Krzysztof "Toyah" Osiejuk: Czy Niemcy będą odśnieżać katowicki rynek?
Ja jednak znam te argumenty i reaguję na nie wzruszeniem ramion z tego prostego powodu, że mam oczy i uszy otwarte, widzę, co się wokół mnie dzieje i potrafię z tego wyciągać wnioski. Kiedyś tu już opowiadałem o tym, jak to w Chorzowie, na ulicy Wolności, czekałem na tramwaj, a obok był sklep muzyczny, z którego dobiegały dźwięki niemieckiej piosenki biesiadnej. Dziś jednak wszystko się zmienia bardzo szybko i dzieje się już na przykład to, że nie w Chorzowie, ale tuż obok, otwarto sklep z najróżniejszego rodzaju rzekomo śląskimi gadżetami, z których zdecydowana większość jest opisana niemieckim gotykiem. Dzieje się to, że przez kilka kolejnych tygodni całe miasto było obklejone plakatami i billboardami z wyeksponowaną wielką czarną swastyką, reklamującymi jakieś przedstawienie Teatru Śląskiego. Dzieje się też choćby to, że wspomniany wcześniej gotyk pojawił się niedawno nawet na plakatach zachęcających śląską młodzież szkolną do udziału w kursach Aikido. Dzieje się wreszcie i to, że jedna z najbardziej popularnych knajp w mieście nosi wdzięczną nazwę „Kattowitz”, a menu, jakie się tam dostaje jest dla normalnego człowieka niezrozumiałe. A zatem, proszę wybaczyć, ale ja akurat nie potrzebuję się tu odwoływać do rocznicowego wydania dziennika o równie wdzięcznej nazwie „Ślunski Cajtung”, gdzie redaktorzy ledwo co pokazali nam, z jaką radością my tu na Śląsku w 1939 roku witaliśmy Niemców. Jak mówię, ja mam oczy, uszy i swój rozum, więc aby wiedzieć, co się dzieje, nie muszę kupować gazety „Ślunski Cajtung”. Wystarczy mi choćby internetowe wydania lokalnej edycji „Gazety Wyborczej”.
Do Gazowni wrócę za chwilę, ale proszę mi pozwolić na konieczne wprowadzenie. Otóż, jak wiemy, na Śląsku działa tak zwany Ruch Autonomii Śląska, który chociaż na poziomie politycznym jest dziś niemal ponurym wspomnieniem, gdy chodzi o faktyczną pozycję, dzięki swojej niebywałej wręcz zawziętości i sieci powiązań, po której z ową zawziętością się całkiem sprawnie porusza, obecny jest niemal na każdym poziomie publicznej domeny. I nie chodzi mi w tej chwili ani o te sklepy, te przedstawienia, ten wszędzie obecny gotyk wreszcie, ale o obecność demonstrowaną znacznie bardziej dyskretnie, a mam tu na myśli tak zwane zaznaczanie terytorium. Mając, co już wspomniałem, oczy i uszy otwarte, raz za razem widzę, jak, gdziekolwiek nie zajdę, okazuje się, że oni tam już byli wcześniej, a więc choćby w tramwaju, gdzie kolejne przystanki są nagle zapowiadane w ciężkiej gwarze śląskiej.
