Rafał Woś: Systemu emerytalnego nie wystarczy sobie skopiować

Nie ma jednego podręcznikowego systemu emerytalnego, który wystarczy sobie skopiować. Każdy naród musi sobie tę najważniejszą umowę społeczną wynegocjować. Te negocjacje trzeba oprzeć na takich wartościach jak solidarność, a nie na społecznym darwinizmie.
 Rafał Woś: Systemu emerytalnego nie wystarczy sobie skopiować
/ fot. M. Żegliński

Miałem sen. Śniło mi się, że jestem nauczycielem. A polscy komentatorzy ekonomiczni są moimi uczniami. Mówię więc do nich: „Za te wszystkie bzdury, które wypisujecie, zostaniecie dziś po lekcjach. I będziecie pisać na tablicy: «Emerytura to umowa społeczna, Emerytura to umowa społeczna, Emerytura to umowa społeczna…» I tak sto razy”. I wtedy się obudziłem. I znowu byłem w świecie, w którym komentariat wypisuje o emeryturach największe bzdury. Piszą, że „ZUS zbankrutuje, a emerytur nie będzie”, że „wiek emerytalny musi zostać podniesiony, bo to nieuchronne niczym prawa fizyki”, albo że „politycy nie powinni majstrować przy systemie emerytalnym, bo wszystko należy zostawić ekonomistom, którzy się na tym znają”. Wszystkie te błędne (ale niestety rozpowszechnione) przeświadczenia zaciemniają nam rozmowę o emeryturach. To zaś sprawia, że jesteśmy w tej ważnej (kto wie, czy nie najważniejszej) społecznej debacie tam, gdzie jesteśmy. To znaczy w głębokich mrokach myślenia magicznego.

Krótka historia emerytury

Tymczasem emerytura to jest umowa społeczna. Znaczy to w praktyce tyle, że te wszystkie szczegółowe parametry systemu (wysokość emerytury, wiek emerytalny, poziom oskładkowania, branżowe wyjątki) powinny być wyznaczane poprzez własne rozeznanie aktualnych potrzeb Polek i Polaków, a nie przez żadne mody czy wzorce z „cywilizowanego świata”, ani nie przez jakieś – rzekomo obiektywne – „prawa rynku”, które nie są zazwyczaj niczym innym jak interesem tego czy innego bogatego lobby zawiniętym w dobry retoryczny kamuflaż. Przykładów na takie psucie debaty o emeryturach mamy przecież w najnowszej polskiej historii aż nazbyt wiele.

Oczywiście, że emerytura to umowa dość skomplikowana i bardzo kosztowna. Na dodatek zwyczajnie trudna do ogarnięcia ludzkim rozumem. Mamy tu przecież nic innego jak próbę społecznego poradzenia sobie z problemem ludzkiego przemijania. Czyli jednym z najtrudniejszych wyzwań egzystencjalnych w ogóle. Myślenie o emeryturze wymaga dużej dyscypliny intelektualnej oraz niemałej empatii. Trzeba ważyć jednocześnie interesy młodych i starych. Pamiętając przy tym, że dzisiejsi młodzi jutro będą starzy, po których przyjdą kolejni młodzi. I tak w kółko.

Być może z powodu tych wszystkich komplikacji wielu zapomina, że emerytura jest – koniec końców – właśnie umową społeczną. I – jak każdej takiej umowy – także państwowej emerytury mogłoby po prostu… nie być. Nie było jej zresztą przez większą część istnienia ludzkiej rasy. Za pomysłodawcę nowoczesnego systemu emerytalnego uchodzi oczywiście (skądinąd niezbyt u nas lubiany) Otto von Bismarck. Po raz pierwszy o uniwersalnym państwowym wsparciu finansowym dla obywateli Rzeszy Niemieckiej, którzy dożyli 70 lat, żelazny kanclerz powiedział w Reichstagu w roku 1881. Przygotowanie odpowiedniej legislacji zajęło mu dekadę. Skończył więc dzieło akurat w sam raz na pożegnanie ze swoimi długimi rządami u progu ostatniej dekady XIX wieku. Bismarck uruchomił przy okazji pewną polityczną zasadę, która pchała ustawodawstwo społeczne w Europie i Ameryce przez następne pół wieku. W tym okresie to ekonomiczni i społeczni konserwatyści wprowadzali w życie najbardziej prospołeczne zmiany, czując cały czas na karku oddech rosnącego w siłę ruchu robotniczego. Bismarck i inni wiedzieli, że lepiej oddać trochę teraz, niż stracić wszystko jutro.

