Prof. Romuald Szeremietiew: W łapach "Ludowej"

Bardzo wcześnie, już chyba w szkole podstawowej, zdałem sobie sprawę czym jest Polska Rzeczpospolita Ludowa, państwo w którym wypadło mi żyć. Do czternastego roku życia wychowywałem się w domu dziadków Lubowickich, we wsi Olmonty, leżącej na obrzeżach Białegostoku. Na moją świadomość wpływał nie tylko fakt przebywania w środowisku konserwatywnym i religijnym, a więc niechętnym komunizmowi. Na moją świadomość wpływało także to, co się stało z moim ojcem.
 Prof. Romuald Szeremietiew: W łapach "Ludowej"
/ KPRP fot. Krzysztof Sitkowski/ Romuald Szeremietiew odbiera Polinię Restiturę z rąk prezydenta Andrzeja Dudy


Część I
 

Urodziłem się w październiku 1945 r. W tym czasie mój ojciec był poszukiwany przez sowiecki Smiersz. Ojciec z pochodzenia był Rosjaninem, z zawodu weterynarzem. Do Polski przyszedł w szeregach „berlingowców” jako oficer „ludowego” Wojska Polskiego. Poznał moją mamę, przyjął katolicyzm, ożenił się i ... zdezerterował z wojska. Nienawidził komunizmu. Jako obywatel sowiecki doznał wielu krzywd i upokorzeń ze względu na swoje społeczne pochodzenie nienawistne bolszewikom. Nie chciał służyć Stalinowi i nie chciał być w wojsku, które wykonywało rozkazy ciemiężycieli jego przybranej ojczyzny. Myślał, że uda mu się zostać w Polsce, która będzie krajem wolnym. Jak wspominała moja matka, dziadek sądził, że Alianci nas nie zostawią, będą wolne wybory i komuniści przegrają, a Sowieci wycofają się z Polski.

 

Na Białostocczyźnie trwała walka podziemia niepodległościowego z komunistycznym aparatem terroru. W lasach znajdowały się oddziały partyzanckie, w znacznej części złożone także z tych, którzy zdołali uciec przed aresztowaniami z terenów Wileńszczyzny i Nowogródzkiego. Szalał terror aparatu bezpieczeństwa publicznego. Ludzi podejrzewanych o organizowanie i uczestnictwo w oporze mordowano, torturowano, zamykano do więzień i wywożono do obozów koncentracyjnych w ZSRR.
 

 Moi rodzice ukrywali się. Przy pomocy krewnych i znajomych znaleźli schronienie w Białymstoku, w mieszkaniu przy ul. Mickiewicza. Ojciec za pomocą mojego dziadka Lubowickiego nawiązał kontakt z podziemiem. I w takich okolicznościach ja przyszedłem na świat. Mama uznała, że nie może narażać dziecka na trudne warunki konspiracyjne. Ojciec zdecydował, że nawiązane już kontakty pozwalają mu samodzielnie funkcjonować w polskim otoczeniu i uznał, że żona, z urodzonym właśnie synem, może wrócić do rodzinnego domu w Olmontach. Ten powrót do domu dziadków został dostrzeżony przez konfidentów UB. Dom wzięto pod bardzo dyskretną obserwację spodziewając się, że mój ojciec będzie chciał kontaktować się z rodziną. Niestety, mieli rację. Ojciec dostał przydział do oddziału kpt. Romualda Rajsa „Burego” i chcąc się pożegnać z rodziną zjawił się nocą w domu moich dziadków. Dom został natychmiast otoczony przez agentów Smiersz. Ojca zabrano i nigdy już do nas nie wrócił. A więc wychowywałem się bez niego i w świadomości, że to Sowieci, a więc „władza ludowa” pozbawiła mnie ojca i przekreśliła przyszłość mojej rodziny i moją.

 

 Na doświadczenia nasze nakładała się sytuacja całej Białostocczyzny. Obawiano się, że ten region znajdzie się w składzie sowieckiej republiki białoruskiej i będzie w granicach ZSRR. Przypomnijmy, że w następstwie paktu Ribbentrop – Mołotow z 1939 r. ten rejon znalazł się w granicach Związku Sowieckiego, a Białystok przez pewien czas był nawet „stolicą” tzw. Zachodniej Białorusi. Dlatego komendant białostockiego okręgu AK wykonując akcję „Burza”, (siły AK miały uderzyć na cofające się wojska niemieckie i powitać wkraczające wojska sowieckie jako prawowity gospodarz terenu) zadbał, aby jak najmniejsza część podległych mu oddziałów AK uległa dekonspiracji. W rezultacie dowództwo okręgu uniknęło aresztowania, a struktury konspiracyjne nie zostały rozbite. Dzięki czemu można było podjąć zorganizowany i skuteczny opór. Oczywiście trudno przesądzić, czy to właśnie te działania spowodowały, że Stalin ostatecznie zrezygnował z Białostocczyzny. Wiadomo jednak, że kiedy Wanda Wasilewska namawiała go, aby uczynił z Polski kolejną republikę sowiecką, miał odpowiedzieć: „nikt przy zdrowych zmysłach nie wnosi do domu gniazda os”. Stalin zdawał sobie sprawę, że włączenie Polski do ZSRR nie tylko zdemaskuje jego rzeczywiste zamiary przed Zachodem, ale zdeterminuje opór polskiego społeczeństwa i zagrozi sowieckiemu panowaniu na terenach bezpośrednio włączonych do ZSRR. Dlatego twierdził, że chce Polski odrębnej, „wolnej i niepodległej” i tworzył zależne od siebie, ale nominalnie polskie władze. Nawet funkcjonariuszy zbrodniczego UB ubrano w przedwojenne polskie rogatywki i mundury wojskowe.

 

Decyzja władz polskich o ujawnianiu struktur Państwa Podziemnego, wspieranie zbrojne działań armii sowieckiej i przekonywanie Zachodu, iż AK nie jest siłą wrogą Rosjanom było błędem. Stalin zdając sobie sprawę czym jest polskie podziemie chciał je spacyfikować możliwie najmniejszym kosztem. Ujawnienie się władz polskiego Państwa Podziemnego i jego oddziałów zbrojnych, walka ze wspólnym niemieckim wrogiem nie były wcale argumentami świadczącymi o wiarygodności zapewnień rządu RP o chęci współpracy i ułożenia dobrych stosunków z Sowietami. Dla Stalina decyzje władz RP stwarzały dogodną sytuację by aresztować polskich przywódców i rozbić (zlikwidować) struktury konspiracyjne przeszkadzające w sowietyzacji Polski.
 

Nie oznacza to wcale, że w warunkach 1945 r. kontynuowanie oporu było łatwą decyzją i dziś można potępić zachowania takich polityków jak premier Stanisław Mikołajczyk i związane z nim środowiska dążących do znormalizowania stosunków z Sowietami. Polska miała za sobą nie tylko lata wojny, ale także okupację niemiecką, która spowodowała wielkie straty materialne i milionowe ofiary w ludziach. Społeczeństwo było wyczerpane i zmęczone wojną. Do tego zachodni Alianci porozumieli się ze Stalinem i w istocie spisali Polskę na straty. Trudno więc było podjąć decyzję o kontynuowaniu tym razem samotnej walki, gdy w Europie skończyła się wojna i skapitulowała Rzesza hitlerowska, a polskie pragnienie wolności i niepodległości nie znajdywało zrozumienia nie tylko u Stalina, ale także wśród demokratycznych przywódców niedawnej koalicji antyhitlerowskiej. W takich okolicznościach trudno było myśleć o zorganizowaniu oporu opartego na racjonalnych przesłankach i gwarantującego zwycięstwo. Z drugiej zaś strony kolejne ugody z komunistami i ujawnienia skutkowały represjami i pchały ludzi do beznadziejnej walki prowadzonej tak naprawdę tylko po to, aby zginąć z honorem w walce, z bronią w ręku, a nie dać się zakatować w ubeckich mordowniach. Jeżeli więc można mówić o istnieniu sytuacji bez wyjścia, to w takim właśnie położeniu znaleźli się polscy patrioci po zakończeniu drugiej wojny światowej.
 

