W kogo najbardziej uderzą szalone pomysły Zielonego Ładu? Ekspert nie ma wątpliwości
– Czy Polskę – kraj peryferyjny, jak Pan twierdzi – Zielony Ład dotknie w sposób głębszy niż kraje starej UE?
– Trzeba zdawać sobie sprawę, że z im bardziej ambitną reformą kapitalizmu mamy do czynienia, tym bardziej klasy dominujące, grupy interesu i najsilniejsze państwa będą zdeterminowane, by nie nadszarpnęła, a nawet umocniła ona ich pozycję. Nie inaczej będzie z Zielonym Ładem w Unii Europejskiej. Jaki jest ideologiczny cel tego programu? Wersja oficjalna, powtarzana przez unijnych polityków i część ekologów, którzy popierają ten projekt, jest taka, że jeśli wszyscy solidarnie jak jeden mąż zacisną pasa na ołtarzu ekologii, to uda się nam „zjeść jabłko i mieć jabłko”: utrzymać wysoki wzrost gospodarczy, a zarazem pogodzić bogacenie się z barierami środowiskowymi. Bo rzeczywiście do tych barier nieubłaganie się zbliżamy. Problem w tym, że gospodarka nie może rosnąć bez postępującej presji na zużycie zasobów nieodnawialnych, bez emisji gazów cieplarnianych, bez niszczenia bioróżnorodności. „Zielony wzrost” to kwadratura koła. Tu nie chodzi o ratowanie planety. To nie dla podtrzymania życia na Ziemi mamy zaciskać pasa. Tu chodzi o to, żeby na ocieplającej się i coraz bardziej niestabilnej ekologicznie planecie bogaci mogli dalej się bogacić, a korporacje rządzić. A ludzie i środowisko mają się do tego żelaznego wymogu przystosować. Cały ten projekt ma na celu zmianę bardzo wielu rzeczy, po to, by nic się nie zmieniło – by rozkład władzy, przywilejów i własności pozostał nienaruszony.
– Odważna teza jak na zadeklarowanego lewicowca.
– Zielonego lewicowca, dodajmy, bo wywodzę się z ruchu ekologicznego. Poglądów zresztą nie zmieniłem. Uważam, że zmiana klimatyczna to największe wyzwanie naszych czasów. Natomiast nie sprostamy jej, jeśli uwierzymy, że wystarczy „zazielenić” kapitalizm, wzrost gospodarczy i korporacje. Przeciwnie, w ten sposób damy tylko możnym tego świata potężne narzędzia do dalszego sprawowania władzy: będą nas szantażować, że działają w trosce o planetę i przyszłe pokolenia, a swoje działania opierają na twardej nauce. Z taką narracją trudno walczyć. Wiemy z badań, że 10% najbogatszych ludzi na świecie odpowiada za 50% emisji. Zieloną politykę należałoby więc rozpocząć od czerwonej: nie od wiatraków, ekorolnictwa i rowerów, a od walki z rajami podatkowymi, oligarchami i luksusową konsumpcją. Parafrazując filozofa Maxa Horkheimera: „Kto nie chce mówić o kapitalizmie, powinien milczeć o ekologii”.
– Patrycjat i lud, bramini i siudrowie, oligarchowie i wywłaszczeni – eksperci, z którymi rozmawiamy, są zgodni, że ten projekt to zupełna zmiana stosunków własnościowych w UE.
– To nic nowego, trzeba sobie zdawać sprawę, że wspólna polityka rolna UE pogłębiała tylko koncentrację rolnictwa do szokujących rozmiarów. Koncentracja rolna w Unii jest dziś tak dalece posunięta jak w Brazylii, Kolumbii czy na Filipinach. Przez ostatnią dekadę UE straciła 1/3 małych farm. Zaledwie 3% farm kontroluje 52% ziemi rolniczej. 82% unijnych dopłat trafia do 20% największych farm. Rządzi agrobiznes, a małe i średnie rolnictwo jest zagrożone wyginięciem. Szacuje się, że w ciągu najbliższych 10 lat połowa rolników w UE znajdzie się w wieku emerytalnym. To są skutki polityki rolnej UE.
– Pamiętam, jak Leszek Balcerowicz mówił przed laty, że polski model małych gospodarstw jest zacofany i trzeba go zmieniać na duże agrobiznesy.