Bismarck nie wymyślił koła

Oczywiście to nie jest tak, że Bismarck wymyślił koło. Także przed jego pionierskimi ustawami emerytalnymi istniały inne umowy społeczne, które próbowały wychodzić naprzeciw temu samemu problemowi. To znaczy, jak zorganizować system społecznej troski o utrzymanie seniorów, którzy nie mogą już na siebie zarobić. Na przestrzeni dziejów radzono sobie z tym – fundamentalnym przecież – wyzwaniem na wiele sposobów. Tak działa przecież już sama instytucja rodziny i pokrewieństwa, a także – tak z naszej dzisiejszej perspektywy niedzisiejsza – koncepcja małżeństwa, którego fundamentem jest nie romantyczne uczucie, lecz zabezpieczenie ekonomiczne. Niezamężne damy lub ubogie wdowy chroniły się z kolei w (dlatego tak kiedyś licznych) klasztorach. Z czasem zaczęły działać podobne świeckie instytucje będące pierwszymi poważnymi przykładami dobroczynności. Nawet prawo dziedziczenia – nie pozwalające w wielu krajach na dzielenie majątków ziemskich – miało zabezpieczyć przed starczą biedą. Najstarszy dziedzic brał więc wszystko. Reszta zaś musiała sobie jakoś radzić, idąc na służbę do jeszcze możniejszych albo wstępując do stanu duchownego. Dopiero w XIX wieku – gdy rewolucja przemysłowa i wyzysk kolonialny pozwolił Zachodowi na akumulację historycznych nadwyżek finansowych – zaczęły się mnożyć także inne umowy o szerszym zakresie. Na początek były one branżowe. Do żołnierzy czy marynarzy, którzy już wcześniej mieli własne schematy emerytalne, dołączali nowi: policjanci albo strażacy (ci ostatni byli z początku finansowani przez towarzystwa ubezpieczeniowe, którym bardziej opłacało się zgasić pożar w zarodku, niż wypłacać potem wysokie odszkodowania). Potem tą samą drogą poszli pracownicy umysłowi: nauczyciele albo urzędnicy. Idąc za tym przykładem, wiele firm wprowadzało własne pracownicze kasy emerytalne. Ale dopiero wiek XX pospinał to wszystko systemami pretendującymi do powszechności. Oczywiście – jak to w życiu – pełnych wyłączeń, przywilejów i specjalnych uregulowań. A i to oczywiście nie od razu i nie prosto jak po sznurku. Na przykład II RP zdołała uchwalić tzw. Ustawę Scaleniową (łączącą wszystkie trzy systemy emerytalne odziedziczone po zaborcach) dopiero w roku 1933. A było co scalać, bo mieliśmy trzy bardzo różne reżimy. W Rzeszy (Górny Śląsk, Wielkopolska) obowiązywało powszechne (bismarckowskie) ubezpieczenie robotników. Za to w Galicji najlepiej mieli pracownicy umysłowi, bo w roku 1906 Austria była pierwszym krajem w Europie, który wprowadził taki system (notabene chętnie korzystali z niego pisarze – choćby Robert Musil czy Franz Kafka – którzy nie bardzo potrafili zmieścić się na ówczesnym rynku pracy). Z kolei w zaborze rosyjskim ubezpieczeniem emerytalnym objęci byli tylko górnicy w Zagłębiu Dąbrowskim, co oczywiście zmieniło się o 180 stopni, gdy zwyciężyła rewolucja bolszewicka. Ale ziem polskich to już nie objęło.

Polska jako królik doświadczalny

Taka jest – z grubsza – krótka historia emerytury. Tej kluczowej – powtórzmy to – umowy społecznej, która pozwalała państwom i narodom na przestrzeni minionych 150 lat rozwiązywać napięcia związane z rozwojem kapitalizmu i nastaniem nowych czasów. Przypominam o aspekcie umowności uparcie i nieprzypadkowo. W naszych czasach bardzo często się od tym bowiem zapomina. Dominuje zaś myślenie – można by rzec – magiczne. Spora część opinii publicznej myśli o emeryturze jako o mechanizmie od woli społecznej czy nawet ludzkiej niezależnym. Tu – powiada się – mają rządzić jakieś obiektywne „prawa rynku”, jak gdyby nadane przez kogoś z góry, nie negocjowalne ze społeczeństwem i podlegające jakiejś innej tajemniczej logice. Przez kogo nadane? Dlaczego nienegocjowane? Jakiej logice podlegające? Tych pytań zazwyczaj się w rozmowie o emeryturach nie stawia, czyniąc je rodzajem fundamentalnych założeń, których nie wolno podawać w wątpliwość.