Wyrastałem w środowisku, w którym żywe były wspomnienia walki z aparatem represji NKWD i UB. Słyszałem jak starsi rozmawiali o tamtych wydarzeniach. Padały pseudonimy dowódców podziemia - „Bruzdy”, „Łupaszki”, „Burego”, „Huzara”. Warto przypomnieć, że chyba ostatni partyzant Białostocczyzny, por. Stanisław Marchewka „Ryba”, zginął w marcu 1957 r. osaczony przez UB w kryjówce pod Łomżą. Miałem wówczas 12 lat.
 

Do dziś zachowałem fragmenty wspomnień tych zdarzeń z dzieciństwa. Pamiętam opowieść dziadka o jego znajomym z sąsiedniej wsi, żołnierzu podziemia, który podczas próby aresztowania przez UB kilka godzin bronił się w swoim domu i ostatnią kulą odebrał sobie życie. Albo wspomnienie o matce dwóch partyzantów. Funkcjonariusze UB zawieźli ją do swojej katowni w Białymstoku i pokazali zmasakrowane ciała każąc matce zidentyfikować zwłoki synów. Takich opowieści było wiele. I chociaż opowiadano je ukradkiem, to prawdy o „wyzwoleniu” Polski przez armię sowiecką nie można było także przed dziećmi takimi jak ja ukryć.
 

Kolejnym przekonywującym dowodem na to czym była Polska Ludowa stał się dla mnie pobyt w Legnicy. W 1959 r. moja mama wybrała się w poszukiwaniu pracy na Dolny Śląsk. A ponieważ mieliśmy dalekich krewnych w Legnicy, wiec zamieszkaliśmy w tym mieście. Legniczanie nazywali swoje miasto „małą Moskwą” bowiem ponad połowę jego ludności stanowili sowieccy wojskowi i ich rodziny; w Legnicy był wielki garnizon i dowództwo tzw. Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej. W tym mieście można było naocznie przekonać się, kto naprawdę rządzi Polską. Widać było służalczą postawę lokalnych władz PRL wobec sowieckich wojskowych i ich obawę, aby „radzieckich” niczym nie urazić. W tym mieście polski milicjant bał się zatrzymać pijanego sowieckiego kierowcę, sprawcę wypadku. Jednak obok tego przy pozorach urzędowej przyjaźni widoczny był mur izolacji oddzielający obie społeczności. Sowieccy obywatele mieszkający w Legnicy mieli zakaz prywatnego kontaktowania się z Polakami. Władze sowieckie wyraźnie bały się nieoficjalnych kontaktów ich obywateli z Polakami. Brzmi to paradoksalnie, ale Polacy mimo wszystko zachowywali więcej wewnętrznego poczucia wolności. A tej polskiej zarazy władze sowieckie wyraźnie bały się. Przypominam sobie takie zdarzenie: przypadkowo na spacerze poznałem Rosjanina, który wg jego słów pracował jako tłumacz w komendanturze. Spotykaliśmy się co jakiś czas i pożyczałem mu książki. Pewnego razu w moim domu było grono przyjaciół i przyszedł Igor po nową lekturę. Zaprosiłem go do pokoju, a on, gdy zobaczył moich znajomych po prostu uciekł. I więcej już go nie spotkałem.

 

 

W Legnicy dopadła mnie także osobiście polityczna rzeczywistość PRL. W 1959 r. byłem uczniem szkoły zawodowej i pracowałem w zakładach dziewiarskich noszących imię Hanki Sawickiej (po marcu 1968 r. jakiś czujny aparatczyk wykrył, że Sawicka naprawdę nazywała się Szapiro, więc była „syjonistką” i zmieniono nazwę fabryki na Zakłady Dziewiarskie „Hanka”). Fabryka była w istocie skansenem maszyn pamiętających XIX wiek i czasy niemieckie. Uczniowie w zaduchu i kurzu przez kilka godzin dziennie pracowali przy nich, a po południu chodzili na lekcje do szkoły. W naszej szkole był jeden ambitny bardzo nauczyciel, który zdaje się chciał zrobić karierę partyjną w PZPR. On to pewnego dnia oznajmił naszej klasie, że zapisał nas do ZMS, partyjnej młodzieżówki i kazał dyżurnemu klasy rozdać wypisane już legitymacje. Odmówiliśmy przyjęcia legitymacji. Doszło do awantury – przyznam nieskromnie, że byłem jej inicjatorem. Nauczyciel obrażony i wściekły wypadł z klasy. Wtedy legitymacje ułożyliśmy w stosik i usiłowaliśmy je spalić. Ku naszemu zdziwieniu okładki legitymacji okazały się ognioodporne, były azbestowe. A więc towarzysze z PZPR przewidzieli, że ktoś może chcieć zniszczyć te „partbilety”. Mimo naszych obaw afera nie miała żadnych następstw, bo jej sprawca nic nikomu nie powiedział. Zapewne już wcześniej powiększał liczbę członków ZMS, tak jak znany z powieści Erenburga Lejzorek Rojtszwaniec w guberni tulskiej mnożył nieistniejące króliki w wysyłanych sprawozdaniach. Nasz legnicki Lejzorek wolał więc, żeby jego proceder nie wyszedł na jaw. W każdym razie po tym zdarzeniu nikt już nie próbował z nami takich sztuczek i do zakończenia szkoły mięliśmy spokój.
 

Następne zderzenia z PRL-em miałem w nowym miejscu pracy. Po zakończeniu szkoły i okresie pracy w fabryce zatrudniłem się jako dekorator w legnickim „Społem”. Miałem pewne uzdolnienie w zakresie rysunku, interesowałem się malarstwem i sztukami pięknymi, zacząłem myśleć o podjęciu studiów w szkole artystycznej. Praca dekoratora dawała szanse przygotowania się do tych studiów. Ale wykonując taki zawód nie można było uniknąć zadań dyktowanych przez partyjnych propagandystów. Szczególnie znienawidzonymi przez nas dekoratorów były tzw. wystawy okolicznościowe, które z okazji 1 Maja, „wielkiego października”, czyli rocznicy przewrotu bolszewickiego 1917 w Rosji, różnych imienin i urodzin Lenina trzeba było urządzać w sklepach. Otóż pewnego razu z okazji rocznicy bolszewickiej „rewolucji” pozwoliłem sobie na żart. Na wystawie był oczywiście portret Lenina i zwoje czerwonego płótna, ale obok i na pierwszym planie różne urządzenia służące do mielenia mięsa. Jakiś lokalny kacyk PZPR domyślił się „co autor miał na myśli” i personel musiał w trybie nagłym likwidować wystawę. Mnie się udało, bo kierownik sklepu, mój znajomy, za nic „nie mógł sobie przypomnieć”, który dekorator robił tę trefną wystawę. Innym razem dostałem polecenie malowania haseł 1-majowych. Robiłem to w godzinach pracy, a w komitecie nikomu oczywiście nie przychodziło do głowy, że należałoby za to zapłacić. Koszty ponosiła moja firma „Społem”. Tym razem w komitecie ktoś się pomylił i ja w rozdzielniku haseł dostałem także takie: „PZPR zawsze z partią”. Z wielkim zapałem wraz z kolegą zasmarowaliśmy wiele metrów transparentów tą bzdurą. Następnego dnia odbiorca z komitetu rwał sobie włosy z głowy. My byliśmy niewinni – było pismo PZPR z takim właśnie hasłem. A oni nie mieli czego powiesić w wielu punktach miasta.
 

