Aleksandra Jakubiak: Tajemnica głębi serca

W Kościele funkcjonuje wiele zwrotów używanych tak często, że można je zaliczyć do eklezjalnego slangu. A im szersze kręgi te zwroty zataczają, w tym węższej formie bywają rozumiane, o ile w ogóle poddawane są jeszcze merytorycznej refleksji. Jedną w takich wyrazowych zbitek jest „stawanie w prawdzie”. Poznanie i akceptacja prawdy o nas samych jest pierwszym etapem w drodze ku wolności serca. Tylko czego konkretnie to poznanie dotyczy?
Na początek trzeba powiedzieć jedno: istnieje coś takiego jak obiektywna prawda i to ona wyzwala. Oczywiście w sensie dosłownym wyzwala Prawda przez wielkie „P”, czyli Chrystus – jednak wszystko to, co jest odzwierciedleniem faktów, ma w jakimś sensie odblask Chrystusowej mocy uwalniania od chaosu i ciemności. Dzisiejszy świat, nie pierwszy raz w historii ludzkości, podważa istnienie Prawdy, brnąc w kierunku twierdzenia, że każdy ma swoją własną prawdę. W ten sposób podnosi się prawo opinii jednostek do rangi obiektywnego orzekania o faktach. Najboleśniej taki stan rzeczy dotyka sfery duchowej, absolutyzując oceny wydane przez nasze, często wadliwie ukształtowane, sumienie. Co gorsza, cząstka prawdy podawana jako jej całość może być bardziej szkodliwa niż zupełne kłamstwo – dlatego, że znacznie lepiej potrafi prawdę udawać.
Kontemplacja grzeszności?
Jak wszystko, co odnosi się do ludzkiego serca i jego historii, prawda jest rzeczywistością bardzo złożoną. Ale kiedy słyszymy o potrzebie „stawania w prawdzie”, najczęściej kojarzymy to z PRAWDĄ O WŁASNEJ GRZESZNOŚCI, o konkretnym złu, które za naszą przyczyną wylało się na świat. To dobrze, że analizujemy swoje postępowanie, jest to niezbędny element „stawania w prawdzie”, ale to jedynie część większej całości. Ważne, by w analizowaniu wewnętrznej kondycji nie odrywać całkowicie prawdy o grzechu od dwóch innych aspektów prawdy, wobec których musimy stanąć na drodze ku wyzwoleniu serca: PRAWDY O BYCIU STWORZENIEM i PRAWDY O MOIM OBECNYM POŁOŻENIU.
Zależność od Źródła łaski
Jesteśmy zależni od czyjejś woli. Całkowicie, bez wyjątku zależni. Nic we mnie nie jest samodzielne, ponieważ w każdej sekundzie jestem stwarzana czyimś pragnieniem mojego istnienia na świecie. To zależność absolutna. Dla ludzi żyjących w dobie kultu indywidualizmu, to odkrycie na miarę przewrotu kopernikańskiego – a jeśli jest oderwane od zaufania, stanowi doświadczenie zgoła nieprzyjemne. A zatem jestem stworzeniem i choć Bóg obdarzył mnie wolną wolą (samo to wiele o Nim mówi), to jednak nie mogę istnieć sama z siebie. Dopiero kiedy, po pierwsze: nie poczuję, że bez Niego nic nie mogę, a po drugie: nie pozwolę Mu, by objawił mi błogosławieństwo bycia stworzonym – nie zacznę funkcjonować zgodnie z przeznaczeniem odbiornika i anteny łask. Akceptacja prawdy o byciu stworzonym to prawdziwa Ewangelia zależności, a przyjęcie jej to początek niezwykłej przygody.
Wolisz klapki na oczy czy GPS?
Kolejną z niezbędnych prawd jest PRZYJĘCIE DO WIADOMOŚCI I AKCEPTACJA MOJEGO OBECNEGO POŁOŻENIA. Nie po to, aby w nim tkwić, tylko właśnie dlatego, by móc je zmienić. O jakże często robię dobrą minę do złej gry, ponieważ nie chcę innym i sobie pokazać lęku, wstydu, zagubienia. Oszukiwanie innych nie jest rzeczą chwalebną, jednak oszukiwanie siebie grozi błąkaniem się po omacku, marnowaniem czasu i możliwości, a wszystko to ze strachu przed konfrontacją z miejscem na mapie, w którym aktualnie stoję. A co, jeśli okaże się, że to sam środek Pustyni Gobi w Mongolii? I muszę sobie postawić pytanie: czy lepiej wiedzieć, że od najbliższych ludzkich osad dzieli mnie 10 dni marszu w skwarze w kierunku południowo-zachodnim, czy kluczyć w kółko, powtarzając sobie, że nie jest źle, bo za najbliższą wydmą na pewno czeka mnie ratunek? Stare przysłowie mówi, że bez wody można przetrwać około siedmiu dni, a bez sensu – nawet całe życie.