To szkodliwe i niszczące myślenie jest spadkiem po ostatnich 30 latach rozwoju zachodniego kapitalizmu, a więc po czasach, które zwykło się opisywać jako epoka neoliberalna. Jednym z najważniejszych i najbardziej symptomatycznych pomników tego właśnie magicznego myślenia o emeryturach był dokument pt. „Averting the Old Age Crisis” z roku 1994. Jego konstrukcja zasadzała się na obiektywnych – z pozoru – faktach. A mianowicie na tym, że z każdą kolejną dekadą coraz mniej młodych będzie zrzucało się na emerytury dla coraz większej liczby seniorów. Wszystko dlatego, że odwracają się proporcje rozwoju cywilizacyjnego. Młodych rodzi się coraz mniej, a starzy żyją dłużej. Efekt? Z pięciu młodych na jednego emeryta w 1960 r. – wyliczał Bank Światowy – zrobi się dwóch na jednego w 2030 r.

Wszystko prawda. Problem zaczynał się jednak już w następnym kroku. Polegał on na tym, że zagrożenia dla stabilności systemu emerytalnego zostały tu zarysowane w formie ultimatum. Aby uniknąć scenariusza zapaści, Bank Światowy rekomendował tylko jedną drogę. To znaczy częściową prywatyzację systemu emerytalnego. Prywatyzacja ta miała polegać na dopuszczeniu prywatnych podmiotów z sektora finansowo-ubezpieczeniowego do zarządzania miliardami gromadzonymi przez państwa na potrzeby emerytalne swoich obywateli. To właśnie była stawka, która sprawiła, że w promowanie „nadchodzącej emerytalnej katastrofy” tak bardzo zaangażowały się prywatne podmioty, widząc w tym nadzieję na wielkie zyski. W interesie tych ostatnich nie była wcale żadna „renegocjacja społecznej umowy”. Przeciwnie. Zmiany miały nastąpić według (doskonale znanej i stosowanej do dziś) zasady „terapii szokowej”, która polegała na tym, że trzeba zrobić prywatyzację szybko i bez zbędnej dyskusji. Najlepiej tak, by w ogóle nie dało się sformułować argumentu przeciw. Zgodnie z wygodną zasadą, że „prawa ekonomii są nienegocjowalne”.

Niestety wśród krajów, które wystąpiły w roli królika doświadczalnego tamtych „reform”, znalazła się także Polska. Co znamienne, wyłącznie w gronie innych państw rozwijających się – spośród których najbardziej znane było oczywiście Chile (tam prywatyzacja emerytur była najdalej posunięta i wydarzyła się najwcześniej). Próżno zaś pośród nich szukać Niemiec, Francji, Holandii albo Austrii – bo Zachód na sobie nie eksperymentował. Tamta polska reforma (choć bardziej adekwatne byłoby powiedzenie „deforma”) emerytalna z lat 90. to rozdział naszej historii dość dobrze opisany. Choćby w książkach takich jak „OFE. Katastrofa prywatyzacji emerytur w Polsce” Leokadii Oręziak (2014) czy „Prywatyzacja emerytur” Mitchella Orensteina. Przypomnijmy tylko krótko, że tzw. reforma emerytalna była jedną z czterech tzw. wielkich reform podjętych przez rząd Jerzego Buzka (AWS – UW). Polityczna odpowiedzialność za zmiany obciąża jednak również do pewnego stopnia poprzedników z SLD, który rozpoczął przygotowania do emerytalnej rewolucji. Cały proces to niemal podręcznikowy przykład, jak przy pomocy intensywnego lobbingu prowadzonego przez międzynarodowe instytucje finansowe wytworzyć wśród elit politycznych formalnie niezależnego kraju przekonanie, że musi podjąć szereg działań godzących w interesy własnych obywateli. Proces przebiegał dwuetapowo. Najpierw wykreowano (w znacznym stopniu nieprawdziwe) przekonanie, że dotychczasowy system emerytalny rychło się zawali. Potem podsuflowano polskim elitom rozwiązania polegające na dopuszczeniu do publicznego dotąd systemu emerytalnego międzynarodowego prywatnego kapitału. Tak powstały słynne otwarte fundusze emerytalne (OFE) przez całą następną dekadę w majestacie prawa czerpiące ogromne zyski z podpięcia pod polski budżet, nie dając w zasadzie niczego w zamian. Nie to było najgorsze. Jeszcze ważniejszym wymiarem tej samej reformy była zmiana logiki działania systemu emerytalnego. Z opartego na solidarności międzypokoleniowej mechanizmu obecnego w większości bogatych krajów zachodnich (mechanizm zdefiniowanego świadczenia) na egoistyczny i rozbijający społeczne więzi mechanizm „każdy sobie rzepkę skrobie” (mechanizm zdefiniowanej składki).