– Dla liberałów Polska do dzisiaj wyróżnia się in minus tym „rozdrobnieniem”. Tyle tylko, że dzięki gospodarstwom rodzinnym rolnictwo daje więcej miejsc pracy, jest zajęciem wielopokoleniowym, jest zachowana infrastruktura rolnicza i tożsamość. Od strony środowiskowej mogliśmy po 1989 roku nie iść w wiernopoddańczy model agrobiznesowy lansowany przez wielkie korporacje. UE stworzyła swojego rodzaju molocha przez wspólną politykę rolną i teraz próbuje go zazielenić. Po buntowniczej reakcji rolników widzimy, że nagłe przestawienie wajchy nie będzie łatwe. Nie można latami stawiać zyski wielkiego biznesu ponad wszystko, tresować społeczeństwo – w tym rolników – do bycia wyrachowanym homo oeconomicus, iść w kierunku koncentracji własności, a później oczekiwać nagłego nawrócenia na ekologię.
– Świat rolników to mozaika różnych interesów, form gospodarowania i wielkości produkcji.
– Tak, to bardzo zróżnicowana grupa, także na poziomie lobbingu, który się odbywa w UE. Z jednej strony mamy Via Campesina zrzeszającą małe i średnie gospodarstwa, która postuluje zmiany trochę w duchu Zielonego Ładu, lecz zaczyna od spraw podstawowych: mówi o rozbijaniu wielkiej własności rolniczej, o prawach chłopów, a nie agrobiznesu, o suwerenności żywnościowej Europy. Z drugiej strony mamy grupy skupiające wielkich obszarników. Ci drudzy mówią często jednym głosem z producentami pestycydów i koncernami żywnościowymi, np. Monsanto, Nestle czy Bayer. To oznacza, że rolnicy mają różne interesy i dzisiaj krytykują UE też z różnych pozycji i powodów. Wielcy producenci będą bronić swoich zysków, a koszty uwzględnienia komponentu ekologicznego będą próbowali przerzucić na mniejszych rolników, na niezamożnych, na środowisko, na kraje rozwijające się globalnego Południa. To jest gra o to, komu zacisnąć pasa po to, by emisje spadały, a zyski – rosły.
– Globalne Południe już płaci tę cenę, mówi o tym Krajowy Sekretariat Zasobów Naturalnych, Ochrony Środowiska i Leśnictwa NSZZ „Solidarność”. Najbardziej cenne lasy tropikalne są wycinane pod przeróżne plantacje.
– Unia ma bardzo wiele za uszami, także jeżeli chodzi o ekologię i rolnictwo w skali globalnej. Czy to będzie stwarzanie zapotrzebowania na monokultury soi czy tworzenie sztucznych rynków na handel emisjami, czy wymuszanie wolnego handlu i odcinania dopłat do rolnictwa w krajach globalnego Południa, czy wreszcie – zalewanie tych państw własnymi tanimi, dotowanymi artykułami. To zawsze była polityka prowadzona pod dyktando agrobiznesu. Teraz, gdy nie można już dłużej ignorować stanu środowiska, próbuje się ją „zazielenić”, zamiast od niej po prostu odejść.
– Zanikanie małych gospodarstw jest zagrożeniem dla niematerialnego dziedzictwa kulturowego krajów UE, chodzi też o regionalną kulturę kulinarną.
– Dyskusja o żywności została bardzo przeorana przez dyskurs neoliberalny. Wszystko jest sprowadzone do zysku, do wąsko rozumianej ekonomii, wszelkie czynniki aksjologiczne, krajobrazowe, międzypokoleniowe, tożsamościowe są nieistotne. Tak to wygląda z punktu widzenia kapitału, który jest globalny i patrzy tylko na zysk, a jeśli wyjałowi gdzieś glebę i zniszczy warunki do prowadzenia gospodarki rolnej, to ucieka gdzie indziej. Rolnik jest zaś przywiązany do ziemi, konkretnej, lokalnej. Nie ma dokąd uciekać. Kiedy jego możliwości gospodarowania z jakichś względów się wyczerpią, to dzieje się to bezpowrotnie, a ziemię wykupują fundusze inwestycyjne czy banki.
– W książce „Nomadyczna Europa” krytykuje Pan Europę za to, że nie radzi sobie z różnorodnością, tytułową nomadycznością. Czy to ma jakieś odniesienie do Zielonego Ładu?