Stworzeni do brania
Kiedy stoję już w prawdzie o własnej zależności, to przychodzi kolej na PRAWDĘ O TYM, ŻE BÓG STWARZA MNIE DO BRANIA, że jakkolwiek nie zabrzmi to szokująco, chrześcijaństwo to relacja polegająca na braniu od Dawcy i że sama z siebie naprawdę nie mam z czego dać, jeśli wcześniej nie wezmę. Im mniej będę przeciwko temu protestować, im bardziej będę się otwierać, tym łatwiej Bóg uczyni mnie szczęśliwą i tym szybciej zacznie (dzięki naszej współpracy) zmieniać świat. On, nie ja. To prawda, która wywołuje sprzeciw, bo rodzi świadomość, że niczym nie zasłużę, nic nie uhandluję. Tylko gleba, która najpierw dała się spulchnić i oczyścić, może rodzić owoce z rzucanych przez Siewcę ziaren. Bóg daje, nie bacząc na moją grzeszność, bezsilność i frustrującą słabość. Akceptacja tego stanu rzeczy wymaga prawdziwej pokory.
Fałszywe poczucie winy
Istnieje jeszcze taki rodzaj prawdy, której przyjęcie – o dziwo – u niektórych osób rodzi znacznie większe opory niż świadomość grzeszności. To PRAWDA O TYM, ŻE CZASEM WINA, W KTÓREJ TKWIĘ, TO FAŁSZ. Że czasem ta wina jest już postawą, więc nie umiem żyć bez obwiniania siebie, nawet wtedy, kiedy mojej winy nie ma lub kiedy rozmaite uwarunkowania sprawiają, że owa wina nie jest wcale tak jaskrawa. W dobie, w której rzesze ludzi robią wszystko, by swoją odpowiedzialność zrzucić na innych, jest wcale niemało osób, które z pielęgnowania poczucia winy zrobiły swoiste modus vivendi. Przyjęcie prawdy o niewinności lub o zdjęciu winy bywa wielką pracą duchową połączoną z nauką zaufania.
Drugie dno serca
Kolejna płaszczyzna tego zagadnienia, to PRAWDA O GŁĘBI MOJEGO SERCA, swoistym centrum sterowania duszą. Tam, na samym dnie, w jądrze mojej jaźni, ktoś mówi... Czy tym kimś jest Bóg? Czy słyszę tam słowa afirmacji i błogosławieństwa, czy też może to, że jestem do niczego? (Piękne homilie na ten temat głosi ks. Piotr Pawlukiewicz.)
Każdy z nas ma za sobą długą i różnorodną historię. Ktoś okazywał nam miłość, inny dezaprobatę, ktoś podawał nam pomocną dłoń, inny w serce wbijał ciernie. A ciernie tkwiące głęboko – wytworzyły jątrzące się rany. Jeśli nie daliśmy Bogu ich wyjąć, a ran obłożyć lekarstwem, to chorująca tkanka nadal może zarażać. Ropiejące dno serca jest śmiertelnie niebezpieczne, z niego bowiem rodzi się pycha i pożądanie: pragnienie znaczenia, władzy, posiadania ludzi i zasobów. To rana głębin serca, a bywa ona szczeliną, przez którą szepcze do nas zły duch, żądając zapychania deficytu miłości czymkolwiek, co wpadnie w rękę: używkami, podbojami miłosnymi, seksem, zakupami, hazardem i wieloma innymi oszustwami. Swoje serce trzeba zatem pieczołowicie obserwować, prosić Boga, by je nam pokazywał, i nie uciekać od obecnych tam tajemnic, bo z każdą kolejną odsłoną bliżej nam do wolności i odkrycia prawdy ostatecznej, leżącej na samym spodzie – PRAWDY O TYM, KIM JESTEM DLA BOGA. Odpowiedzi na pytanie, czego On pragnął, kiedy mnie wymyślał. A to jest prawda, która wyzwoli nas ku wieczności i szczęściu.