Solidarność zamiast darwinizmu

Reforma była jak bomba z opóźnionym zapłonem. Przez długi czas frustracje z nią związane (chroniczny deficyt środków gromadzonych w ZUS) opinia publiczna wyładowywała w hejcie – choć trudno chyba o bardziej magiczne i ignoranckie myślenie niż oskarżenia, że coraz niższa stopa zastąpienia emerytur to wina ZUS-u, który jest przecież – co najwyżej – tylko wykonawcą politycznych decyzji, które zapadły wiele lat wcześniej. W pewnym momencie sytuacja stała się jednak niebezpieczna dla stabilności całych finansów publicznych. Do tego stopnia, że rząd Donalda Tuska wziął się – z konieczności – za rozbrajanie bomby. Miało w sobie coś symbolicznego, że to właśnie liberałowie musieli sprzątać po arcyliberalnej reformie, do której sami przyłożyli niegdyś rękę. To nie było nawet takie złe. Gorzej, że ten sam rząd PO – PSL nie zrozumiał nic z szerszego obrazka, jedną ręką „sprzątając po OFE”, ale drugą podwyższając wiek emerytalny. I – co jeszcze gorsze – forsując jego wprowadzenie jako „obiektywną konieczność”.
Po zmianie władzy PiS – pod presją Solidarności – zrealizowało obietnicę odwrotu od tamtych zmian. Jednak cała reszta emerytalnych korekt minionych ośmiu lat to były – no właśnie – ledwie korekty. Bez żadnego czytelnego pomysłu na nowe podejście do całości. Obiecujące inicjatywy – choćby pomysł jednolitej daniny albo odpięcia kwestii składek od wysokości emerytury – został odłożony do szuflady.

To, czego brakuje najbardziej, to nowe podejście całościowe. Kluczem powinno być właśnie przypominanie, że emerytury to kluczowa umowa społeczna. Treści tej umowy nie podyktuje nam żaden Bank Światowy ani żadna firma doradcza. Przy jej tworzeniu musimy uwzględniać interesy polskich pracowników oraz podatników. To nie może się odbywać wbrew ich interesowi ani ponad ich głowami.

To społeczeństwo musi decydować, jaką wysokość emerytury uważa za godziwą i jaki poziom opodatkowania jest gotowe zaakceptować w celu jej sfinansowania. Ważne również, by te decyzje opierać na wartościach społecznej solidarności i międzypokoleniowej odpowiedzialności, a nie społecznego darwinizmu i przekonania, że każdy jest samotną wyspą.

Autor jest publicystą Salon24.pl.

Tekst pochodzi z 6 (1776) numeru „Tygodnika Solidarność”.


 

POLECANE
Ks. Olszewski i urzędniczki opuścili areszt. Prof. Nowak mówi o łajdactwie w stylu Jerzego Urbana gorące
Ks. Olszewski i urzędniczki opuścili areszt. Prof. Nowak mówi o "łajdactwie w stylu Jerzego Urbana"

– W bliższych nam czasach takie prześladowania mieliśmy w stanie wojennym. Łącznie z metodami, które zostały teraz zastosowane w areszcie wobec ks. Olszewskiego i tych dwóch urzędniczek – mówi portalowi wpolityce.pl prof. Andrzej Nowak.

Przemysław Czarnek o sytuacji urzędniczek: Barbarzyńcy! z ostatniej chwili
Przemysław Czarnek o sytuacji urzędniczek: Barbarzyńcy!

Od końca marca Urszula Dubejko wraz z koleżanką z Ministerstwa Sprawiedliwości przebywała w areszcie. W "Telewizji Republika" opowiedziała ona o strasznych doświadczeniach. Poseł Prawa i Sprawiedliwości Przemysław Czarnek nie przebierał w słowach.

Burza w sieci. Pornoporadnik z Biedronki. Internauci przyłapali sieć na kłamstwie gorące
Burza w sieci. Pornoporadnik z Biedronki. Internauci przyłapali sieć na kłamstwie

Burzę w sieci wywołały doniesienia o możliwości zakupu w sieci "Biedronka" swego rodzaju "poradnika" zawierającego "porady" na temat masturbacji i promującego ideologię gender. Książka jest napisana i zawiera grafiki w stylistyce książek dla dzieci. Sieć na oficjalnym profilu zaprzecza możliwości jej zakupu, ale internauci twierdzą co innego.

IMGW wydał komunikat. Oto co nas czeka z ostatniej chwili
IMGW wydał komunikat. Oto co nas czeka

Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej informuje o zjawiskach pogodowych, które będą miały miejsce w najbliższych dniach. Zmiany atmosferyczne wpłyną na warunki pogodowe w Polsce.

Polska sztuczna inteligencja wygrała najbardziej prestiżowy konkurs na świecie gorące
Polska sztuczna inteligencja wygrała najbardziej prestiżowy konkurs na świecie

Najważniejsza Polska AI. I piszę to z pełną odpowiedzialnością tego słowa, chcąc skromnie zwrócić uwagę na to, jaką historię napisał polski zespół.