– Faktycznie, w książce pokazuję, że do istoty Europy należy to, że nie radzi sobie ona z innością, której nie potrafi zasymilować. Niektórzy z krytyków europejskości, o których piszę, twierdzą, że europejska nowoczesność zorganizowana jest według logiki monokulturowej plantacji: pozbywamy się tego wszystkiego, co gładko nie przekłada się na zysk. Co ciekawe, Zielony Ład deklaratywnie wychodzi od podobnej diagnozy: posunęliśmy się zbyt daleko w ekonomizacji wszystkiego, zniszczyliśmy bioróżnorodność, nie stworzyliśmy warunków dla przetrwania małego i ekologicznego rolnictwa, nie docenialiśmy tych elementów życia wiejskiego, których nie da się łatwo przełożyć na pieniądze i liczby. Trudno się z tym nie zgodzić. A jednak całe to zielone nawrócenie dzieje się w gabinetach brukselskich elit. Rolnicy są przedmiotem, nie podmiotem nowej polityki. Rozwiązania przychodzą z góry, formułuje się cele do osiągnięcia i one zderzają się z oddolnym oporem, bo wydają się oderwane od rzeczywistości, technokratyczne, narzucone. A dzieje się tak, bo UE dotychczas lansowała inny kierunek i wytworzyła nie tylko strukturę własności i model gospodarowania, ale i pewne postawy i aspiracje wśród rolników, które nie dają się łatwo „zazielenić”. Żeby polityka mogła się w sposób istotny zmienić, musiałaby wyjść poza uzgodnienia eurobiurokratów z lobbystami wielkiego agrobiznesu.
– Na razie jest tak, że ministrowi rolnictwa zostanie za chwilę tylko otwieranie dożynek i przecinanie wstęg. Całą polityka rolna płynie już z Brukseli.
– Wspólna polityka rolna była pierwszą tak rozbudowaną i sztandarową wspólnotową polityką. To dziedzina szczególnie przeregulowana na poziomie europejskim. Unia przez dekady wmawiała rolnikom, by brali kredyty, rozwijali się, kupowali pestycydy, a teraz się dowiadują, że mają od tego odchodzić.
– Tak wielki i fundamentalny projekt nie może się odbyć bez sięgania po pozaracjonalne sfery psychiki. Zielony Ład to nowy mit dla Europy?
– Marksistowski filozof Kohei Saito z Japonii mówi, że Zielony Ład to nowe „opium dla ludu”. „Opium dla ludu”, a nie „opium ludu” – to istotna różnica. O ile religia była opium ludu, ponieważ pozwalała uśmierzyć cierpienie wynikające z niesprawiedliwości społecznych i roztaczała obietnicę zbawienia po życiu doczesnym, to w przypadku Zielonego Ładu opium wytwarzane jest przez intelektualistów i biurokratów: „zazielenianie” kapitalizmu i korporacji ma uspokoić nasze ekologiczne sumienia, dać nam fałszywe poczucie sprawczości i uczestnictwa w wielkim parareligijnym przedsięwzięciu. Dwoje węgierskich filozofów, Ágnes Heller i Ferenc Fehér, pisało, że polityka ruchu ekologicznego jest polityką radykalnego odkupienia. O ile w socjalistycznych Węgrzech dwoje intelektualistów słyszało, że istnieje obiektywna konieczność dziejowa, za którą trzeba podążać, o tyle po wyjeździe na Zachód zderzyło się z bardzo podobną linią argumentacyjną: zbliżamy się do ekologicznej apokalipsy, w związku z tym mamy raz jeszcze podporządkować politykę świeckim kapłanom – naukowcom i ekologom. Nie chodzi o to, by być głuchym na ekspertyzy naukowe i ostrzeżenia ekologów. Problem zaczyna się wtedy, gdy elity wykorzystują ich głosy do narzucania jedynego możliwego kierunku rozwoju. W latach 90., w dobie transformacji gospodarczej w Polsce, to ekonomiści neoliberalni kneblowali innym usta, głosząc, że „nie ma alternatywy”, że ich wizja przemian jest jedyną dopuszczalną i opiera się na obiektywnej prawdzie naukowej. Dzisiaj istnieje ryzyko, że podobne ofiary z demokracji, dobrobytu i sprawiedliwości społecznej składać będziemy bożkowi ekologii. Bunt będzie jeszcze trudniejszy, bo wtedy naprzeciwko stał antypatyczny Leszek Balcerowicz, a teraz jak tu buntować się przeciwko misiom polarnym, Grecie Thunberg i przyszłości naszych dzieci? Niestety, bez zakwestionowania władzy korporacji te ofiary złożymy nie na rzecz planety, a czyichś zysków.
