Krzysztof "Toyah" Osiejuk: Jeszcze raz o Jurku, któremu zabrakło atomów
Jerzym Owsiakiem i jego szczególnym czynieniem dobra zajmowałem się już tutaj wielokrotnie i wydawało mi się, że po moim ostatnim na ten temat tekście, do sprawy już wracać nie będę. Tak się jednak zdarzyło, że moje dziecko zwróciło mi wczoraj uwagę na artykuł na portalu tvn24 pod tytułem „Kręci się! 6 powodów, dla których warto popierać WOŚP”, a w nim powód nr 5 w następującym brzmieniu:
„Bo bez serduszka wychodzi się na suk****a – Jedni pomagają, bo czerpią przyjemność z tego, że robią coś dobrego. Jednak część pomagania nie lubi, ale głupio byłoby im chodzić tego dnia bez serduszka. Nie chcą być egoistami, a bez serduszka wychodzi się na sukinsyna – mówi nam prof. Jerzy Vetulani, neurobiolog, znawca ludzkiego mózgu”.
W pierwszej chwili oczywiście chciałem to coś potraktować wzruszeniem ramion i złośliwą uwagą, że gdy chodzi o to, co o mnie sądzi akurat prof. Vetulani, wolę być wspomnianym sukinsynem, niż choćby najznakomitszą częścią jego mózgu, no ale potem udaliśmy się z żoną na niedzielną wizytę, no a tam był włączony telewizor, w telewizorze transmisja na żywo z wysyłania tak zwanego „światełka do Nieba”. Patrzyłem na ten tłum i nagle zrozumiałem, co chciał nam powiedzieć prof. Vetulani. Oto ci wszyscy ludzie są tam albo z czystej przyjemności, albo ze strachu, że się okażą sukinsynami. Tam nikt na tym mrozie nie sterczy z odruchu serca. Pozostaje wyłącznie albo przyjemność, albo strach. A kiedy o tym sobie pomyślałem, uznałem, że ja tego tak nie mogę zostawić i postanowiłem przypomnieć swój tekst jeszcze z roku 2009, tu w lekko zmienionej formie, w którym, jak sądzę, najprawdziwiej jak się tylko dało, pokazałem całe kłamstwo owego przedsięwzięcia. Kto ów tekst już kiedyś czytał, będzie miał okazję sobie przypomnieć, kto jest tu od niedawna – serdecznie zachęcam.
Za nami doroczna eksplozja absolutnie bezprecedensowego fałszu i zakłamania, funkcjonującego dziś pod symboliczną już nazwą Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Ponieważ w ostatnich dniach pojawiło się kilka tekstów, w których autorzy starali się zdiagnozować to niezwykłe zjawisko, można by pewnie uznać, że wszystko zostało już dokładnie powiedziane. Jednak ja wciąż czuję, że materia, z którą przyszło nam się zmierzyć, stawia nieustanny opór i kiedy się wydaje, że sprawa jest ostatecznie załatwiona, odrastają kolejne łby tego smoka i, co wydawałoby się niemożliwe, mają się one zupełnie dobrze.
Dziś moja córka – zawodnik naprawdę twardy – poinformowała mnie, że słyszała, że nie ma w Polsce szpitala, który nie funkcjonowałby bez choćby jednego bardzo cennego urządzenia zakupionego przez WOŚP. I pyta mnie, czy moim zdaniem sytuacja, w której Owsiak z jakiegoś powodu przerywa swoją działalność, wyjeżdża na te swoje ukochane Bahamy, a szpitale przestają otrzymywać to, co otrzymywały dotychczas, to sytuacja zła czy dobra? Ona wszystko na temat Owsiaka wie. Nawet nie ma jej co tłumaczyć, z kim mamy do czynienia, bo to, co trzeba, jest jej doskonale znane. Ona chce znać sytuację od strony czysto praktycznej.
Zastanawiam się więc, jak można opisać zjawisko, które na każdym poziomie, zamysłu, organizacji i wykonania, stanowi czyste zło, a w wyniku którego otrzymujemy jednocześnie pojedyncze, jednostkowe, indywidualne dobro? Jak można pokazywać palcem na to zło, kiedy każde nasze słowo natychmiast spotyka się z jak najbardziej realną i według wszelkich rozsądnych standardów, usprawiedliwioną kontrargumentacją?
Oczywiście sprawa była już wielokrotnie wyjaśniana i wydawałoby się, że choćby część z tych wyjaśnień będzie stanowić wystarczający powód, nawet jeśli nie do zakwestionowania, to przynajmniej zastanowienia się nad faktyczną istotą działalności charytatywnej, prowadzonej w taki sposób, jak to robi Owsiak. Ale i nie tylko Owsiak. To bowiem, z czego on żyje, a więc dobroczynność prowadzona poza Kościołem, jest przecież znane od setek lat. Tego, co robi Owsiak, on sam przecież nie wymyślił. To jest klasyka. Pomaganie bliźnim tak, by przy okazji uzyskać z tego jak najwięcej dla siebie – choćby tylko w formie prostej satysfakcji – zostało przeanalizowane skutecznie przez ludzi o wiele mądrzejszych od nas i poddane ocenie druzgocącej.
