[Tylko u nas] Prof. David Engels: Cyniczna gra "polexitem", czyli "Polska zagraża Unii Europejskiej"
W tygodniku „der Spiegel” Markus Becker napisał na przykład tak: „Bruksela musi teraz zareagować bardzo stanowczo, używając wszelkich środków, jakimi dysponuje – gdyż chodzi tu o nic innego, jak o samo istnienie Unii Europejskiej. Oznacza to, że Polskę należy pozbawić każdego centa z pieniędzy unijnych, jakie tylko da się odebrać”. Basuje mu Markus Preiss w głównym wydaniu wiadomości stacji ARD twierdząc iż „Komisja Europejska, ale także Niemcy jako najpotężniejszy kraj wspólnoty, przyglądają się sprawie już stanowczo zbyt długo”. Innymi słowy, Polska zagraża „istnieniu UE”, a Niemcy, jako ten „najpotężniejszy kraj” na kontynencie, muszą wreszcie porzucić swoją legendarną cierpliwość i „przystąpić wszelkimi sposobami do kontrataku” dusząc finansowo swoich wschodnich sąsiadów – czyż nie brzmi to jak mało adekwatna w stosunku do rzeczywistości histeria, ba, jak przeraźliwy zgrzyt w kontekście wcale nie tak dawnej historii?
Traktując sprawę jedynie powierzchownie, chodzi tu jakoby o zarzut, iż Polska swoją reformą sądownictwa łamie traktaty europejskie, wykorzystując Europę li tylko jako „kartę dań”, lekceważąc przy tym ogólne „zasady gry” i czepiąc jednocześnie pełnymi garściami z „pieniędzy zachodnioeuropejskiego podatnika”. A zatem, za to swoje naruszenie traktatów unijnych musi zostać pociągnięta do odpowiedzialności. Jest to błędne na kilku poziomach.
Po pierwsze, owe reguły gry zostały już w ostatnich latach zniekształcone nie do poznania poprzez bezprecedensowe rozszerzenie politycznego znaczenia pojęcia „wartości europejskich”, a takie terminy jak „wolność”, „równość , „ochrona mniejszości” czy „rządy prawa” Komisja Europejska, Parlament i TSUE definiują w sposób tak szeroki i tak ideologicznie lewicowy, że da się z tego wyprowadzić carte blanche dla niemal każdej ustawodawczej ingerencji w prawa krajowe – i to bez możliwości odwołania się. Innymi słowy pod pretekstem rzekomego „trójpodziału władzy” ten na wskroś upolityczniony europejski sąd wymyka się wszelkiej możliwości sprzeciwu ze strony innych instancji. W ten sposób litera traktatów została co prawda zachowana, ale zmienił się zasadniczo ich duch, stając się de facto swoim własnym przeciwieństwem: legalność nie jest bowiem automatycznie równoznaczna z legitymacją, czego dowiodły jakże tragicznie reżimy autorytarne XX wieku.
Po drugie, jak już to zostało dostatecznie omówione w literaturze przedmiotu, tzw. reforma sądownictwa w Polsce stanowiła nie tylko reakcję obecnego rządu na bezprawne i wyprzedzające powołanie kilku sędziów Trybunału Konstytucyjnego przez ustępujący rząd Donalda Tuska, lecz wyrosła także z konieczności zajęcia się wreszcie spuścizną personalną z czasów PRL, gdyż wywodzący się z tamtych czasów system klientelistyczny w polskim sądownictwie nigdy nie został poddany żadnej rzeczywistej lustracji i stoi do dziś całkowicie po stronie lewicowych partii liberalnych. A to, że demokratyzacja polskiego systemu prawnego przez włączenie do sprawy parlamentu nie uczyniło nic innego, jak tylko stworzyła warunki dla konstytucyjnych rozwiązań odpowiadających w pełni regulacjom stosowanym w większości krajów europejskich i w żaden sposób nie zagrażających „niezawisłości” sądownictwa (a w każdym razie nie bardziej niż ma to obecnie miejsce choćby w Niemczech) również zostało wielokrotnie w sposób dobitny wykazane, nawet jeśli nie dotarło to do percepcji zachodnioeuropejskich mediów. Albowiem prawdziwym problemem nie była nigdy sama reforma wymiaru sprawiedliwości, lecz jej konsekwencje w postaci wzmocnienia elementu konserwatywnego w polskim sądownictwie, a tym samym wsparcie dla tak znienawidzonego na Zachodzie chrześcijańskiego profilu polityki wewnętrznej polskiego rządu.