Wstrząsające słowa uwolnionej urzędniczki: Miałam dużo myśli samobójczych z ostatniej chwili
Wstrząsające słowa uwolnionej urzędniczki: Miałam dużo myśli samobójczych

W piątek o godzinie 13.20 ks. Michał Olszewski, po 213 dniach od zatrzymania opuścił areszt. Jedna z zatrzymanych urzędniczek Urszula Dubejko na antenie "Telewizji Republika" ujawniła o czym myślała przez cały ten czas.

Ewa Wrzosek jednak nie rezygnuje. Zostanie delegowana do pracy w Ministerstwie Sprawiedliwości Wiadomości
Ewa Wrzosek jednak nie rezygnuje. Zostanie delegowana do pracy w Ministerstwie Sprawiedliwości

– Prokurator Ewa Wrzosek cofnęła wniosek o odejście ze służby prokuratorskiej po piątkowym spotkaniu z ministrem Adamem Bodnarem. Ma wkrótce zostać delegowana do pracy w Ministerstwie Sprawiedliwości – przekazał Krzysztof Dobies, szef Gabinetu Politycznego Ministra Sprawiedliwości Adama Bodnara.

Karambol na S7. Sprawca wypadku zabrał głos: Nie jestem w stanie tego wytłumaczyć z ostatniej chwili
Karambol na S7. Sprawca wypadku zabrał głos: Nie jestem w stanie tego wytłumaczyć

W ubiegłą sobotę na trasie S7 koło Gdańska miał miejsce karambol. Stacja "TVN24" zdołała przeprowadzić wywiad ze sprawcą wypadku Mateuszem M. Głos zabrała także jego żona.

Paweł Szopa zatrzymany. Jest oświadczenie mec. Lewandowskiego pilne
Paweł Szopa zatrzymany. Jest oświadczenie mec. Lewandowskiego

Biznesmen i twórca marki Red is Bad Paweł Szopa został zatrzymany w Dominikanie przez miejscowe organy ścigania. Jego obrońca wydał oświadczenie.

Łukaszenko naprawdę to powiedział: Krym de iure nie jest rosyjski z ostatniej chwili
Łukaszenko naprawdę to powiedział: Krym de iure nie jest rosyjski

Prezydent Białorusi Aleksander Łukaszenko podczas szczytu BRICS zaskoczył swoją postawą. Jego słowa o Krymie i zacieśnianiu współpracy mogą wywołać reakcję ze strony rosyjskiego partnera.

REKLAMA

Rafał Woś: Systemu emerytalnego nie wystarczy sobie skopiować

Nie ma jednego podręcznikowego systemu emerytalnego, który wystarczy sobie skopiować. Każdy naród musi sobie tę najważniejszą umowę społeczną wynegocjować. Te negocjacje trzeba oprzeć na takich wartościach jak solidarność, a nie na społecznym darwinizmie.
 Rafał Woś: Systemu emerytalnego nie wystarczy sobie skopiować
/ fot. M. Żegliński

Miałem sen. Śniło mi się, że jestem nauczycielem. A polscy komentatorzy ekonomiczni są moimi uczniami. Mówię więc do nich: „Za te wszystkie bzdury, które wypisujecie, zostaniecie dziś po lekcjach. I będziecie pisać na tablicy: «Emerytura to umowa społeczna, Emerytura to umowa społeczna, Emerytura to umowa społeczna…» I tak sto razy”. I wtedy się obudziłem. I znowu byłem w świecie, w którym komentariat wypisuje o emeryturach największe bzdury. Piszą, że „ZUS zbankrutuje, a emerytur nie będzie”, że „wiek emerytalny musi zostać podniesiony, bo to nieuchronne niczym prawa fizyki”, albo że „politycy nie powinni majstrować przy systemie emerytalnym, bo wszystko należy zostawić ekonomistom, którzy się na tym znają”. Wszystkie te błędne (ale niestety rozpowszechnione) przeświadczenia zaciemniają nam rozmowę o emeryturach. To zaś sprawia, że jesteśmy w tej ważnej (kto wie, czy nie najważniejszej) społecznej debacie tam, gdzie jesteśmy. To znaczy w głębokich mrokach myślenia magicznego.

Krótka historia emerytury

Tymczasem emerytura to jest umowa społeczna. Znaczy to w praktyce tyle, że te wszystkie szczegółowe parametry systemu (wysokość emerytury, wiek emerytalny, poziom oskładkowania, branżowe wyjątki) powinny być wyznaczane poprzez własne rozeznanie aktualnych potrzeb Polek i Polaków, a nie przez żadne mody czy wzorce z „cywilizowanego świata”, ani nie przez jakieś – rzekomo obiektywne – „prawa rynku”, które nie są zazwyczaj niczym innym jak interesem tego czy innego bogatego lobby zawiniętym w dobry retoryczny kamuflaż. Przykładów na takie psucie debaty o emeryturach mamy przecież w najnowszej polskiej historii aż nazbyt wiele.