Czy ci dawni krytycy dobroczynności prowadzonej poza Kościołem mieli łatwo? Czy na ich argumenty nie przybiegali natychmiast czwórkami świadkowie tego dobra, które się właśnie urzeczywistniło? Czy nie pokazywali radosnych twarzy dzieci, które albo odzyskały zdrowie, albo po prostu zwykłe szczęście, właśnie dzięki owym „dobrym Samarytanom”, ale przede wszystkim wbrew zrzędzeniu nieczułych filozofów? Czy nawet tak solidny, wydawałoby się, argument, jak ten najstarszy: „Kiedy więc dajesz jałmużnę, nie trąb przed sobą, jak obłudnicy czynią w synagogach i na ulicach, aby ich ludzie chwalili. Zaprawdę, powiadam: ci otrzymali już swoją nagrodę. Kiedy zaś ty dajesz jałmużnę, niech nie wie lewa twoja ręka co czyni prawa, aby twoja jałmużna pozostała w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie” (Mt 6.3), nie spotykał się ze wzruszeniem ramion i niezmiennym pytaniem: „I co z tego, skoro ktoś dostał życie?"
Obawiam się więc, że choćbyśmy dyskutowali do końca świata, albo nawet – jak woli mówić ten podstępny człowiek – jeszcze dłużej, zawsze w końcu staniemy przed ścianą utworzoną z czystej, niewzruszonej praktyki. Z – można by rzec – prawdziwej, niepodważalnej matematyki. I właśnie to jest ten moment, żeby powiedzieć coś na temat matematyki. No i fizyki. A tym samym pokazać, że ów tak przebiegle wyślizgujący się nam z rąk temat da się jednak opanować.
Roald Dahl w swoich wspomnieniach z lat szkolnych opowiada o zdziwaczałym nauczycielu matematyki, który pewnego dnia dał swoim uczniom niezwykłą zagadkę. Wyjął mianowicie papierową chusteczkę, pomachał nią i powiedział tak: „Ta chusteczka ma grubość 1/100 cala. Składam ją na pół. Osiąga grubość 2/100 cala. Składam ponownie – robi się gruba na 4/100 cala. Składam raz jeszcze i teraz ona ma grubość 8/100 cala. Zagadka brzmi następująco. Jak ona będzie gruba, kiedy złożę ją pięćdziesiąt razy?” Oczywiście, żadne dziecko – mimo że to była bardzo dobra prywatna szkoła, a dzieci angielskie i czasy bardzo przed-internetowe – nie umiało nawet się zbliżyć do poprawnej odpowiedzi. Nie było nawet w stanie pojąć całej idei, kryjącej się za tą zagadką. Tymczasem prawidłowa odpowiedź brzmiała: chusteczka osiągnie grubość jak stąd do słońca... Więc tak. To jest właściwa odpowiedź. Jak ktoś ma dobry kalkulator, to niech sobie sprawdzi.
Kiedy po raz pierwszy czytałem ten tekst Dahla, byłem zachwycony a jednocześnie oszołomiony i oczywiście nic nierozumiejący. Pewnego dnia jednak spotkałem mojego znajomego, wybitnego fizyka, matematyka i w ogóle pod wieloma względami osobę szczególną. Od razu postanowiłem wykorzystać okazję i zwróciłem się do niego z ową dahlowską zagadką. On spojrzał na mnie bez szczególnego zainteresowania, wzruszył ramionami i odparł: „Nie wolno mieszać fizyki z matematyką. Poza tym, w chusteczce nie ma wystarczającej liczby atomów, żeby się dała aż tak rozciągnąć”.
I to jest właśnie to, co mi się przypomniało, kiedy z jednej strony próbuję opisać to, co widzę, gdy patrzę na owsiakowe szaleństwo, a z drugiej strony słyszę te niewzruszone argumenty i absolutnie rzeczowe dowody na to, jak bardzo moje pretensje są małe i niedorzeczne. Sprawa Wielkiej Orkiestry, tych wszystkich serduszek, puszek, tych Bahamów, tych fundacji, tego Woodstocku, tych rachunków – sprawdzonych i niesprawdzonych – w ogóle nie nadaje się do dyskusji. Nie ma żadnego sposobu, żeby ten problem rozstrzygnąć na proponowanym nam poziomie. W Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy nie ma wystarczającej liczby atomów, żeby sięgnąć tego pierwszego punktu, w którym zaczyna się dobroczynność.
Nie można mieszać fizyki i matematyki. I na tym kończymy sprawę Owsiaka.
Przypominam, że w księgarni pod adresem www.coryllus.pl możemy kupować moje książki. Zachęcam gorąco.