Pracując w Społem spotkałem kogoś, kto wywarł istotny wpływ na moje poglądy polityczne. Otóż w jednym ze sklepów pracował jako kasjer, starszy pan, który przed wojną mieszkał w Równem na Wołyniu. Wiele razy opowiadał mi o przedwojennej Polsce, o Kresach Wschodnich i naszych walkach o te ziemie. Pewnego razu przyniósł mi książkę. Była to przedwojenna biografia Józefa Piłsudskiego - mam ją do dziś  Jak powiedział, jedyna rzecz, którą zdołał uratować z płonącego domu, podpalonego przez rabujących żołnierzy sowieckich. Podarował mi tę książkę i powiedział, że powinienem tak jak Piłsudski służyć Polsce. Wiem, że to brzmi trochę patetycznie, ale tak było. Ta książka zafascynowała mnie. Zacząłem szukać informacji o Piłsudskim, o jego poglądach i myśli politycznej piłsudczyków. W tym czasie trafiłem do kręgu legnickiej inteligencji, związanej z Kościołem. Szczególnie dwie osoby z tego grona miało wpływ na moje polityczne poszukiwania i poglądy. Jednym był mój nauczyciel historii Bronisław Kamiński, wielki patriota i szczerze oddany pracy z młodzieżą. Drugim jego przyjaciel, bibliotekarz w zespole szkół zawodowych, Zygmunt Urban. Zygmunt był człowiekiem wielkiego serca, wszystkie swe siły oddawał pracy organicznej wśród młodzieży. Namawiał uczniów szkół zawodowych do dalszej nauki, zdawania matur, do studiowania. Byli tacy jego wychowankowie, którym przez lata studiów pomagał także finansowe oddając na ten cel własną skromną nauczycielską pensję. To Zygmunt skłonił mnie, żebym poszedł do wieczorowego liceum ogólnokształcącego i zdał maturę. On wraz z Bronisławem Kamińskim dostarczali mi zakazaną w PRL lekturę. Książki wydawane na emigracji w Londynie i numery paryskiej „Kultury”. Dzięki nim trafiłem do duszpasterstwa, które prowadzili ojcowie Franciszkanie. Uczestniczyłem więc w dyskusjach na tematy, których trudno było znaleźć w oficjalnych gazetach czy w radiu. Dzięki tym ludziom zdobyłem wiedzę z zakresu filozofii, historii politycznej, spraw społecznych i religii. Dlatego kiedy w 1965 r. powołano mnie do odbycia służby wojskowej byłem człowiekiem o skrystalizowanych poglądach politycznych.

 

Wojsko było obok rysunku drugą moją pasją. Zainteresowanie wojskiem rodziło się wraz z tym, jak poznawałem dokonania Marszałka Piłsudskiego. Z dużą przyjemnością odebrałem też informację, że inny wybitny dowódca, marszałek Edward Rydz-Śmigły, był także absolwentem akademii sztuk pięknych i zdolnym malarzem. Tak czy inaczej perspektywa włożenia munduru wojskowego i odbycia służby nie była dla mnie czymś niemiłym. Jedyne czego się obawiałem, to czy propaganda PZPR nie obrzydzi mi wojska. Okazało się jednak, że w „ludowym” wojsku, mimo politruków i szkoleń politycznych było wielu oficerów myślących po polsku. Trafiłem do szkoły podoficerskiej wojsk łączności w Strzegomiu. Zawsze będę pamiętał dowódcę mojej jednostki, wspaniałego człowieka, który umiał znaleźć wspólny język z żołnierzami, także z takimi jak ja. To dzięki jego zgodzie mogłem kontynuować naukę w zaocznym liceum i w 1966 r. zdać maturę. I to on wybił mi z głowy pomysł pójścia do szkoły oficerskiej. Pułkownik powiedział: „Romek, z twoimi poglądami prędzej dostaniesz wyrok niż oficerskie gwiazdki”. Słowa dowódcy były prorocze; w 1982 r. sąd LWP skazał mnie na 5 lat więzienia, a w 1994 r., po zdaniu egzaminu oficerskiego, otrzymałem awans na ppor. WP.
 

Także dziś twierdzę, że służba wojskowa w LWP nie była czasem straconym. Z racji oczywistych ówczesne wojsko nie mogło być szkołą patriotyzmu, jak to było w latach Drugiej Rzeczypospolitej. Jednak uczyło dyscypliny, porządku i współdziałania z innymi. Dawało młodemu człowiekowi umiejętności potrzebne w życiu społecznym. Przy czym w korpusie oficerskim widoczny był podział na dwie grupy: oficerów liniowych, wojskowych profesjonalistów, do których żołnierze mieli zaufanie i oficerów politycznych, będących obiektem kpin, uważanych przez kadrę zawodową za nierobów i darmozjadów. Z tamtego okresu pamiętam dowcip o lwach w ZOO, które zjadły oficera. Rozpętało się piekło i dyrektor ZOO zdziwione pytał: o co ten hałas, dwa miesiące temu lwy zjadły oficera i nikt nic nie powiedział. A teraz awantura. Padła odpowiedź: tak, ale tamten to był zastępca dowódcy ds. politycznych, a ten drugi to szef sztabu. Rzeczywiście, trudno było sobie wyobrazić prawidłowe funkcjonowanie jednostki bez szefa sztabu, bez politruka, a i owszem.
 

Ktoś z zewnątrz, kto nie służył w wojsku, z trudem mógł dostrzec ten podział występujący w kadrze zawodowej. Oficerowie nosili przecież te same mundury, dystynkcje na naramiennikach, oznaki specjalności wojskowych – nie było specjalnych oznak korpusu oficerów politycznych. Jednak wśród wojskowych, w jednostkach, gdzie ludzie znali się, ten podział był bardzo wyraźny. A do tego służąc w „ludowym” wojsku przekonałem się, że chociaż wielu zawodowych żołnierzy miało legitymację PZPR, to nie tak wielu z nich można byłoby zaliczyć do grona rzeczywistych komunistów.
 

Służba wojskowa była więc nie tylko ważnym uzupełnieniem moje wiedzy o Polsce Ludowej. Myślę, że to doświadczenie pozwoliło mi po latach znaleźć wspólny język z wieloma oficerami, którzy od lat nosili mundury. Wojsko, tak jak wiele innych dziedzin życia społecznego PRL mimo uzależnienia od ZSRR miało nisze w których przechowały się wolnościowe pragnienia Polaków.


Część II. "SD"


 

W 1967 r. wyszedłem z wojska i podjąłem starania by zacząć studia plastyczne - chciałem zostać grafikiem. Złożyłem papiery do poznańskiej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych. Egzamin zdałem, ale miejsca w uczelni dla mnie zabrakło. Było zbyt wielu chętnych na jedno miejsce (na grafice było siedem miejsc), szkoła była elitarna, a ja nie miałem tzw. pleców. I z tego powodu rysunek ostatecznie pozostał moim zainteresowaniem pozazawodowym.

 

 W marcu 1968 r. miały miejsce pamiętne wydarzenia; cenzura zdjęła „Dziady” wyreżyserowane przez Kazimierza Dejmka, zaprotestowali literaci, a na uczelniach wybuchły strajki. Propaganda PZPR głosiła hasła: „pisarze do pióra, studenci do nauki, syjoniści do Dajana”. Ludzi zganiano na wiece popierające partię i jej szefa Władysława Gomułkę.
 

Mimo tego, że nie byłem studentem wpadłem w wir studenckiego protestu. Jeden z moich kolegów Jerzy Urbański studiował we Wrocławiu i kiedy tam wybuchły strajki on przyjechał do domu ze stosem ulotek. W naszym gronie powstał koordynowany z Wrocławiem projekt zorganizowania wiecu w Legnicy. Podpisując się jako komitet protestacyjny wezwaliśmy ludzi na wiec. Ulotki zawiadamiające o tym poszły w miasto. O wyznaczonej porze zjawiliśmy się w centrum miasta na pl. Wilsona, który wskazaliśmy jako miejsce manifestacji. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że na chodnikach okalających plac stoi spory tłum. Jerzy, nasz kolega student powiedział: „panowie robimy pierwszy szereg i wychodzimy na ulicę”. Ruszyliśmy, a za nami spora grupa młodzieży. Pochód stawał się coraz liczniejszy, rósł w siłę. Wkrótce okazało się, że na demonstrację przyszli nie tylko mieszkańcy Legnicy. Ulicę, którą szedł pochód z obu stron zamknęły kordony milicji uzbrojonej w pałki. Posypały się razy na plecy i głowy demonstrantów oraz przypadkowych przechodniów. Ja też dostałem swoją porcję milicyjnych pałek.
 