Oczywiście, że emerytura to umowa dość skomplikowana i bardzo kosztowna. Na dodatek zwyczajnie trudna do ogarnięcia ludzkim rozumem. Mamy tu przecież nic innego jak próbę społecznego poradzenia sobie z problemem ludzkiego przemijania. Czyli jednym z najtrudniejszych wyzwań egzystencjalnych w ogóle. Myślenie o emeryturze wymaga dużej dyscypliny intelektualnej oraz niemałej empatii. Trzeba ważyć jednocześnie interesy młodych i starych. Pamiętając przy tym, że dzisiejsi młodzi jutro będą starzy, po których przyjdą kolejni młodzi. I tak w kółko.

Być może z powodu tych wszystkich komplikacji wielu zapomina, że emerytura jest – koniec końców – właśnie umową społeczną. I – jak każdej takiej umowy – także państwowej emerytury mogłoby po prostu… nie być. Nie było jej zresztą przez większą część istnienia ludzkiej rasy. Za pomysłodawcę nowoczesnego systemu emerytalnego uchodzi oczywiście (skądinąd niezbyt u nas lubiany) Otto von Bismarck. Po raz pierwszy o uniwersalnym państwowym wsparciu finansowym dla obywateli Rzeszy Niemieckiej, którzy dożyli 70 lat, żelazny kanclerz powiedział w Reichstagu w roku 1881. Przygotowanie odpowiedniej legislacji zajęło mu dekadę. Skończył więc dzieło akurat w sam raz na pożegnanie ze swoimi długimi rządami u progu ostatniej dekady XIX wieku. Bismarck uruchomił przy okazji pewną polityczną zasadę, która pchała ustawodawstwo społeczne w Europie i Ameryce przez następne pół wieku. W tym okresie to ekonomiczni i społeczni konserwatyści wprowadzali w życie najbardziej prospołeczne zmiany, czując cały czas na karku oddech rosnącego w siłę ruchu robotniczego. Bismarck i inni wiedzieli, że lepiej oddać trochę teraz, niż stracić wszystko jutro.

Bismarck nie wymyślił koła

Oczywiście to nie jest tak, że Bismarck wymyślił koło. Także przed jego pionierskimi ustawami emerytalnymi istniały inne umowy społeczne, które próbowały wychodzić naprzeciw temu samemu problemowi. To znaczy, jak zorganizować system społecznej troski o utrzymanie seniorów, którzy nie mogą już na siebie zarobić. Na przestrzeni dziejów radzono sobie z tym – fundamentalnym przecież – wyzwaniem na wiele sposobów. Tak działa przecież już sama instytucja rodziny i pokrewieństwa, a także – tak z naszej dzisiejszej perspektywy niedzisiejsza – koncepcja małżeństwa, którego fundamentem jest nie romantyczne uczucie, lecz zabezpieczenie ekonomiczne. Niezamężne damy lub ubogie wdowy chroniły się z kolei w (dlatego tak kiedyś licznych) klasztorach. Z czasem zaczęły działać podobne świeckie instytucje będące pierwszymi poważnymi przykładami dobroczynności. Nawet prawo dziedziczenia – nie pozwalające w wielu krajach na dzielenie majątków ziemskich – miało zabezpieczyć przed starczą biedą. Najstarszy dziedzic brał więc wszystko. Reszta zaś musiała sobie jakoś radzić, idąc na służbę do jeszcze możniejszych albo wstępując do stanu duchownego. Dopiero w XIX wieku – gdy rewolucja przemysłowa i wyzysk kolonialny pozwolił Zachodowi na akumulację historycznych nadwyżek finansowych – zaczęły się mnożyć także inne umowy o szerszym zakresie. Na początek były one branżowe. Do żołnierzy czy marynarzy, którzy już wcześniej mieli własne schematy emerytalne, dołączali nowi: policjanci albo strażacy (ci ostatni byli z początku finansowani przez towarzystwa ubezpieczeniowe, którym bardziej opłacało się zgasić pożar w zarodku, niż wypłacać potem wysokie odszkodowania). Potem tą samą drogą poszli pracownicy umysłowi: nauczyciele albo urzędnicy. Idąc za tym przykładem, wiele firm wprowadzało własne pracownicze kasy emerytalne. Ale dopiero wiek XX pospinał to wszystko systemami pretendującymi do powszechności. Oczywiście – jak to w życiu – pełnych wyłączeń, przywilejów i specjalnych uregulowań. A i to oczywiście nie od razu i nie prosto jak po sznurku. Na przykład II RP zdołała uchwalić tzw. Ustawę Scaleniową (łączącą wszystkie trzy systemy emerytalne odziedziczone po zaborcach) dopiero w roku 1933. A było co scalać, bo mieliśmy trzy bardzo różne reżimy. W Rzeszy (Górny Śląsk, Wielkopolska) obowiązywało powszechne (bismarckowskie) ubezpieczenie robotników. Za to w Galicji najlepiej mieli pracownicy umysłowi, bo w roku 1906 Austria była pierwszym krajem w Europie, który wprowadził taki system (notabene chętnie korzystali z niego pisarze – choćby Robert Musil czy Franz Kafka – którzy nie bardzo potrafili zmieścić się na ówczesnym rynku pracy). Z kolei w zaborze rosyjskim ubezpieczeniem emerytalnym objęci byli tylko górnicy w Zagłębiu Dąbrowskim, co oczywiście zmieniło się o 180 stopni, gdy zwyciężyła rewolucja bolszewicka. Ale ziem polskich to już nie objęło.

