Krzysztof "Toyah" Osiejuk: Jak daleko jest z San Escobar do Bangladeszu?
Po raz kolejny wrócił do nas stary już temat, który przed wieloma laty udało mi się sformułować krótko i moim zdaniem dość celnie, że dowolna wiadomość, choćby nie wiadomo jak obiektywnie istotna, przedostaje się do powszechnej świadomości dopiero po tym, gdy zostanie przepuszczona przez tak zwany pop. Gdyby ktoś nie wiedział, w czym rzecz, opowiem krótko na przykładzie. Pamiętamy, jak przed paru laty w Bangladeszu runął budynek, w którym prowadzona była produkcja tekstyliów na rzecz wielkich sieci, takich jak z jednej strony amerykański Wal-Mart, czy z drugiej, nasz Diverse, w wyniku czego życie straciło ponad tysiąc zatrudnionych w owej fabryce ludzi. Przez niemal tydzień światowe media starały się – jak wszyscy rozumiemy na prośbę zainteresowanych firm – o tym, co się stało nie informować, jednak kiedy liczba ofiar zaczęła się niebezpiecznie zbliżać do wspomnianego tysiąca, to tu to tam coś na ten temat zostało powiedziane, w efekcie czego światowe media mogły się ostatecznie pochwalić, że o sprawie jak należy poinformowały. Owo nieszczęście do dziś stanowi przykład prawdopodobnie największej budowlanej katastrofy w historii współczesnego świata, jednak gdy chodzi o powszechną świadomość, ów fakt nie jest w stanie się nawet równać z tym, że Minister Spraw Zagranicznych w polskim rządzie, Witold Waszczykowski, wspominając nazwę pewnego małego państwa na Karaibach, zamiast San Cristóbal użył nieistniejącej nazwy San Escobar. Dziś, gdyby polscy socjologowie mieli ambicje wykraczające poza nękanie obywateli pytaniami typu: „Czy Pan/Pani uważa, że sytuacja w Polsce idzie w dobrym kierunku?” i zapytali ich najpierw, czy wiedzą, gdzie została wyprodukowana ich koszula, czy bluzka, i ile w związku z tym musiało umrzeć niewinnych osób, a następnie, z czym im się kojarzy nazwa „San Escobar”, jestem absolutnie przekonany, że wyniki owego testu powiedziałyby nam znacznie więcej na temat sytuacji, w jakiej się znajduje Polska i polskie społeczeństwo, niż którykolwiek z przeprowadzonych ostatnio sondaży.
Ale nie tylko Polska i nie tylko my, ale cały tak naprawdę świat. Dlaczego? A to dlatego mianowicie, że to właśnie pokazuje, w jaki sposób wszystko, co wiemy, czym żyjemy i co uważamy za realne, jest nam najpierw zadane, a następnie skutecznie i z najlepszym wynikiem egzekwowane. Ten nasz tak bardzo lokalny przykład ilustruje najlepiej jak tylko można, moją oryginalną tezę, że news nabiera pełnego kształtu dopiero wtedy, gdy zostanie wyrażony w postaci maksymalnie czytelnego mema. Bez tego, nawet wiadomość o śmierci tysiąca niewinnych istot nie jest niczym więcej, jak westchnieniem między drugim daniem, a deserem. Bez tego, nawet wiadomość o tym, że Jarosław Kaczyński znów pokazał się z rozwiązanymi sznurówkami pozostanie czymś całkowicie bez znaczenia.
Proszę zwrócić uwagę, jak przez minione paręnaście lat strasznie zmienił się świat, gdy chodzi o dostęp do informacji. Najpierw powstanie, a następnie szeroki dostęp do Internetu, zmusiły wielkie sieci medialne do zaproponowania czegoś, co by im pozwoliło skutecznie rywalizować w walce o publiczną świadomość i w ten sposób informacja stała się częścią pop-kultury. A skoro tak, to i tu doszło do powstania swoistego rynku, na którym ścierają się dokładnie takie same interesy, jak choćby na rynku literatury, czy muzyki popularnej. Kto wymyśli ciekawszą okładkę, czy zaprezentuje ładniejszą fryzurę, wygra. No i, co może najważniejsze, kto się albo będzie stawiał, albo nie będzie orientował w hierarchicznych układach, zostanie w jednej chwili i bez najmniejszych ceregieli unieważniony. A nie zapominajmy, że oferta jest na tyle bogata, że nie ma mowy o jakiejkolwiek realnej konkurencji, choćby z tego powodu, że wszystko, co mogłoby te równowagę zakłócić i tak już dawno zostało wypchnięte na zewnątrz.
Dawna zasada, że wygrywa oferta lepsza i ciekawsza, dziś już stanowi prehistorię. Dziś wygrywa oferta, która ma wygrać, a my, biedni ludzie, do których ona jest kierowana, ani nie mamy nic do gadania, ani nawet nie chce nam się otwierać ust. No bo po co, skoro przecież nikt nam nie zabrania wybierać?
Rozmawialiśmy wczoraj trochę o tym, jak miasto Warszawa przewaliło 40-milionowy budżet na, jak się okazuje, całkowicie fikcyjną modernizację Sali Kongresowej. W pewnym momencie jeden z komentatorów zauważył, że, wbrew temu, co nam się wydawało, sprawa była jednak omawiana w niezwykle drapieżnym programie Anity Gargas w TVP, jakoś tak w październiku ubiegłego roku i przy tej okazji red. Gargas wskazała nawet po nazwisku osoby, które są za ten przekręt odpowiedzialne. Co więcej, ona niezwykle odważnie ujawniła też fakt, że ludzie, którzy przez minione dwa lata przychodzili dzień w dzień na to gruzowisko, tylko po to, by się dowiedzieć, że mają wracać do domu i przyjść znów jutro, wciąż czekają, tyle że już tylko na to aż dostaną obiecane pieniądze.
I co z tego? Oczywiście nic. Jak na dziś, tematem publicznej debaty jest to, czy w kolumnie samochodów wiozących ministra Macierewicza z miejsca na miejsce znajdował się niejaki Misiewicz. A jutro i tak już sobota i kolejny konkurs skoków. Chyba w Bangladeszu. Nie. Nie w Bangladeszu. W Willingen. Zresztą i tak wszystko jedno.
Zachęcam do odwiedzania księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie są do kupienia moje książki. Polecam.