Utarczki, głównie młodzieży w milicją, trwały z różnym nasileniem przez kilka dni. W historii „Marca” nie wiele wspomina się na temat wydarzeń w Legnicy, która była miastem robotniczym, i w którym, poza Studium Nauczycielskim, nie było żadnej szkoły wyższej. Tymczasem bardzo aktywnymi uczestnikami wydarzeń byli młodzi robotnicy, pracownicy legnickiej Huty Miedzi. I miały one akcent niepodległościowy, antysowiecki. W każdym razie postawa legniczan zadawała kłam twierdzeniom propagandy, że wydarzenia marcowe były dziełem wyrzuconych z PZPR „syjonistów”, sfrustrowanych literatów i warszawskiej "bananowej" młodzieży, której od dobrobytu przewróciło się w głowach.
 

Doświadczenie legnickiego „Marca 68” było bardzo ważne. Dowodziło, że w Polsce kontrolowanej przez rządzącą wszechwładnie PZPR można zorganizować masowe demonstracje, a władze chociaż opanowały sytuację, to nie były w stanie podjąć tak brutalnych represji, jak to miało miejsce w okresie stalinizmu. Wprawdzie daleko było do tego, aby stworzyć ruch, który mógł zagrozić PZPR, ale ważny początek został zrobiony.
 

W gronie kolegów dyskutowaliśmy o tym co należałoby dalej robić. Mobilizująco na nas wpływał fakt, iż mimo zorganizowania demonstracji, kolportażu ulotek i naszej sporej aktywności w manifestacjach nikt z nas nie został aresztowany – SB aresztowała trochę osób nie związanych z nami. Nikogo z nas nie przesłuchiwano. Mimo to koledzy byli przekonani, że ta sytuacja to raczej przypadek wynikający z zaskoczenia niż oznaka słabości SB. I zwyciężył pogląd, że zachowując pewien stopień poufności trzeba będzie poszukiwać różnych form niezależnego działania korzystając z instytucji działających oficjalnie. Uważaliśmy, że konspiracja była zajęciem ryzykowanym nie dlatego, że narażała na więzienie, ale dlatego, iż pobyt w celi na długie lata uniemożliwiał jakąkolwiek aktywność. Ponadto uczestnicząc w duszpasterstwie u ojców Franciszkanów nie chcieliśmy podejmować działalności o charakterze politycznym na terenie kościelnym. Nie można było dawać władzom wygodnego pretekstu do uderzenia w Kościół. A więc trzeba było znaleźć „świeckie” miejsce aktywności. Stąd zanim działalność całkowicie niezależna okazała się przedsięwzięciem skutecznym, usiłowałem działać „legalnie”, w ramach zakreślonych przez władze PRL.
 

 Przez pewien czas taką organizacją było w moim przypadku Stronnictwo Demokratyczne. Formalnie partia „współrządząca” z PZPR, a faktycznie organizacja satelicka, całkowicie zależna od partii komunistycznej. Spenetrowana przez SB i wykonująca zadania zlecone przez komitety PZPR na tzw. odcinku rzemieślniczym – do SD należeli ludzie ze środowisk inteligenckich i z rzemiosła. Często bowiem było tak, że człowiek zmuszany w miejscu pracy do wstąpienia w szeregi PZPR dla świętego spokoju zapisywał się do SD.

 

W moim przypadku motywem istotnym było to, że do SD należał już Bronisław Kamiński i z jego inspiracji wchodziliśmy tam całą grupą. Wkrótce zaczęliśmy nadawać ton całej legnickiej organizacji SD. Organizowaliśmy spotkania i dyskusje na tematy z zakresu nauk społecznych (społeczna nauka Kościoła) i historii najnowszej. Np. sporym wydarzeniem w środowisku legnickiej inteligencji była urządzona przez nas wystawa fotograficzna poświęcona bitwie pod Monte Cassino. Wyeksponowaliśmy zwłaszcza postać dowódcy II Korpusu, gen. Władysława Andersa, który w oficjalnej propagandzie PRL był reakcjonistą i wrogiem Polski Ludowej. Wystawa wzbudziła negatywne zainteresowanie w komitecie wojewódzkim PZPR we Wrocławiu, legnicki prezes SD był tam wzywany „na dywanik” i został skarcony.
 

W październiku 1968 r., po zdanych wcześniej egzaminach wstępnych podjąłem studia na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Wrocławskiego. Zygmunt Urban przekonał mnie, że prawo będzie bardziej użyteczne od grafiki w tym, co zamierzałem w przyszłosci robić politycznie. Gdy trafiłem na Uniwersytet miałem 23 lata. Przedtem ukończyłem szkołę zawodową, pracowałem w fabryce i odbyłem dwuletnią zasadniczą służbę wojskową. W przeciwieństwie do wielu kolegów studentów pierwszego roku i niedawnych maturzystów, przychodziłem na uczelnię z doświadczeniem życiowym i politycznym.
 

Było też oczywiste, że po zdobyciu indeksu włączyłem się w pracę organizacji SD na wydziale prawa. Istniejąca tam komórka nie przejawiała większej aktywności. W jej składzie było paru szacownych panów profesorów, którzy będąc na „politycznym” wydziale prawa wstąpili do SD, bo nie chcieli zapisywać się do PZPR. W tej grupie prawie nie było studentów. Postanowiłem zmienić ten stan. Zacząłem zjednywać kolegów z roku, aby wstępowali do SD i usiłowałem ożywić działalność grupy. Po pewnym  czasie moja organizacja SD stała się licznejsza od wydziałowej organizacji  PZPR i to zostało zauważone. Wezwano mnie do przewodniczącego wojewódzkiego komitetu SD we Wrocławiu, który poinformował mnie, że powinienem zrezygnować z nadmiernej aktywności. To co ja uważałem za zaletę, okazało się wadą. Wzmocnienie SD na wydziale prawa szczególnie irytowało komitet wojewódzki PZPR. „A to, jak kolega rozumie, szkodzi Stronnictwu” – usłyszałem od przewodniczącego. Powiedział też, że studenci należący do SD powinni się spotykać raczej poza Uniwersytetem, a ja winieniem na jakiś czas zrezygnować z przyjmowania nowych członków. W ten sposób dała o sobie znać rzeczywistość PRL i zakreślono nam granice dopuszczalnej aktywności.
 

Trudno powiedzieć jak długo wytrwalibyśmy w wytyczonych ramach, gdyby nie wydarzenia grudniowe 1970 r. Manifestacje i protesty robotnicze na Wybrzeżu, zabici i ranni, także liczne aresztowania, to wszystko nie pozwalało nam milczeć. Grupa studencka SD, którą kierowałem, przygotowała dokument zawierający pytania do władz naczelnych Stronnictwa domagając się wskazania winnych popełnionej zbrodni i ustalenia zakresu odpowiedzialności kierownictwa SD - mówiono nam, że Stronnictwo jest „partią współrządzącą”. Jak można było bez trudu przewidzieć skutek był natychmiastowy. Oczywiście żadnej odpowiedzi na nasze pytania nie otrzymaliśmy. Naszą grupę rozwiązano, a mnie usiłowano zdyscyplinować wzywając przed oblicza różnych dostojników SD. A skoro nie dawały rezultatu rozmowy indywidualne, to w mojej sprawie musiało wypowiedzieć się na specjalnie zwołanym zebraniu gremium nazywane plenum WK SD. Pamiętam, że z tej racji zawitała do Wrocławia przedstawicielka władz naczelnych SD z Warszawy, Eugenia Krassowska o której mówiono, że ma też w kieszeni legitymację członkowską PZPR. Na zebraniu kilka osób broniło mnie, jednak dla zdecydowanej większości obradujących pod badawczym spojrzeniem „koleżanki Eugenii” moja wina była bezsporna. I mój los jako działacza Stronnictwa był tym samym przesądzony. Nie pozostało mi też nic innego do zrobienia jak cisnąć legitymacją „partii współrządzącej” i opuścić zebranie.
 

Prezesem SD był wówczas Zygmunt Moskwa. Wychodząc powiedziałem, że: „SD poniesie klęskę pod Moskwą”.