– Twórcy Zielonego Ładu sięgnęli po ponowne zaczarowanie świata, mamy do czynienia z sacrum ideologii ekologizmu, źli profani też mają swoje miejsce.
– Unia Europejska jest bardzo sprawna w przejmowaniu pojęć i haseł swoich adwersarzy. Zauważmy, że „Zielony Ład”, „sprawiedliwa transformacja” czy strategia „od pola do stołu” to jeszcze kilka lat temu był język krytyków unijnej polityki. Dzisiaj to sama UE sięga po te terminy. Ale nie znaczy to przecież, że ich pierwotna treść się ziści. Myślę, że podobnie jest z „ponownym zaczarowaniem świata”. To koncepcja, według której sprostanie kryzysowi ekologicznemu wymaga od nas zmiany naszego stosunku do przyrody poza myślenie neoliberalne, wyrachowane i instrumentalne. Niezbędne jest uświadomienie sobie, że przyroda nie jest po prostu biernym zasobem, który obracamy w towar i eksploatujemy. Że jest w niej pewna misterna sieć powiązań, o której wiedzę czerpiemy z tradycji, mądrości ludowej, folkloru, romantyzmu i wielu innych źródeł. Skoro „odczarowaliśmy” świat, to znaczy odarliśmy go z niesamowitości i sprowadziliśmy do kwantyfikowalnych rzeczy, to dzisiaj potrzebujemy zanurzyć się w jego wielowymiarowość na nowo. Zauważmy, że to zupełnie inna formuła duchowości niż ta, która wypływa z Zielonego Ładu. UE może mówić o „ponownym zaczarowaniu świata”, ale w praktyce proponuje nam się raczej religię „ofiarniczą” w bardzo niepokojącym wydaniu. Mimo nawoływań do tego, że poświęcić mamy się wszyscy, we wspólnym interesie, tak naprawdę większość poświęcać się będzie nadal dla wąskiej mniejszości. Ekologia zaś pełnić będzie rozmaite funkcje, które mają ten proces zalegitymizować.
– Jakie to funkcje?
– Po pierwsze – mamy coraz powszechniejsze zjawisko tzw. greenwashingu albo ekościemy, przy którym przekonuje się nas, że wszystko wokół – od banków, luksusowych samochodów po styl życia superbogaczy i celebrytów – jest „zielone” czy „zrównoważone”. Kupno danego produktu czy usługi ma się przyczyniać do ratowania planety. Po drugie – ludzie autentycznie przejęci ekologią bywają „pożytecznymi idiotami” bogaczy – naiwnie wierzą, że poprzez wybory konsumenckie, akcje uświadamiające albo strategie w rodzaju Zielonego Ładu zmienią świat. Tymczasem uczestniczą jedynie w wielkim teatrze pozorowanych działań. Albo – po trzecie – wspierają „zieloną terapię szokową”, w wyniku której koszt ekologiczny wzrostu gospodarczego przerzuca się na zwykłych ludzi i najbiedniejsze regiony świata. Potencjalnie otwiera to drogę do scenariusza, w którym ekologia staje się – po czwarte – usprawiedliwieniem dla „zielonego autorytaryzmu” albo „dyktatury białych kitli”. Pojawiają się przecież głosy, że polityka musi być oparta na nauce, nawet jeśli nie zyskuje demokratycznego mandatu. Ludzi trzeba niejako przymusić do odpowiedzialnych zachowań. W efekcie tego oczekiwania, żebyśmy nie byli „na bakier z nauką”, pogłębia się społeczne pęknięcie na „oświeconych” i „ciemniaków”. Ekologia staje się wówczas – po piąte – stylem życia tożsamym z wyznaniem politycznej wiary. To, czy stać nas na performowanie zielonego snobizmu – ekożywność, samochód elektryczny i fotowoltaikę – albo to, czy praktykujemy zielony prymitywizm – nie latamy samolotami, kupujemy tylko używaną odzież i meble – ma świadczyć o tym, że należymy do kręgu ludzi odpowiedzialnych i etycznych. Taka sprywatyzowana ekologia, którą możemy rozwijać dzięki własnym kapitałom i przywilejom, oddala nas od wypracowania rozwiązań publicznych i zbiorowych. Co więcej, tymi, którzy trafiają do worka z etykietką „ekologiczne ciemniaki”, można łatwiej rządzić i czerpać z tego poczucie własnej lepszości. Ekologia jest więc – po szóste – narzędziem ustanawiania i sprawowania relacji władzy: w ten sposób globalna Północ ustawia sobie globalne Południe, Zachód Europy czuje się bardziej ekologiczny od Wschodu, wielkomiejska klasa średnia od klasy niższej i prowincji itd. I wreszcie – po siódme – zauważyłbym, że ekologia uczestniczy w nowym geopolitycznym rozdaniu: to nie tylko kwestia tego, na kogo przerzucone zostaną koszty, ale również kto uzyska przewagę technologiczną, czyje zielone firmy zdobędą rynki zbytu i kto kontroluje surowce niezbędne do zielonej transformacji. Jak widzimy, ekologia na różne sposoby nie tyle grzebie stary świat, ile przemalowuje jego fasadę na zielono.
