[Tylko u nas] Waldemar Krysiak: Czas uregulować status prawny Facebooka
„Facebook usunął profil #Konfederacja, który do przed chwilą miał 671 tysięcy obserwujących i był największym partyjnym profilem w Polsce. To samo wcześniej spotkało Korwina-Mikke. Czekam teraz na oburzenie tym faktem przedstawicieli centrolewicy, którzy tyle mówią o wolności słowa” – skomentował na Twitterze Artur Dziambor, poseł Konfederacji.
To oburzenie nigdy jednak nie nadeszło. Ci sami, którzy jeszcze niedawno gotowi byli stawać w obronie „wolnych mediów”, nie przejęli się usunięciem profilu partii konserwatywno-liberalnej. Przeciwnie! Większość lewicy zdawała się cieszyć ze zniknięcia Konfy z Facebooka: według nich był to akt sprawiedliwości, wymierzony przeciwko ich wrogom politycznym. Zemsta za „szurstwo”, kara za „sianie dezinformacji”.
Samo biuro prasowe polskiego oddziału Facebooka w oświadczeniu dot. usuniętego fanpage'a Konfederacji napisało, że kasacja była wynikiem wielokrotnego naruszania regulaminu strony.
„ Chcemy, aby Facebook był miejscem, gdzie ludzie mogą wyrażać swoje opinie, ale także czuć się bezpiecznie. Dlatego wprowadziliśmy Standardy społeczności, które określają, jakiego rodzaju treści są dozwolone na naszych platformach, i usuwamy wszystkie treści, które je naruszają” – zaznaczyła firma.
Czy taki był faktyczny powód usunięcia Konfederacji z Facebooka? Tego się może nigdy nie dowiemy. Naiwnym jest jednak myślenie, że Facebook traktuje wszystkich równo, wywiązuje się ze swoich umów z użytkownikami, albo że… jest „tylko prywatną firmą”, która może dowolnie decydować, co się na niej pojawia, a co znika.
Prawo nie działa…
Mojego pierwszego bloga założyłem na Facebooku około trzech lat temu. „Gej przeciwko światu: Niewola Babilońska” przetrwał ponad rok, zebrał ponad 13 tys. czytelników i… został skasowany za „naruszenie regulaminu”. Podobnie było z drugim i trzecim. I każdemu, kto dzisiaj twierdzi, że „Facebook to tylko prywatna firma” i że „trzeba przestrzegać jej standardów, to cię nie skasują”, powiem tak: to bzdury. Umowa podpisywana przez użytkownika z Facebookiem oznacza bowiem jedno: Facebookowi wolno wszystko, jego użytkownikom nic.
Przede wszystkim facebookowa umowa gwałci podstawy prawa w każdym cywilizowanym kraju. Najlepszym tego przykładem jest łamanie zasady, że prawo nie działa wstecz. Facebook ciągle bowiem zmienia swoje warunki i „dopasowuje” standardy korzystania ze strony. Nie byłoby w tym też jeszcze nic złego, gdyby za nieprzestrzeganie NOWYCH zasad nie były karane STARE wpisy.
Na Facebooku można więc „spaść” za wpis sprzed roku, który nie pasuje do zasad z wczoraj. Szczególnie dotkliwie egzekwowane jest to w przypadku tzw. mowy nienawiści, której granice zmieniają się razem z nowymi mutacjami postępowej ideologii. Jeżeli więc rok temu ktoś krytykował „neozaimki” (zaimki wymyślane przez transseksualistów zamiast tych normalnych; onu/jenu, zamiast on/jego) i jeszcze rok temu nie była taka krytyka „mową nienawiści”, to może ona się „mową nienawiści” stać już dzisiaj. I wtedy post sprzed roku spada za łamanie regulaminu ze stanu dzisiejszego. Jak spadnie kilka takich postów, to spadnie i cała strona.
Facebook – mimo że NIGDZIE nie jest to sprecyzowane w regulaminie – dzieli też swoich użytkowników na dwie grupy: te postępowe, którym wolno więcej, i te niepostępowe, którym nie wolno się wychylać. Najlepiej widać to po słownictwie, którym wolno lub nie wolno się komuś posługiwać. I tak POSTĘPOWA Replika, lewicowy magazyn LGBT, używa w swoich wpisach słowa „pedał” jako określenia na homoseksualnych mężczyzn. Czasem robi to ironicznie, czasem pieszczotliwie, czasem publikuje teksty swoich felietonistów-gejów, którzy tak wyrażają się o sobie i o innych. POSTĘPOWEJ Replice wolno używać tego słowa. W tym samym czasie, jeżeli tego samego słowa użyję ja – jako homoseksualista i konserwatywny bloger – to mój post zostanie skasowany. Jeżeli użyje też go ktokolwiek inny, NIEPOSTĘPOWY, to będzie miał kłopoty. Tak samo jest z innymi, kontrowersyjnymi słowami.