Część III. ZSP


 

Zrzeszenie Studentów Polskich było, jak na warunki PRL, dość nietypowym środowiskiem. Wprawdzie tak jak wszystkie organizacje młodzieżowe znajdowało się pod kontrolą PZPR, jednak sporo działaczy Zrzeszenia było ludźmi odnoszącymi się z dystansem do tzw. pryncypiów ustrojowych. Było też w ZSP wielu pragmatyków przedkładających konkrety nad propagandowe „bicie piany” i sporo osób zwyczajnie obojętnych na sprawy polityczne. W rezultacie Zrzeszenie spełniało rolę nie tyle młodzieżowej organizacji politycznej, ile swoistego związku zawodowego studentów. Zajmowało się zresztą nauką (koła naukowe), kulturą i turystyką studencką, sprawami bytowymi – akademiki, stołówki, etc. Rodzaj działalności ZSP premiował ludzi z pasją społecznikowską i wymuszał pewien profesjonalizm – aby zorganizować spektakl teatralny, sesję naukową, wycieczkę czy rajd studencki trzeba było wiedzieć jak to zrobić. Nie mogły wystarczać propagandowe slogany wygłaszane na zebraniach.

 

Do marca 1968 r. w Zrzeszeniu na tzw. dołach w zasadzie nie było polityki rozumianej jako propagandowa indoktrynacja jego członków. Później pojawili się zastępcy przewodniczących rad różnych szczebli ds. politycznych, ale ich rola nie była zbyt wielka, a działalność w gruncie rzeczy fikcyjna. W ZSP nie przywiązywano nadmiernej wagi do czystości politycznej działaczy niższych szczebli, więc i dla mnie, mimo awantury w SD, znalazło się miejsce. Zostałem przewodniczącym rady mieszkańców akademika i tam zacząłem robić porządki.
 

Dom Studencki „Ul” na ul. Komuny Paryskiej we Wrocławiu był akademikiem studentów prawa. Mimo tego uchodził za miejsce bezprawia, gdzie wszystko było wolno. Znajdowała się w nim świetlica, miejsce ponure i ciemne, gdzie w soboty organizowano potańcówki. Uczęszczali na nie amatorzy taniego wina, dziewczyny „lżejszych” obyczajów i ciągle miały miejsce burdy. Sam akademik od lat nie widział malarzy czy hydraulików. Wyposażenie i meble były zdezelowane. I co mnie najbardziej zaskoczyło – w domu studenckim nie było pokoju do nauki. Kiedy pierwszy raz wszedłem do środka na wewnętrznych schodach powitała mnie lecąca z góry szafa zrzucona przez jakiegoś dowcipnisia. Na moich oczach nieszczęsny mebel rozpadł się w kawałki. Mieszkańcy akademika mieli też inne jeszcze rozrywki. Np. napełniali wodą plastikowe pokrowce po ubraniach i taką bombę wodną zrzucali z ostatniego piętra na chodnik strasząc i oblewając przypadkowych przechodniów. Nic więc dziwnego, że „Ul” nie cieszył się dobrą opinią, a przechodnie omijali akademik drugą stroną ulicy. Wreszcie skończyła się cierpliwość dziekana wydziału prawa. Prof. Jan Kosik wezwał studentów - mieszkańców akademika do siebie i powiedział nam w ostrych słowach co myśli. Kazał się wytłumaczyć przewodniczącemu Rady Mieszkańców. I wtedy okazało się, że „Ul” nie ma przewodniczącego i nie ma rady. Członkowie ostatniej RM skończyli studia, opuścili akademik, a nową radę po prostu zapomniano wybrać. Wśród wypowiadających się i ja zabrałem głos. Powiedziałem, że przecież można tę sytuację naprawić. Trzeba tylko uporządkować sprawy akademika, wprowadzić trochę dyscypliny, zrobić remont, i ... w ten sposób zostałem „komisarycznym” przewodniczącym RM DS. „Ul”.
 

Następnego dnia powołaliśmy nową Radę Mieszkańców. Obok tego przy pomocy skomplikowanych zabiegów doprowadziłem do zwolnienia z pracy winnej wielu zaniedbań kierowniczki akademika – było to trudne, bo była partyjniaczką i miała mocne „plecy” w rektoracie Uniwersytetu. Jednak i ja miałem poparcie dziekana, który chciał uporządkowania spraw i akceptował moje działania.
 

Po paru miesiącach załatwiliśmy remont akademika. Następnie pojawiły się nowe meble, sala do nauki, a świetlica przeistoczyła się w prawdziwy klub studencki. Co prawda musiałem na czas remontu zrezygnować z wakacji, aby dopilnować prac, ale już przy urządzaniu klubu miałem pomoc wielu kolegów. Po roku mojego komisarycznego urzędowania DS. „Ul” zmienił się nie do poznania.
 

Po zwolnieniu z pracy kierowniczki akademika zapowiedziałem, że będziemy robili porządki także po naszej, studenckiej stronie. Powołałem sąd koleżeński akademika i do niego nasza Rada kierowała wnioski o ukaranie niesfornych mieszkańców. Najwyższą karą było pozbawienie prawa do zamieszkania w akademiku, zwykle na okres jednego semestru. Była to kara dotkliwa bowiem z akademika na ogół korzystali studenci z niezbyt zamożnych rodzin. A wynajęcie stancji na mieście i opłata za nią to był poważny wydatek, na który było stać nielicznych. Z drugiej jednak strony trudno było patrzeć przez palce na studenta prawa, który np. pijany rzucał butelkami z okna akademika w przechodniów na ulicy. Po pewnym czasie tak skutecznie wytępiliśmy ekscesy, że akademik odzyskał dobre imię i nawet zajął wysokie miejsce w konkursie na najlepszy dom studencki we Wrocławiu.

 

Zapewne jako jedyny w Polsce nasz akademik miał w zatwierdzonym przez dziekana regulaminie zapis o prawie mieszkańców do krytyki działań Rady za pośrednictwem radiowęzła, a więc środka „masowego przekazu”. Z prawa tego mieszkańcy korzystali i nie było wcale wyjątkiem, gdy radiowęzeł nadawał audycję krytykującą Radę i jej przewodniczącego. Po pewnym czasie odbyły się normalne wybory do nowej Rady. Mieszkańcy akademika docenili to co zostało zrobione, a ja zostałem ponownie przewodniczącym Rady, już w oparciu o demokratyczny mandat. W naszym akademiku była opracowana przez nas „konstytucja” – regulamin gwarantujący na pierwszym miejscu prawa mieszkańców i zapewniający „opozycji” wpływ na sprawy akademika. Była „władza ustawodawcza” - zebranie mieszkańców i „wykonawcza”, czyli Rada oraz „władza sądownicza”, naprawdę niezależny sąd koleżeński. Stworzyliśmy w ten sposób własną małą szkołę demokracji.

 

Wyjątkowy status ZSP i moja kariera w tej organizacji skończyły się w 1972 r. Nie tylko dlatego, że w tym roku zdałem egzamin końcowy i z dyplomem magistra prawa opuściłem wydział. W tym czasie władze PZPR doszły do wniosku, że Zrzeszenie jest za mało upolitycznione i postanowiono przekształcić je w organizację „socjalistyczną”; zaczęto tworzyć Socjalistyczny Związek Studentów Polskich czyli, jak mówili studenci, „ZSYP”. Byłem przeciwnikiem tego zamiaru i głośno to wyrażałem. I oto w takim czasie do komitetu partii na Uniwersytecie doniesiono, że jestem antykomunistą – z litości nie wymienię nazwisk donoszących na mnie studenckich „czekistów”. Głównym zarzutem było to, że będąc wiceprezesem, a później prezesem koła naukowego nie byłem marksistą. Co więcej ujawniono, że wraz z gronem kolegów zajmowaliśmy się Piłsudskim i myślą społeczną oraz polityczną Polski niepodległej. A do tego nosiliśmy przypięte do ubrań miniaturowe orzełki z koroną. Żeby tę koronę zobaczyć trzeba było użyć lupy, a mimo to czyjeś czujne oko ją dostrzegło.
 

Przypomniano, że organizowałem nieprawomyślne dyskusję m.in. na temat wydarzeń grudniowych zapraszając ludzi z wrocławskich zakładów pracy.
 