– Wierność doktrynie ekologicznej będzie sprawdzana za pomocą ratingowania obywateli, jak w Chinach?
– Nie chcę snuć tak dystopijnych wizji, ale taki byłby skrajny punkt dojścia postępującej prywatyzacji problemów społecznych, związanych również z ekologią. Zakłada się – błędnie – że nasze problemy wynikają z niedostatku indywidualnej świadomości, albo ze złych nawyków jednostkowych. I wówczas to je próbuje się zmienić, np. poprzez doliczanie nam opłat za zużywanie kubków do kawy albo kalkulacje emisji w produktach, które nabywamy. Jaki to ma cel? Mam się czuć winny, że kupuję kawę lub koszulkę? Jednocześnie kupuję je w miejscach, które z każdej strony bombardują mnie informacjami, jak bardzo są zielone. Nasz styl życia w niewielkim stopniu zależy od „świadomych wyborów” i heroicznych aktów samowyrzeczenia. Mamy do spłacania kredyty mieszkaniowe, czynsze i rachunki. Pracujemy tyle samo, co sto lat temu, przez co jesteśmy zagonieni. Kurczący się czas wolny próbujemy maksymalnie wykorzystać, stąd konsumujemy w biegu. „Zazielenianie” takiego modelu życia to malowanie trawy na zielono na pokaz.
– Od czego więc należałoby zacząć zmiany?
– Zamiast próbować połączyć ogień z wodą – wzrost gospodarczy z ekologią – należałoby się zastanowić, co sprawia, że każdy z nas zmuszony jest gonić za wzrostem. Zaprowadzona przez neoliberalną politykę prywatyzacja – to, że musimy brać kredyty na mieszkania, oszczędzać czas na pracę poprzez dojazdy samochodem, posyłać dzieci na płatne korepetycje, odkładać pieniądze na dwa tygodnie jakościowego wypoczynku, bo desperacko łakniemy odpoczynku – nie stwarza szans na zrównoważone życie. Ta polityka jest prowadzona w interesie tych, którzy żyją z naszej pracy, czynszów, kredytów i środowiska. Tak długo jak nie przeciwstawimy im polityki czerwonej – wymierzonej w redystrybucję własności i władzy – tak długo niemożliwa będzie także skuteczna ekologicznie i sprawiedliwa społecznie polityka zielona. Dlatego, bardziej niż kiedykolwiek, potrzebujemy silnych związków zawodowych.
Kontekst: kim jest Łukasz Moll?
Łukasz Moll jest wykładowcą w Zakładzie Socjologii Miasta i Wsi na Uniwersytecie Wrocławskim, autorem książki „Nomadyczna Europa". Poststrukturalistyczne granice europejskiego uniwersalizmu”. W swoich badaniach zajmuje się lewicową myślą polityczną.
Czytaj także: Rząd likwiduje CBA. Mocny komentarz prezydenta Andrzeja Dudy
Czytaj także: Broń atomowa dla Polski? Radosław Sikorski zabrał głos
Nowy numer
Tekst ukaże się w nowym numerze „Tygodnika Solidarność” dostępnym już od środy w kioskach.
Chcesz otrzymywać „Tygodnik Solidarność” prosto do swojego domu lub zakładu pracy? Zamów prenumeratę <TUTAJ>
Rafał Woś poleca nowy numer „Tygodnika Solidarność”: Czy Unia Europejska przetrwa do roku 2030?https://t.co/qgqIN0T0gE pic.twitter.com/SCg8N77nob
— Tygodnik Solidarność (@Tysol) April 22, 2024