[Tylko u nas] Prof. Grzegorz Górski: Polski plan dla Europy
Naiwnością byłoby jednak sądzić, że od tej chwili będziemy mieć już sielankę, a osiągnięte porozumienie spowoduje, iż również na innych odcinkach nastąpi zawieszenie broni. Jest to wykluczone, bowiem już słyszymy z różnych stron o potrzebie przyspieszenia integracji UE. Czyli zgodnie z tym co pisałem kilka tygodni temu – w obliczu kolejnych klęsk i niepowodzeń, odpowiedzią jest jak zawsze hasło: „więcej unii w unii”.
Żadnych szans na federalizację
Oczywiście dzisiaj rzucanie tego typu hasła, świadczy jedynie o całkowitej słabości intelektualnej promotorów tego typu rozwiązań. Te zaklęcia stają się już czymś w rodzaju św. Graala, którego się poszukuje, do którego się dąży, a towarzyszy temu fanatyczna wiara w to, że jego zdobycie zmieni rzeczywistość we wszystkich wymiarach. Dlaczego ten powielony po raz kolejny pomysł, nie ma żadnych szans na realizację? Składa się na to wiele czynników, ale wymieńmy tylko kilka z nich.
- Po pierwsze, UE nie dysponuje dziś środkami finansowymi, które są adekwatne do stawienia czoła wyzwaniom bieżącym. Co dopiero zaś mówić o tym, że federaliści chcieliby objąć działaniami UE jeszcze większe zakresy zadań, ale nie pokazują z jakich środków miałaby ta aktywność być pokrywana.
- Słabość finansową, to po drugie, federaliści chcieliby przezwyciężyć poszerzając źródła dochodów własnych UE. Innymi słowy, chcieliby w ten sposób ominąć problem gigantycznego zadłużenia większości państw członkowskich, zadłużając Unię en bloc. Do tego chcieliby uszczęśliwić mieszkańców i firmy unijne, wprowadzeniem dodatkowych podatków, tyle że odprowadzanych bezpośrednio do Brukseli. Zgody na to wystarczającej grupy państw jednak trudno się spodziewać, bo te – mając bez liku własnych problemów – nie są skore do oddawania należnych sobie środków do Brukseli. Pamiętając o tym, jak wielki bój toczył się na szczycie w grudniu 2020 roku, aby zwiększyć składki na rzecz Unii o 0,04 procent, nietrudno przewidzieć jakie będą perspektywy tej inicjatywy.
- Po trzecie i Niemcy i najciężej zadłużone państwa Unii bardzo dążą do tego, aby narzucić w ramach „więcej unii w unii”, dołączenie do strefy Euro Danii, Szwecji, Polski, Czech i Węgier. Byłoby to oczywiście dla tej strefy bardzo dobrym rozwiązaniem, bo akurat te kraje (może poza Węgrami) mają radykalnie niższy poziom zadłużenia niż kraje strefy. Dzięki ich włączeniu, możliwe byłoby szybkie „dodłużenie” strefy na poziomie 400 – 500 mld. Euro, co też dla nich byłoby operacją zbawienną. Nie trzeba jednak dodawać, że z tego punktu widzenia żaden z tych krajów które sa poza Euro nie jest dziś w najmniejszym stopniu zainteresowany tym, aby w ten sposób „korzystać” na wejściu do strefy Euro.
- Nie dziwi zatem, to po czwarte, że gdy tylko z ust Macrona padła kolejna zapowiedź „więcej unii w unii”, niemal natychmiast 13 krajów odpowiedziało, że nie poprze tej ścieżki. Wypowiedziała się tu cała grupa skandynawsko – bałtycka (Szwecja, Finlandia, Dania, Litwa, Łotwa, Estonia), połowa grupy wyszechradzkiej (Polska, Czechy), grupa bałkańska (Rumunia, Bułgaria, Chorwacja, Słowenia) i Malta. Jeśli zważyć nieuchronne poparcie tego stanowiska przez Węgry i Słowację, to można już na tym etapie powiedzieć, że większość krajów unijnych nie poprze tego typu pomysłów. Jestem bowiem pewien, że przynajmniej kilka kolejnych krajów takie stanowisko w praktyce poprze.