Po zakończeniu studiów zacząłem pracę nad doktorantem i miałem zostać asystentem w katedrze doktryn polityczno-prawnych kierowanej przez promotora mojej pracy magisterskiej prof. Karola Joncę, który zaproponował mi współpracę. Podjąłem pod kierunkiem Profesora badania nad myślą polityczną Romana Dmowskiego (w pracy magisterskiej zajmowałem się polityką Józefa Piłsudskiego). Jednocześnie Profesor podjął starania uzyskania dla mnie etatu asystenta w jego katedrze. Moi prześladowcy wiedzieli o tym i wnioskowali  usunięcie mnie z seminarium doktoranckiego i zablokowanie etatu. (Kiedy wsadzono mnie do więzienia w Barczewie Profesor Jonca za pośrednictwem mojej żony proponował, abym wznowił pracę nad doktoratem, zapewniał, że będzie przyjeżdżał do więzienia na spotkania seminaryjne. Władze więzienia odmówiły). 
 

Donos spowodował rozmowę z ówczesnym rektorem UWr. prof. Marianem Orzechowskim. Rektor nazwał stawiane mi zarzuty bzdurnymi i powiedział, że powinienem pracować na uczelni. Jednak aby „zamknąć twarz” moim prześladowcom miałem zrobić niewiele – jak podkreślił – zapisać się do PZPR. Odparłem, że nie jestem marksistą, wierzę w Boga, więc nie mogę wstąpić do partii programowo ateistycznej. Rektor przekonywał mnie, że mogę sobie prywatnie wierzyć, byle z tym nie obnosić się publicznie. Nie zgodziłem się i oczywiście straciłem możliwość pracy na Wydziale Prawa, usunięto też mnie z seminarium doktoranckiego. 
 

W tym samym czasie proponowano mi też inny sposób pozostania na uczelni. Jeden z moich kolegów z wydziału powiedział, że jego znajomy może mi pomóc. Okazało się, że ten „znajomy” jest funkcjonariuszem Służby Bezpieczeństwa. Zaproponował zatrudnienie w „resorcie”, a oficjalne na Uniwersytecie (dwie pensje!), z zadaniem donoszenia do SB na kolegów – „odegra się pan na tych, co na pana donieśli” – kusił mnie rozmówca. Przy czym tym razem nie wymagano ode mnie wstąpienia do partii - "to nawet lepiej, że będzie pan bezpartyjny" - usłyszałem. Miałem też dostać mieszkanie we Wrocławiu. Stanowczo i w bardzo ostrej formie odmówiłem. Odtąd też zerwałem znajomość z moim kolegą, który okazał się esbekiem.
 

O jednej ważnej sprawie warto jeszcze wspomnieć. Dzięki Zrzeszeniu mogłem w 1972 r. wyjechać na Zachód. Nie ulega wątpliwości, że w tamtych czasach, gdyby nie legitymacja ZSP i stosowne zaproszenie na międzynarodowy obóz, nie mógłbym trafić do Londynu. Ogromnie emocjonująca była sama podróż pociągiem, w tym zwłaszcza przekraczanie granicy światów wschodniego i zachodniego w Berlinie. Po stronie wschodniej szczegółowe kontrole, liczne NRD-owskie straże z psami i bronią maszynową, wysokie płoty i zasieki z drutu kolczastego. Później z okna pociągu chłonąłem Zachód i widoczną swobodę; brak kontroli na granicach. Praktycznie zainteresowano się mną dopiero w Anglii, gdy schodziłem z promu, który przewiózł pasażerów pociągu przez kanał La Manche.

 

Londyn, cel mego wyjazdu, był miejscem, gdzie skupiało się życie polityczne polskiej emigracji. Tam był przecież Prezydent i Rząd RP na Uchodźstwie. W tym mieście był Instytut Polski im. Gen. Sikorskiego i Biblioteka Polska.
 

Po przyjeździe do Londynu okazało się, że będę miał mało absorbujące zajęcie. Znalazłem się w grupie studentów z różnych krajów, którzy w okresie wakacyjnym ochotniczo zajmowali się dziećmi z ubogich londyńskich rodzin. Była nas spora grupa, zajęć niezbyt wiele – założeniem takiego zgrupowania było również własne poznawanie Londynu. Miałem więc dużo wolnego czasu dla siebie. Odbywałem długie wyprawy pieszo, bo pieniędzy na metro czy autobusy nie miałem. Wtedy to trafiłem do Instytutu Sikorskiego, gdzie zastałem sędziwego gen. Mariana Kukiela, wybitnego historyka wojskowości.
 

Generał był żywą legendą Polski Niepodległej; dawny dowódca 1-go pułku piechoty w Legionach, w okresie międzywojennym m.in. zastępca szefa Sztabu Generalnego WP, dowódca dywizji i szef Biura Historycznego SG WP, a w czasie wojny także dowódca I Korpusu Polskiego i min. Obrony Narodowej, przyjaciel gen. Sikorskiego. Kukiel był autorem wielu ważnych opracowań historycznych Był zawodowym wojskowym i wysokiej klasy uczonym. Mimo podeszłego wieku – kiedy go spotkałem miał 87 lat – był nadal czynny jako historyk, miał bystry umysł i z wielkim znawstwem tematu wypytywał mnie o sprawy krajowe. A gdy mu powiedziałem, że mam odbytą służbę wojskową skupił się na sprawach wojska, które w sposób widoczny było mu szczególnie bliskie. Na zakończenie naszej rozmowy dostałem w prezencie jego „Dzieje Polski Porozbiorowe” z autografem i ciepłym wpisem osobistym Generała. Po przemyceniu książki do kraju szczęśliwie udało się ją uchronić przed konfiskatą SB i dziś stoi ona na półce w mojej domowej bibliotece (dodam, że wracając z Anglii z pomocą przyjaciół przemyciłem jeszcze ponad 300 książek „zakazanych”).
 

Drugą ważną osobą spotkaną w Londynie był Juliusz Mieroszewski. Mieszkał z żoną w malutkim mieszkaniu, wypełnionym książkami i papierami, był nie tylko głównym publicystą politycznym paryskiej „Kultury”, ale także właściwym twórcą jej programu. Dotąd znałem go tylko z tekstów drukowanych zwykle pod pseudonimem „Londyńczyk” w miesięczniku Jerzego Giedroycia. Spędziliśmy kilka dni na rozmowach. Opowiadałem, że w Polsce odradzają się dążenia niepodległościowe, a młodzież interesuje się historią najnowszą. Przekonywałem go też, że w kraju wkrótce dojdzie do wielkich przemian - był rok 1972. Wydawało mi się, że mój interlokutor nie bardzo dawał mi wiarę widząc w tym co mówiłem raczej dowód młodzieńczego zapału niż wynik racjonalnej i osadzonej na faktach analizy. Po pewnym czasie, już po powrocie do Polski, trafił do mnie numer „Kultury” z artykułem „Londyńczyka” pt. „Kordian i Cham” (w 1997 r. ten tekst wydrukowało wydawnictwo z Lublina w tomie: Mieroszewski J. „Finał klasycznej Europy”). Z treści artykułu wynikało, że jego autor, nawiązywał do mojej osoby i naszej rozmowy. Wg piszącego byłem „Kordianem” - pogrobowcem dawnej Polski, żyjącym jej przeszłością. Tymczasem – pisał Mieroszewski - przyszłością i nadzieją Polski nie będzie taki jak ja „Kordian” pogrobowiec II RP, ale „Cham”, czyli wykształcony w Polsce Ludowej należący do PZPR i zbuntowany przeciwko partii inteligent chłopskiego czy robotniczego pochodzenia. Zdaniem publicysty „Kultury” to ta grupa ludzi, mówiąca językiem zrozumiałym dla robotniczo-chłopskiego społeczeństwa, będzie decydować o przyszłości Polski. Tacy jak ja, młodzi „pogrobowcy” Piłsudskiego zdaniem autora artykułu tej przyszłości nie mieli.
 

Kiedy w 1992 r. obejmowałem w rządzie Jana Olszewskiego resort obrony przypomniałem sobie słowa Mieroszewskiego. Jak widać nawet ktoś tak mądry jak  on nie przypuszczał, że nie tylko "dysydenci" partyjni, ale i "pogrobowcy" II RP mogą odegrać istotną rolę w wolnej Polsce. 