Polska jako królik doświadczalny

Taka jest – z grubsza – krótka historia emerytury. Tej kluczowej – powtórzmy to – umowy społecznej, która pozwalała państwom i narodom na przestrzeni minionych 150 lat rozwiązywać napięcia związane z rozwojem kapitalizmu i nastaniem nowych czasów. Przypominam o aspekcie umowności uparcie i nieprzypadkowo. W naszych czasach bardzo często się od tym bowiem zapomina. Dominuje zaś myślenie – można by rzec – magiczne. Spora część opinii publicznej myśli o emeryturze jako o mechanizmie od woli społecznej czy nawet ludzkiej niezależnym. Tu – powiada się – mają rządzić jakieś obiektywne „prawa rynku”, jak gdyby nadane przez kogoś z góry, nie negocjowalne ze społeczeństwem i podlegające jakiejś innej tajemniczej logice. Przez kogo nadane? Dlaczego nienegocjowane? Jakiej logice podlegające? Tych pytań zazwyczaj się w rozmowie o emeryturach nie stawia, czyniąc je rodzajem fundamentalnych założeń, których nie wolno podawać w wątpliwość.

To szkodliwe i niszczące myślenie jest spadkiem po ostatnich 30 latach rozwoju zachodniego kapitalizmu, a więc po czasach, które zwykło się opisywać jako epoka neoliberalna. Jednym z najważniejszych i najbardziej symptomatycznych pomników tego właśnie magicznego myślenia o emeryturach był dokument pt. „Averting the Old Age Crisis” z roku 1994. Jego konstrukcja zasadzała się na obiektywnych – z pozoru – faktach. A mianowicie na tym, że z każdą kolejną dekadą coraz mniej młodych będzie zrzucało się na emerytury dla coraz większej liczby seniorów. Wszystko dlatego, że odwracają się proporcje rozwoju cywilizacyjnego. Młodych rodzi się coraz mniej, a starzy żyją dłużej. Efekt? Z pięciu młodych na jednego emeryta w 1960 r. – wyliczał Bank Światowy – zrobi się dwóch na jednego w 2030 r.

Wszystko prawda. Problem zaczynał się jednak już w następnym kroku. Polegał on na tym, że zagrożenia dla stabilności systemu emerytalnego zostały tu zarysowane w formie ultimatum. Aby uniknąć scenariusza zapaści, Bank Światowy rekomendował tylko jedną drogę. To znaczy częściową prywatyzację systemu emerytalnego. Prywatyzacja ta miała polegać na dopuszczeniu prywatnych podmiotów z sektora finansowo-ubezpieczeniowego do zarządzania miliardami gromadzonymi przez państwa na potrzeby emerytalne swoich obywateli. To właśnie była stawka, która sprawiła, że w promowanie „nadchodzącej emerytalnej katastrofy” tak bardzo zaangażowały się prywatne podmioty, widząc w tym nadzieję na wielkie zyski. W interesie tych ostatnich nie była wcale żadna „renegocjacja społecznej umowy”. Przeciwnie. Zmiany miały nastąpić według (doskonale znanej i stosowanej do dziś) zasady „terapii szokowej”, która polegała na tym, że trzeba zrobić prywatyzację szybko i bez zbędnej dyskusji. Najlepiej tak, by w ogóle nie dało się sformułować argumentu przeciw. Zgodnie z wygodną zasadą, że „prawa ekonomii są nienegocjowalne”.