- Do tego dochodzi, to po piąte, całkowita niezdolność dotychczasowego tandemu przywódczego Unii – Niemiec i Francji – do forsowania tej koncepcji. Można założyć, że mimo zwycięstwa osiągniętego przez Macrona, zgłoszenie tej koncepcji było raczej testamentem kończącej się prezydencji francuskiej w Unii. Kompromitacja tej prezydencji przejdzie do historii, bowiem w minionych dekadach zawsze była ona impulsem do jakichś poważnych działań. Oczywiście cieniem na tę prezydencję położyły się slalomy polityki francuskiej w kontekście wojny na Ukrainie. Nie zmienia to jednak faktu, iż fiasko polityki francuskiej, a tym samym jej siła sprawcza w kolejnych latach, będą radyklanie ograniczone. W tym kontekście, jeszcze głębszy jest upadek siły sprawczej polityki niemieckiej. Powaga Niemiec w UE jest dziś radykalnie osłabiona, tym samym też zdolność do narzucania przez Niemców jakichkolwiek rozwiązań, jest dzisiaj wysoce ograniczona.
- Po szóste, nakłada się na to wzrost aktywności w Europie kontynentalnej zarówno Wielkiej Brytanii jak i USA. Są one inaczej motywowane, ale idą dzisiaj w tym samym kierunku. Anglosasi dążą bowiem do osłabienia Unii zarządzanej przez Berlin i Paryż, a drogę do tego upatrują we wzmocnieniu przestrzeni od Norwegii po Turcję. Taki swoisty wał środkowoeuropejski z mocnymi filarami na północy i południu ma być czynnikiem uniemożliwiającym budowę niemiecko-rosyjskiej Europy. Dodatkowo, z perspektywy brytyjskiej, pojawia się idea budowania alternatywnej wobec UE formuły współpracy ekonomicznej (Dania, Szwecja, Norwegia, Islandia, Szwajcaria, kraje V4, kraje bałkańskie i Turcja) oraz komplementarnej wobec NATO formuły współpracy wojskowej, zdystansowanej wobec Niemiec i Francji.
Tych elementów można byłoby znaleźć jeszcze więcej, ale ich dalsze wyliczanie nie jest moim celem. Ważne jest to, iż biorąc pod uwagę choćby te które wymieniłem widać wyraźnie, że szanse realizacji scenariusza szybkiej federalizacji są dzisiaj znikome. To zaś powinno determinować polskie działania i stanowisko względem przywództwa unijnego oraz Berlina i Paryża. Chodzi bowiem o to, by Polska zachowała zdolność do realizowania swoich różnych celów, grając na różnych fortepianach. W polityce bowiem, jako grze interesów, to że dzisiaj ktoś jest naszym przyjacielem nie oznacza, że będzie nim również jutro. I na odwrót.
Plan
W pierwszym zatem rzędzie musimy psychicznie dorosnąć do tego, że nasza pozycja dzisiaj jest inna niż jeszcze pół roku temu. Niezależnie od poszczekiwań różnych neobolszewickich grupek (zwłaszcza w Parlamencie Europejskim) musimy umieć wznieść się ponad ten nic nie znaczący skowyt. Dotyczy to również różnych brukselskich fakcji personifikowanych przez Timmermansów, Jourove czy Reyndersów. Żeby tak mogło być, Polska powinna wyjść z inicjatywą, która pozostając w opozycji do koncepcji „dwóch prędkości”, stałaby się atrakcyjną dla większości państw europejskich alternatywą. Wydaje się, że dzisiaj zamiast zbudowanej przy pomocy niemieckiej pałki „Europy dwóch prędkości”, koncepcją taką byłaby „Europa wielu kręgów integracyjnych”.