Części IV i V dostępne po kliknięciu na linki:

Część IV "PAX"

Część V. Więzienie


#REKLAMA_POZIOMA#

 

 


Oceń artykuł
Wczytuję ocenę...

 

POLECANE
Kierwiński pod wpływem alkoholu? Teraz polityk Platformy grozi Wiadomości
Kierwiński pod wpływem alkoholu? Teraz polityk Platformy grozi

- Nie mam pojęcia, czemu mój głos został tak zniekształcony. Albo to pogłos, albo kwestie techniczne - przekonuje Marcin Kierwiński w rozmowie z Onetem, tłumacząc to, że podczas wystąpienia na uroczystościach z okazji Dnia Strażaka zdaniem internautów brzmiał, jakby był pod wpływem alkoholu. Teraz minister grozi krytykom.

Czy Luna ma jakiekolwiek szanse na Eurowizji? Poznaj typy buckmacherów z ostatniej chwili
Czy Luna ma jakiekolwiek szanse na Eurowizji? Poznaj typy buckmacherów

Ranking przygotowany na podstawie średnich kursów buckmacherów nie pozostawia złudzeń. Luna praktycznie nie ma żadnych szans na osiągnięcie dobrego wyniku na tegorocznej Eurowizji.

Niemiecka rafineria emitująca szkodliwe substancje przy granicy z Polską na krawędzi wideo
Niemiecka rafineria emitująca szkodliwe substancje przy granicy z Polską na krawędzi

Rafineria PCK wnioskuje do Landu Branderburgia o pozwolenie na podwojenie emisji dwutlenku siarki, ale Land Brandenburgia jak na razie, nie zgodził się na to - zauważył Aleksandra Fedorska w materiale opublikowanym w serwisie Youtube.

Rosja wzięła na celownik Wołodymyra Zełenskiego gorące
Rosja wzięła na celownik Wołodymyra Zełenskiego

Rosyjskie ministerstwo spraw wewnętrznych umieściło w sobotę ukraińskiego prezydenta Wołodymyra Zełenskiego na liście poszukiwanych przestępców, poinformował portal The Moscow Times.

Niemcy: radykalni ekolodzy protestują przeciwko... fabryce samochodów elektrycznych z ostatniej chwili
Niemcy: radykalni ekolodzy protestują przeciwko... fabryce samochodów elektrycznych

Niemiecki "Bild" informuje, że w przyszłym tygodniu radykalni ekolodzy planują demonstracje, okupacje i blokady przeciwko rozbudowie fabryki samochodów Tesli.

To już koniec ciepłych dni z ostatniej chwili
To już koniec ciepłych dni

W weekend będzie można podzielić Polskę na dwie części - pogodny wschód i pochmurny zachód. Niedziela będzie ostatnim fajnym, ciepłym dniem - poinformowała synoptyk Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej Ewa Łapińska.

Minister Marcin Kierwiński pod wpływem alkoholu? Polityk zabiera głos gorące
Minister Marcin Kierwiński pod wpływem alkoholu? Polityk zabiera głos

- Nie mam pojęcia, czemu mój głos został tak zniekształcony. Albo to pogłos, albo kwestie techniczne - przekonuje Marcin Kierwiński w rozmowie z Onetem, tłumacząc to, że podczas wystąpienia na uroczystościach z okazji Dnia Strażaka zdaniem internautów brzmiał, jakby był pod wpływem alkoholu.

Niemcy boją się eskalacji antysemityzmu z ostatniej chwili
Niemcy boją się eskalacji antysemityzmu

Komisarz rządu federalnego ds. antysemityzmu Felix Klein obawia się eskalacji propalestyńskich protestów na uczelniach. Postawa antysemicka jest "niestety powszechna i może bardzo szybko doprowadzić do eskalacji" - powiedział Klein.

Dziwne zachowanie ministra spraw wewnętrznych i administracji. Fala komentarzy w sieci z ostatniej chwili
Dziwne zachowanie ministra spraw wewnętrznych i administracji. Fala komentarzy w sieci

Minister Spraw Wewnętrznych i Administracji Marcin Kierwiński wygłosił przemówienie podczas głównych uroczystości z okazji Dnia Strażaka. Uwagę polityków formacji opozycyjnych i internautów zwróciło jednak uwagę dziwne zachowanie polityka.

Dzień Strażaka. Prezydent Andrzej Duda zabrał głos podczas głównych uroczystości z ostatniej chwili
Dzień Strażaka. Prezydent Andrzej Duda zabrał głos podczas głównych uroczystości

Prezydent Andrzej Duda podziękował w sobotę strażakom za służbę ludziom i Rzeczypospolitej. Podczas centralnych obchodów Dnia Strażaka przypomniał, że tylko w 2023 r. strażacy podjęli pół miliona interwencji, podczas których udzielali wszechstronnej pomocy.

REKLAMA

Prof. Romuald Szeremietiew: W łapach "Ludowej"

Bardzo wcześnie, już chyba w szkole podstawowej, zdałem sobie sprawę czym jest Polska Rzeczpospolita Ludowa, państwo w którym wypadło mi żyć. Do czternastego roku życia wychowywałem się w domu dziadków Lubowickich, we wsi Olmonty, leżącej na obrzeżach Białegostoku. Na moją świadomość wpływał nie tylko fakt przebywania w środowisku konserwatywnym i religijnym, a więc niechętnym komunizmowi. Na moją świadomość wpływało także to, co się stało z moim ojcem.
 Prof. Romuald Szeremietiew: W łapach "Ludowej"
/ KPRP fot. Krzysztof Sitkowski/ Romuald Szeremietiew odbiera Polinię Restiturę z rąk prezydenta Andrzeja Dudy


Część I
 

Urodziłem się w październiku 1945 r. W tym czasie mój ojciec był poszukiwany przez sowiecki Smiersz. Ojciec z pochodzenia był Rosjaninem, z zawodu weterynarzem. Do Polski przyszedł w szeregach „berlingowców” jako oficer „ludowego” Wojska Polskiego. Poznał moją mamę, przyjął katolicyzm, ożenił się i ... zdezerterował z wojska. Nienawidził komunizmu. Jako obywatel sowiecki doznał wielu krzywd i upokorzeń ze względu na swoje społeczne pochodzenie nienawistne bolszewikom. Nie chciał służyć Stalinowi i nie chciał być w wojsku, które wykonywało rozkazy ciemiężycieli jego przybranej ojczyzny. Myślał, że uda mu się zostać w Polsce, która będzie krajem wolnym. Jak wspominała moja matka, dziadek sądził, że Alianci nas nie zostawią, będą wolne wybory i komuniści przegrają, a Sowieci wycofają się z Polski.

 

Na Białostocczyźnie trwała walka podziemia niepodległościowego z komunistycznym aparatem terroru. W lasach znajdowały się oddziały partyzanckie, w znacznej części złożone także z tych, którzy zdołali uciec przed aresztowaniami z terenów Wileńszczyzny i Nowogródzkiego. Szalał terror aparatu bezpieczeństwa publicznego. Ludzi podejrzewanych o organizowanie i uczestnictwo w oporze mordowano, torturowano, zamykano do więzień i wywożono do obozów koncentracyjnych w ZSRR.
 

 Moi rodzice ukrywali się. Przy pomocy krewnych i znajomych znaleźli schronienie w Białymstoku, w mieszkaniu przy ul. Mickiewicza. Ojciec za pomocą mojego dziadka Lubowickiego nawiązał kontakt z podziemiem. I w takich okolicznościach ja przyszedłem na świat. Mama uznała, że nie może narażać dziecka na trudne warunki konspiracyjne. Ojciec zdecydował, że nawiązane już kontakty pozwalają mu samodzielnie funkcjonować w polskim otoczeniu i uznał, że żona, z urodzonym właśnie synem, może wrócić do rodzinnego domu w Olmontach. Ten powrót do domu dziadków został dostrzeżony przez konfidentów UB. Dom wzięto pod bardzo dyskretną obserwację spodziewając się, że mój ojciec będzie chciał kontaktować się z rodziną. Niestety, mieli rację. Ojciec dostał przydział do oddziału kpt. Romualda Rajsa „Burego” i chcąc się pożegnać z rodziną zjawił się nocą w domu moich dziadków. Dom został natychmiast otoczony przez agentów Smiersz. Ojca zabrano i nigdy już do nas nie wrócił. A więc wychowywałem się bez niego i w świadomości, że to Sowieci, a więc „władza ludowa” pozbawiła mnie ojca i przekreśliła przyszłość mojej rodziny i moją.

