżu, zarówno dla Waszyngtonu, jak i dla Londynu powinno stać się jasne, gdzie należałoby szukać bardziej obiecujących sojuszników. Jednak wobec wewnętrznego rozłamu pierwotnych państw Grupy Wyszehradzkiej oraz niemal całkowitej izolacji ideologicznej Polski należy się obawiać, że zaangażowanie Warszawy na rzecz Ukrainy będzie tolerowane przez Waszyngton jedynie za cenę ideologicznej zgodności z coraz bardziej lewicowo radykalnym programem partyjnym Demokratów; i nawet wtedy jest mało prawdopodobne, by Bruksela, Berlin czy Paryż pozytywnie obserwowały ów rozwój. Poza tym trzeba dopuścić pytanie, czy Ukraina po wojnie stanie po stronie Polski – czy może jednak Warszawa zostanie zepchnięta na bok przez inwestorów z Berlina i Paryża w procesie odbudowy kraju, gdy nie będzie już chodzić o braterstwo broni, lecz o kredyty. W każdym razie przed Trójmorzem wciąż trudne czasy.
Trzeba przyznać, że głównym czynnikiem w tym zakresie będzie przyszłość Rosji. Jeśli ten gigantyczny kraj pozostanie mniej więcej stabilny politycznie, Polska nadal będzie zaklinowana pomiędzy Moskwą a Berlinem – czy lepiej powiedziawszy: Brukselą?; gdyby zaś jednak Rosja (a wraz z nią Białoruś) rozpadła się, Warszawa rzeczywiście mogłaby awansować do roli nowego centrum wyzwolonego Wschodu kontynentu. Ale nawet taka perspektywa jest tylko częściowo optymistyczna, gdyż w obu przypadkach prawdziwym wygranym pozostaną prawdopodobnie Chiny. Bo i wtedy gdy dojdzie do nowej zimnej wojny, w której Moskwa zostanie zdegradowana do roli młodszego partnera Pekinu, czy gdy nastąpi rozpad Federacji Rosyjskiej, kiedy to duża część Syberii stanie się prawdopodobnie państwem-klientem Chin: rywalizacja między Zachodem i Państwem Środka będzie się coraz bardziej rozgrzewać, a czas zdaje się przemawiać (przynajmniej w krótko- i średnioterminowej perspektywie) - raczej za tym drugim. Czy więc Europa będzie jeszcze w stanie się podnieść, aby nie dać się zmiażdżyć?