Niestety wśród krajów, które wystąpiły w roli królika doświadczalnego tamtych „reform”, znalazła się także Polska. Co znamienne, wyłącznie w gronie innych państw rozwijających się – spośród których najbardziej znane było oczywiście Chile (tam prywatyzacja emerytur była najdalej posunięta i wydarzyła się najwcześniej). Próżno zaś pośród nich szukać Niemiec, Francji, Holandii albo Austrii – bo Zachód na sobie nie eksperymentował. Tamta polska reforma (choć bardziej adekwatne byłoby powiedzenie „deforma”) emerytalna z lat 90. to rozdział naszej historii dość dobrze opisany. Choćby w książkach takich jak „OFE. Katastrofa prywatyzacji emerytur w Polsce” Leokadii Oręziak (2014) czy „Prywatyzacja emerytur” Mitchella Orensteina. Przypomnijmy tylko krótko, że tzw. reforma emerytalna była jedną z czterech tzw. wielkich reform podjętych przez rząd Jerzego Buzka (AWS – UW). Polityczna odpowiedzialność za zmiany obciąża jednak również do pewnego stopnia poprzedników z SLD, który rozpoczął przygotowania do emerytalnej rewolucji. Cały proces to niemal podręcznikowy przykład, jak przy pomocy intensywnego lobbingu prowadzonego przez międzynarodowe instytucje finansowe wytworzyć wśród elit politycznych formalnie niezależnego kraju przekonanie, że musi podjąć szereg działań godzących w interesy własnych obywateli. Proces przebiegał dwuetapowo. Najpierw wykreowano (w znacznym stopniu nieprawdziwe) przekonanie, że dotychczasowy system emerytalny rychło się zawali. Potem podsuflowano polskim elitom rozwiązania polegające na dopuszczeniu do publicznego dotąd systemu emerytalnego międzynarodowego prywatnego kapitału. Tak powstały słynne otwarte fundusze emerytalne (OFE) przez całą następną dekadę w majestacie prawa czerpiące ogromne zyski z podpięcia pod polski budżet, nie dając w zasadzie niczego w zamian. Nie to było najgorsze. Jeszcze ważniejszym wymiarem tej samej reformy była zmiana logiki działania systemu emerytalnego. Z opartego na solidarności międzypokoleniowej mechanizmu obecnego w większości bogatych krajów zachodnich (mechanizm zdefiniowanego świadczenia) na egoistyczny i rozbijający społeczne więzi mechanizm „każdy sobie rzepkę skrobie” (mechanizm zdefiniowanej składki).

Solidarność zamiast darwinizmu

Reforma była jak bomba z opóźnionym zapłonem. Przez długi czas frustracje z nią związane (chroniczny deficyt środków gromadzonych w ZUS) opinia publiczna wyładowywała w hejcie – choć trudno chyba o bardziej magiczne i ignoranckie myślenie niż oskarżenia, że coraz niższa stopa zastąpienia emerytur to wina ZUS-u, który jest przecież – co najwyżej – tylko wykonawcą politycznych decyzji, które zapadły wiele lat wcześniej. W pewnym momencie sytuacja stała się jednak niebezpieczna dla stabilności całych finansów publicznych. Do tego stopnia, że rząd Donalda Tuska wziął się – z konieczności – za rozbrajanie bomby. Miało w sobie coś symbolicznego, że to właśnie liberałowie musieli sprzątać po arcyliberalnej reformie, do której sami przyłożyli niegdyś rękę. To nie było nawet takie złe. Gorzej, że ten sam rząd PO – PSL nie zrozumiał nic z szerszego obrazka, jedną ręką „sprzątając po OFE”, ale drugą podwyższając wiek emerytalny. I – co jeszcze gorsze – forsując jego wprowadzenie jako „obiektywną konieczność”.
Po zmianie władzy PiS – pod presją Solidarności – zrealizowało obietnicę odwrotu od tamtych zmian. Jednak cała reszta emerytalnych korekt minionych ośmiu lat to były – no właśnie – ledwie korekty. Bez żadnego czytelnego pomysłu na nowe podejście do całości. Obiecujące inicjatywy – choćby pomysł jednolitej daniny albo odpięcia kwestii składek od wysokości emerytury – został odłożony do szuflady.

To, czego brakuje najbardziej, to nowe podejście całościowe. Kluczem powinno być właśnie przypominanie, że emerytury to kluczowa umowa społeczna. Treści tej umowy nie podyktuje nam żaden Bank Światowy ani żadna firma doradcza. Przy jej tworzeniu musimy uwzględniać interesy polskich pracowników oraz podatników. To nie może się odbywać wbrew ich interesowi ani ponad ich głowami.

To społeczeństwo musi decydować, jaką wysokość emerytury uważa za godziwą i jaki poziom opodatkowania jest gotowe zaakceptować w celu jej sfinansowania. Ważne również, by te decyzje opierać na wartościach społecznej solidarności i międzypokoleniowej odpowiedzialności, a nie społecznego darwinizmu i przekonania, że każdy jest samotną wyspą.

Autor jest publicystą Salon24.pl.

Tekst pochodzi z 6 (1776) numeru „Tygodnika Solidarność”.



 

Polecane
Emerytury
Stażowe