Po trzecie, błędnym w sensie moralnym i obiektywnym jest także argument, iż Polska jakoby zobowiązana jest do pełnego posłuszeństwa, ponieważ otrzymuje pomoc finansową ze strony Unii Europejskiej. Moralnym, gdyż żaden Hiszpan ani Szkot nie przyjąłby do wiadomości, że Andaluzja czy północno-zachodni Highlands miałyby mieć mniej do powiedzenia niż inne regiony tylko dlatego, że z powodu swojej słabości strukturalnej generują mniej pieniędzy niż je otrzymują. Dlaczego więc miałoby być inaczej w przypadku Polski? Obiektywnym, gdyż udowodniono już niezbicie (tak jak zresztą mutatis mutandis także w przypadku byłej NRD), że fundusze te nie są bezinteresownymi podarkami świadczonymi przez altruistyczny Zachód, lecz stanowią rekompensatę za otwarcie Polski na europejski rynek wewnętrzny, gdzie zachodnioeuropejskie produkty swoimi cenami dumpingowymi wciąż dławią w zarodku wszelką wschodnioeuropejską konkurencję, zaś kapitał zachodnioeuropejski korzysta z taniego i wysoko wykwalifikowanego polskiego rynku pracy. Co więcej, nawet duże projekty infrastrukturalne finansowane przez UE są w większości przejmowane przez firmy zachodnioeuropejskie, umożliwiając i ułatwiając transport zachodnioeuropejskich dóbr. A rezultatem nie jest bynajmniej pojmowana na sposób chrześcijański dobroczynność, lecz w najlepszym razie wykalkulowana na chłodno sytuacja win-win.
Wyjaśnia to również, dlaczego ów tak chętnie wywoływany w zachodnioeuropejskich mediach duch rzekomego „polexitu”, stanowi bądź to naiwne, bądź złośliwe wypaczenie rzeczywistej sytuacji ekonomicznej i politycznej. Bowiem z uwagi na bliskie związki gospodarcze z Zachodem oraz powszechny entuzjazm dla integracji europejskiej w polskim społeczeństwie, nie ma w tym kraju, zwłaszcza na szczeblu rządowym, najmniejszej nawet chęci wystąpienia z UE – a w rzeczy samej dotyczy to także Europy Zachodniej, zwłaszcza Niemiec, które na skutek "polexitu" utraciłyby swój wysoki eksportowo-inwestycyjno-produkcyjny standard i bynajmniej nie miałyby interesu w tym, aby na Odrze i Nysie powstawały komory celne. Przerwanie symbiozy między Wschodem a Zachodem ostatecznie uderzyłoby w Niemcy nie mniej niż w Polskę, gdyż „zaoszczędzone” sumy nie mogłyby być zainwestowane ot tak gdzie indziej w sposób bardziej opłacalny niż u najbliższego sąsiada, który stał się już piątym najważniejszym partnerem handlowym Niemiec.
Dlaczego więc nie tylko w Brukseli, ale także w Berlinie tak bezustannie i nieznużenie wywoływany jest ów upiór "polexitu" i dlaczego kraj ten jest dosłownie wypychany z UE przez bezprecedensową nagonkę ze strony mediów? Otóż odpowiedź jest raczej prosta: chodzi o coś w rodzaju pokera, którego celem jest „zmiana reżimu” w Polsce. Presja polityczna, medialna i finansowa powinna zadziałać jako skuteczne narzędzie nacisku, jako swoista śruba do miażdżenia kciuków (Daumenschraube) w celu ostatecznego zmuszenia znienawidzonego polskiego rządu do ustąpienia i tym samym do rezygnacji z konserwatywnej polityki wewnętrznej - lub też, poprzez stopniowe zastraszanie, skłonienie polskiego społeczeństwa do rozprawienia się w taki czy inny sposób ze swoim rządem i sprowokowanie przyspieszonych wyborów parlamentarnych. Były przewodniczący Rady Europejskiej Donald Tusk, który kilka miesięcy temu wrócił w tym celu do Warszawy, miałby być wówczas ponownie premierem Polski, a kraj przywrócony na kurs wynegocjowany w Berlinie i Paryżu.
Jedynym haczykiem w tej kalkulacji jest to, że owa śruba prędzej czy później wpędziłyby w spore kłopoty również Europę Zachodnią, zwłaszcza że to właśnie Europa Wschodnia jak dotąd wychodzi najlepiej z kryzysu covidowego i cechuje się wyjątkowymi wskaźnikami wzrostu, tworząc tym samym raj dla zachodnich inwestorów. Tym mocniej więc Bruksela stawia na skoncentrowany atak ze strony mediów, tworząc kulisy zastraszania, których rzeczywistym adresatem jest polskie społeczeństwo, tak bardzo pragnące za wszelką cenę należeć do „Zachodu” po dziesięcioleciach sowieckiego panowania. Czy więc Warszawa ugnie się pod ową zmasowaną presją, zanim zda sobie sprawę, iż tak naprawdę ma na ręku nie gorsze karty niż jej adwersarze w Brukseli i Berlinie?