To bardziej robocze określenie koncepcji, która nie jest czymś nowym, bo była nieśmiało w różnych momentach prezentowana. Nawiązuje ona do idei założycielskich Schumana i De Gasperiego, aby integrować się w ramach wspólnoty dobrowolnie, w dobrowolnie określonych obszarach. Ten koncept dzisiaj oznaczałby, że to państwa członkowskie same określałyby dobrowolnie pola współpracy, tworząc ściślejsze porozumienia, a jednocześnie dopasowując w tych gronach rozwiązania finansowe, które odnosiłyby się tylko do nich. Tego typu porozumienia mogłyby mieć prawo dobrowolnej wewnętrznej strukturalizacji, ale jednocześnie mogłyby być otwarte w różnych aspektach swoich aktywności do włączania w swoje działania także państw nie będących formalnie członkami Unii. Ważnym elementem byłaby tu właśnie otwartość na włączanie zainteresowanych państw. Takie „kręgi integracyjne” mogłyby rzecz jasna wpływać na decyzje całej UE, zwłaszcza w zakresie dystrybucji środków wspólnych.
Zaletą tego rozwiązania byłby powrót do swobody państw członkowskich w realizowaniu swoich celów, oderwanie wielu kwestii od konieczności uzyskiwania konsensusu za cenę poszerzenia różnych, wyjątkowych regulacji wydzieranych przez opornych. Zmniejszałoby to również presję na odchodzenie od zasady jednomyślności w kluczowych sferach działania Unii, pod pozorem konieczności jedności na zewnątrz. Chętni mogliby sobie zatem tworzyć silniejsze przestrzenie integracji, a nawet w pewnym gronie prowadzić w praktyce do unicestwienia własnych, suwerennych państwowości. Z naszej perspektywy jest to nie do przyjęcia, ale jeśli są kraje, którym jest to obojętne, to niech się przyłączają do Niemiec. Nie musimy im tego zabraniać.
Oczywiście aby ten model zaakceptować, elity państw zachodnich musiałby zrezygnować z neobolszewickiego przekonania, że reprezentują jedynie słuszną wizję rozwoju Europy i jej narodów, której wszyscy musza się podporządkować.
Nie upieram się, że jest to pomysł zbawienny czy jedyny. Ale był i jest w grze, a jego realizacji leżałaby w najgłębiej pojętym interesie Polski. Pozwalałaby nam zachować najważniejsze pozytywy wynikające z obecności w UE, zmniejszałaby przestrzeń niepotrzebnego zwarcia, dawałaby nam też instrumenty do wzmacniania naszej roli w owym wspomnianym „wale”. Otwierałaby też drogę do stopniowego ściślejszego włączania w tę przestrzeń Ukrainy czy Turcji, co leży również w najgłębiej pojętym polskim interesie.
Alternatywą wobec tej ścieżki – w przypadku gdyby nie udało się jej realizować – jest poważne podejście do inicjatywy brytyjskiej. Idzie w podobnym kierunku i stwarza nam szansę współudziału potężnego sojuszu polityczno – ekonomiczno – militarnego ze wsparciem USA i Kanady. To realna alternatywa na przyszłość, gdy widać dzisiaj wyraźnie jak bardzo Niemcy, Francja i inni, pragną jak najszybciej wrócić do realizowania wspólnie z Moskwą koncepcji wspólnoty od Władywostoku po Lizbonę. Co ciekawe, nawet de Gaulle by się zdziwił, jak jego francuscy następcy doprowadzili do karykatury jego koncepcję Europy od Atlantyku po Ural (ale to zupełnie inny problem).
Na coś trzeba się będzie szybko zdecydować, bowiem tkwienie w kolejnych sporach i przepychankach z Brukselą, nie doda nam ani sił, ani powagi. Marnotrawienie naszej obecnej pozycji i energii na te bezsensowne bijatyki, odrywa nas bowiem od celów zasadniczych. Dzisiaj jest dobry czas, na odważną polską inicjatywę europejską. Pokazanie tych dwóch ścieżek, wymusi w całej Europie realną debatę, w której mamy szansę nadawać ton. Nie stać nas na utratę takiej szansy.