Niejasny regulamin
Facebook dobrowolnie interpretuje też zamieszczany u siebie kontent: czasem kasowany jest taki, który w oczywisty sposób łamie regulamin, a czasem trudno wyobrazić sobie, który punkt regulaminu został złamany. Jednocześnie i na Facebooku, i na należącym do niego Instagramie znajdują się wpisy, które teoretycznie tam być nie powinny. Najlepszym pewnie przykładem tego dualizmu zakłamania jest sytuacja z bloga „Raz prozą, raz rymem”, tzn. Razprozaka. Razprozak (jeden z największych polskich blogów konserwatywnych) został bowiem jakiś czas temu ukarany za wpis w postaci filmiku, na którym mały kotek pacał łapką w twarz lewicową aktywistkę. Nagranie zostało uznane za „propagowanie nienawiści” i usunięte. W tym samym czasie wpisy zachęcające do dewastacji kościołów podczas aborcyjnych marszy, posty tryumfalnie dokumentujące takie działania i komentarze je wspierające wiszą bez problemu tak na Facebooku, jak i na Instagramie.
Takich przykładów mogę mnożyć więcej: Facebook kasuje wpisy, wymierza karę (bana), a kiedy udowodni się, że wyrok był niesprawiedliwy, Facebook oficjalnie przeprasza, ale karę zachowuje. Facebook obcina zasięgi „niepostępowym wpisom”, mimo że nie łamią regulaminu. Instagram kasuje za publikację biologicznych faktów, np. za stwierdzenie, że płeć nie jest spektrum, bo są tylko dwie komórki rozrodcze i nie ma żadnych form pośrednich między nimi. I żeby nie było wątpliwości: to nie są działania zautomatyzowane, kierowane ślepymi algorytmami. Dobrym przykładem tego jest to, co spotkało Nagrodę Złotego Goebbelsa, inny, obok Razprozaka, największy polski blog konserwatywny: mimo że jego admini nie otrzymali zawiadomienia o łamaniu regulaminu, zostali poproszeni o dostarczenie Facebookowi kopii swoich dowodów osobistych. Kiedy wymagane kopie dostarczyli, nastąpiła cisza. A gdy upłynął termin odpowiedzi, konta administratorów zostały skasowane. Sam zaś blog został bez dostępu administratorskiego, czyniąc go profilem widmo. I tym samym dostępu do nowych wpisów pozbawionych zostało ponad 200 tysięcy czytelników.
„Common carrier” czy „publisher”?
O Facebooku z punktu widzenia użytkownika i administratora stron wiem więc najgorsze. Myślę jednak, że nikt w Polsce nie wie, jaki dokładnie status prawny ma i powinien mieć w naszym kraju Facebook. Bo platformy socjalne tak duże, że ich działanie ma wpływ na codzienne życie i wyniki wyborów są nowym zjawiskiem, które dopiero wymaga regulacji. Co ciekawe: status prawny Facebooka (i Twittera) jest też niejasny w kraju ich pochodzenia, w USA.
Facebook, Twitter i podobne im strony, na których każdy może publikować teoretycznie (!) to, co chce, cieszą się federalną ochroną przed odpowiedzialnością prawną za zamieszczane na nich treści. Innymi słowy, nikt nie może zaskarżyć Facebooka czy Twittera za posty, które ktoś na ich stronach umieścił. Facebook i Twitter mają bowiem status „common carriers” – powszechnych nośników (informacji) – i nie muszą przyjmować odpowiedzialności za treści swoich użytkowników.
Jednak w momencie gdy:
- zasady platformy są uprzedzone wobec jakichś światopoglądów, np. faworyzują posty progresywne i lewicowe, a cenzurują te konserwatywne,
- platformy wprowadzają system waloryzacji/oceny postów (wybiórczy „fact-checking”),
- uniemożliwiają głowie państwa komunikację z obywatelami,
platformy przestają być „common carriers”, a stają się „publishers” (wydawnictwami), tym samym pozbawiając samych siebie dotychczasowej ochrony prawnej.
Od 2020 r. social media znajdują się w USA w stanie zawieszenia. Wydany wtedy dekret prezydencki zmieniał teoretycznie ich status na edytorialny, jednak z powodu biurokracji i Facebook, i Twitter nadal korzystają z przysługujących „common carriers” przywilejów. Nie ma też jasności, czy dekret Trumpa jest zgodny z konstytucją: administracja Bidena tematu nie rusza i nikogo zdaje się on nie interesować.
Dzisiaj Konfa, jutro Ty
Każdemu, kto nie jest wyborcą Konfederacji, łatwo jest się cieszyć ich z straty w mediach socjalnych. Ostatecznie, narodowa część tej partii, mocno różniąca się w poglądach od wolnościowców, wypowiadała się w przeszłości po stronie cenzury, tylko nie takiej, jaka spadła na Konfę dwa dni temu. Również wolnościowcy nie byli zawsze najlepsi w zaznaczaniu, że nawet prywatnym firmom nie wolno wszystkiego, że wolny rynek nie może być absolutnie wolny. Łatwo jest więc teraz o prawdziwą Schadenfreude.
Radość z cudzej straty jest tu jednak zachowaniem krótkowzrocznym: to, co przytrafiło się Konfederacji, może przytrafić się każdemu. I nie zawsze musi chodzić o profil jednej z największej partii w Polsce: ofiarą socialmediowych niesprawiedliwości może paść profil prywatny i strona firmy, a z nią cały biznes i kontakt z klientami i przyjaciółmi.
Jeżeli nie chcemy obudzić się w absurdalnym świecie niczym z horrorów Kafki, musimy już teraz zacząć regulować social media podług czegoś więcej niż podług mglistego, wiecznie zmiennego regulaminu online i jego standardów. Coś, co reguluje nasz dostęp do informacji, musi opierać się na czymś więcej niż niejasnym, własnym widzimisię.