Przejdźmy więc wreszcie do „Gazety Wyborczej”. Otóż ja w żaden sposób nie sugeruję, że oficjalna polityka „Agory” zorientowana jest na oderwanie Śląska od Polski, natomiast nie mam najmniejszych wątpliwości, że ludzie, którzy tu na miejscu redagują ów dziennik to bardzo radykalni zwolennicy takiej właśnie polityki, która ma ostatecznie do owego oderwania doprowadzić. I wcale też nie chcę przez to powiedzieć, że katowicka „Wyborcza” nie zajmuje się niczym innym, jak tylko relacjonowaniem kolejnych wystąpień Jerzego Gorzelika. Nic podobnego. Z tego co wiem, tam Gorzelik niemal w ogóle się nie pojawia, a przynajmniej nie pojawia się pod własnym nazwiskiem. Natomiast to co oni robią, gdy chodzi o poziom ściśle lokalny, to udowadnianie, że to co dziś się dzieje w Katowicach, to upadek, jakiego miasto nie przeżyło od czasu jak ów ruski agent Jerzy Zientek przestał być śląskim wojewodą, a kto wie, czy nawet nie od zakończenia II Wojny Światowej. Wedle „Wyborczej”, a ja tę tendencję obserwuję od kilku już lat, od czasu gdy na scenie pojawił się Ruch Autonomii Śląska, a mieszkańcy Katowic – bo o Katowice głównie tu chodzi – go nie przyjęli i zdecydowali, że nie ma jak Donald Tusk i to co ów mąż stanu im zostawił, miasto konsekwentnie tonie. Najpierw zniszczono wybudowany przez wspomnianego wielkiego śląskiego patriotę, Jerzego Ziętka, dworzec, następnie pozbawiono jedynego w świecie uroku ulicę Mariacką, po Mariackiej zrujnowano słynny katowicki rynek, po rynku pozbawiono dawnego czaru ulicę Kościuszki, a dziś Polacy już się tylko czają na zwykłych mieszkańców, by im zakazać używania „ślunskiej godki”.
Napisałem na samym początku tej notki, że nie wiem, do jakiego stopnia sprawa nam jest znana, ani tym bardziej, na ile ona nas obchodzi. I to oczywiście jest mój problem. Postaram się jednak pokazać coś, co, przynajmniej gdy idzie o zaangażowanie „Gazety Wyborczej” w ów proceder odrywania Śląska od Polski, powinno nasz problem rozjaśnić. Otóż faktem jest, że przez minione kilka lat Katowice wypiękniały w sposób bezdyskusyjny. Owe dwa przekleństwa, jakie wisiały nad moim miastem, a więc przede wszystkim dworzec i tak zwany „rynek”, ale też i tych parę miejsc, gdzie można wieczorem spędzić czas, przyznaję, że wbrew nawet moim obawom, zostały rozwiązane w sposób doskonały. Dziś katowicki dworzec to miejsce, przy którym ani dworzec w Warszawie, ani w Krakowie, ani w Poznaniu, ani we Wrocławiu, ani w Poznaniu, ani w Gdańsku nie istnieje. Dziś katowicki rynek, z oczyszczoną po raz pierwszy od dziesięcioleci rzeką Rawą, z tymi fontannami, drzewami, sadzawkami, to miejsce, gdzie można spędzić cały dzień, jak ktoś ma ochotę, nawet z rodziną. Oto też jednak coś, o czym dziś donosi miejscowa „Gazeta Wyborcza”:
„Rynek w Katowicach, chociaż jeszcze nieskończony, okazał się hitem tego roku. Nad płynącą sztuczną Rawą ustawiono leżaki. Te z kolei ocieniają cztery wielkie palmy. Nieważne, o której godzinie zajrzy się nad fontannę, zawsze jest tu ruchliwie i gwarno. Mieszkańcom pomysł przypadł do gustu, no i o to chodzi.
Tuż obok, na placu zabaw bawią się dzieci. I chociaż atrakcje dla maluchów szału raczej nie robią, to i tak lepszy taki plac niż żaden. W centrum Katowic atrakcji dla najmłodszych mieszkańców po prostu nie ma. I to jest dopiero fenomen.
Powoli na rynku materializuje się też pawilon toaletowo-kawiarniany. Można na jego wygląd narzekać albo nie. Spełnia tu jednak bardzo ważną funkcję: zagospodarowuje przestrzeń albo - jak kto woli - zabiera miejsce na gigantycznym betonowym pustym placu między Teatrem a Skarbkiem. Nie będę się tutaj rozwodzić nad tym, czy toalety są OK czy nie. W okolicy rynku wojewódzkiego miasta po prostu być muszą, a że będą akurat na środku... w Krakowie też są. I to w Sukiennicach.
Zaraz obok pawilonu posadzono dorodne już drzewa. I nawet plac Kwiatowy, który moim zdaniem bardziej przypomina ryneczek w Pcimiu Mniejszym niż porządną wielkomiejską architekturę, zazieleniony wygląda przyzwoicie.
Boję się jednak, że cały letni czar nowości uleci z pierwszymi zimnymi dniami. Oczami wyobraźni już widzę tę samą szarzyznę i nieoswojoną przestrzeń, które królowały tu przed szumną przebudową. Palmy odjadą w nieznane ciepłe miejsce, z fontann zniknie woda, a może nawet ktoś zakryje je urokliwą dyktą. Z drzew spadną liście, kwiaty w donicach przekwitną, a leżaki opanują rezydenci z ul. Stawowej. I tak będzie przez kolejne siedem miesięcy.
W ten sposób znów okaże się, że Katowice wcale nie mają rynku z prawdziwego zdarzenia, a zajezdnię tramwajową wzdłuż i wszerz poprzecinaną szynami. Rynek bez sezonowego zieleńca przestanie być miejscem, na którym warto się zatrzymać. Trochę z przymusu będzie można co najwyżej tędy przejść, skrzętnie owijając się szalikiem, żeby nie przeziębić się od hulającego po tym pustkowiu wiatru”.
A zatem rozumiemy, w czym problem, prawda? Przyjdzie zima i całe to polskie gówno zostanie najpierw przysypane śniegiem, a następnie na „siedem miesięcy” skute mrozem. A wszystko przez to, że prezydentem Katowic nie wybrano Jerzego Gorzelika, człowieka, który wie, jak to się robi w Niemczech i który nie tylko z zimą by sobie poradził.
Ja wiem, że powinienem kończyć, ale chciałbym bardzo pokazać jeszcze jeden przykład, jak oni działają. Oto miasto uznało, że, zanim faktycznie przyjdzie owa zima, ludzie będą może chcieli trochę poużywać, więc dobrze by było oczyścić wspomniane fontanny i wymienić wodę. Oto, w jaki sposób „Gazeta Wyborcza” poinformowała o zdarzeniu: „To już koniec? We wtorek wypompowano wodę i osuszono dno. Sztuczna Rawa na rynku w Katowicach bez wody. Montują barierki”.
Ktoś – rozumiem, że chwytając się ostatniej deski ratunku – zasugeruje, że w Katowicach w ostatnich wyborach wygrał PiS, PiS w Katowicach rządzi, a „Wyborcza” jak to „Wyborcza”, PiS-owi nie przepuszcza i stąd to wszystko. Niemcom nic do tego. Otóż nie. Tu PiS nie istnieje. W Katowicach akurat PiS nie ma i nigdy nie miał nic do gadania. Problem z Katowicami polega na tym, że tu jest za mało Niemców i przez to, kiedy przyjdzie zima, cały ten polski syf wyjdzie na wierzch.
Powtórzę raz jeszcze. Ja zdaję sobie sprawę z tego, że Katowice to tak naprawdę peryferie tego co się dzieje w Polsce. Ja bym jednak zachęcał, by z Katowic nie spuszczać oka. Bo jeśli jest tak – a jest – że Katowicami zainteresowała się spółka „Agora”, to znaczy, że coś się kroi i lepiej by nam było nie obudzić się z przysłowiową ręką w nocniku. Póki co, do zimy jeszcze parę miesięcy, więc cieszmy się palmami:
Pod koniec września w Katowicach odbędą się kolejne targi książki, na których będziemy sprzedawać moją nową książkę. Nieco wcześniej być może, ona się pokaże w księgarni pod adresem www.coryllus.pl. Póki co jednak i dziś proszę owej księgarni nie lekceważyć, bo tam jest wszystko, czego nam potrzeba.