 

 Na doświadczenia nasze nakładała się sytuacja całej Białostocczyzny. Obawiano się, że ten region znajdzie się w składzie sowieckiej republiki białoruskiej i będzie w granicach ZSRR. Przypomnijmy, że w następstwie paktu Ribbentrop – Mołotow z 1939 r. ten rejon znalazł się w granicach Związku Sowieckiego, a Białystok przez pewien czas był nawet „stolicą” tzw. Zachodniej Białorusi. Dlatego komendant białostockiego okręgu AK wykonując akcję „Burza”, (siły AK miały uderzyć na cofające się wojska niemieckie i powitać wkraczające wojska sowieckie jako prawowity gospodarz terenu) zadbał, aby jak najmniejsza część podległych mu oddziałów AK uległa dekonspiracji. W rezultacie dowództwo okręgu uniknęło aresztowania, a struktury konspiracyjne nie zostały rozbite. Dzięki czemu można było podjąć zorganizowany i skuteczny opór. Oczywiście trudno przesądzić, czy to właśnie te działania spowodowały, że Stalin ostatecznie zrezygnował z Białostocczyzny. Wiadomo jednak, że kiedy Wanda Wasilewska namawiała go, aby uczynił z Polski kolejną republikę sowiecką, miał odpowiedzieć: „nikt przy zdrowych zmysłach nie wnosi do domu gniazda os”. Stalin zdawał sobie sprawę, że włączenie Polski do ZSRR nie tylko zdemaskuje jego rzeczywiste zamiary przed Zachodem, ale zdeterminuje opór polskiego społeczeństwa i zagrozi sowieckiemu panowaniu na terenach bezpośrednio włączonych do ZSRR. Dlatego twierdził, że chce Polski odrębnej, „wolnej i niepodległej” i tworzył zależne od siebie, ale nominalnie polskie władze. Nawet funkcjonariuszy zbrodniczego UB ubrano w przedwojenne polskie rogatywki i mundury wojskowe.

 

Decyzja władz polskich o ujawnianiu struktur Państwa Podziemnego, wspieranie zbrojne działań armii sowieckiej i przekonywanie Zachodu, iż AK nie jest siłą wrogą Rosjanom było błędem. Stalin zdając sobie sprawę czym jest polskie podziemie chciał je spacyfikować możliwie najmniejszym kosztem. Ujawnienie się władz polskiego Państwa Podziemnego i jego oddziałów zbrojnych, walka ze wspólnym niemieckim wrogiem nie były wcale argumentami świadczącymi o wiarygodności zapewnień rządu RP o chęci współpracy i ułożenia dobrych stosunków z Sowietami. Dla Stalina decyzje władz RP stwarzały dogodną sytuację by aresztować polskich przywódców i rozbić (zlikwidować) struktury konspiracyjne przeszkadzające w sowietyzacji Polski.
 

Nie oznacza to wcale, że w warunkach 1945 r. kontynuowanie oporu było łatwą decyzją i dziś można potępić zachowania takich polityków jak premier Stanisław Mikołajczyk i związane z nim środowiska dążących do znormalizowania stosunków z Sowietami. Polska miała za sobą nie tylko lata wojny, ale także okupację niemiecką, która spowodowała wielkie straty materialne i milionowe ofiary w ludziach. Społeczeństwo było wyczerpane i zmęczone wojną. Do tego zachodni Alianci porozumieli się ze Stalinem i w istocie spisali Polskę na straty. Trudno więc było podjąć decyzję o kontynuowaniu tym razem samotnej walki, gdy w Europie skończyła się wojna i skapitulowała Rzesza hitlerowska, a polskie pragnienie wolności i niepodległości nie znajdywało zrozumienia nie tylko u Stalina, ale także wśród demokratycznych przywódców niedawnej koalicji antyhitlerowskiej. W takich okolicznościach trudno było myśleć o zorganizowaniu oporu opartego na racjonalnych przesłankach i gwarantującego zwycięstwo. Z drugiej zaś strony kolejne ugody z komunistami i ujawnienia skutkowały represjami i pchały ludzi do beznadziejnej walki prowadzonej tak naprawdę tylko po to, aby zginąć z honorem w walce, z bronią w ręku, a nie dać się zakatować w ubeckich mordowniach. Jeżeli więc można mówić o istnieniu sytuacji bez wyjścia, to w takim właśnie położeniu znaleźli się polscy patrioci po zakończeniu drugiej wojny światowej.
 

Wyrastałem w środowisku, w którym żywe były wspomnienia walki z aparatem represji NKWD i UB. Słyszałem jak starsi rozmawiali o tamtych wydarzeniach. Padały pseudonimy dowódców podziemia - „Bruzdy”, „Łupaszki”, „Burego”, „Huzara”. Warto przypomnieć, że chyba ostatni partyzant Białostocczyzny, por. Stanisław Marchewka „Ryba”, zginął w marcu 1957 r. osaczony przez UB w kryjówce pod Łomżą. Miałem wówczas 12 lat.
 

Do dziś zachowałem fragmenty wspomnień tych zdarzeń z dzieciństwa. Pamiętam opowieść dziadka o jego znajomym z sąsiedniej wsi, żołnierzu podziemia, który podczas próby aresztowania przez UB kilka godzin bronił się w swoim domu i ostatnią kulą odebrał sobie życie. Albo wspomnienie o matce dwóch partyzantów. Funkcjonariusze UB zawieźli ją do swojej katowni w Białymstoku i pokazali zmasakrowane ciała każąc matce zidentyfikować zwłoki synów. Takich opowieści było wiele. I chociaż opowiadano je ukradkiem, to prawdy o „wyzwoleniu” Polski przez armię sowiecką nie można było także przed dziećmi takimi jak ja ukryć.
 

Kolejnym przekonywującym dowodem na to czym była Polska Ludowa stał się dla mnie pobyt w Legnicy. W 1959 r. moja mama wybrała się w poszukiwaniu pracy na Dolny Śląsk. A ponieważ mieliśmy dalekich krewnych w Legnicy, wiec zamieszkaliśmy w tym mieście. Legniczanie nazywali swoje miasto „małą Moskwą” bowiem ponad połowę jego ludności stanowili sowieccy wojskowi i ich rodziny; w Legnicy był wielki garnizon i dowództwo tzw. Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej. W tym mieście można było naocznie przekonać się, kto naprawdę rządzi Polską. Widać było służalczą postawę lokalnych władz PRL wobec sowieckich wojskowych i ich obawę, aby „radzieckich” niczym nie urazić. W tym mieście polski milicjant bał się zatrzymać pijanego sowieckiego kierowcę, sprawcę wypadku. Jednak obok tego przy pozorach urzędowej przyjaźni widoczny był mur izolacji oddzielający obie społeczności. Sowieccy obywatele mieszkający w Legnicy mieli zakaz prywatnego kontaktowania się z Polakami. Władze sowieckie wyraźnie bały się nieoficjalnych kontaktów ich obywateli z Polakami. Brzmi to paradoksalnie, ale Polacy mimo wszystko zachowywali więcej wewnętrznego poczucia wolności. A tej polskiej zarazy władze sowieckie wyraźnie bały się. Przypominam sobie takie zdarzenie: przypadkowo na spacerze poznałem Rosjanina, który wg jego słów pracował jako tłumacz w komendanturze. Spotykaliśmy się co jakiś czas i pożyczałem mu książki. Pewnego razu w moim domu było grono przyjaciół i przyszedł Igor po nową lekturę. Zaprosiłem go do pokoju, a on, gdy zobaczył moich znajomych po prostu uciekł. I więcej już go nie spotkałem.

 

 

W Legnicy dopadła mnie także osobiście polityczna rzeczywistość PRL. W 1959 r. byłem uczniem szkoły zawodowej i pracowałem w zakładach dziewiarskich noszących imię Hanki Sawickiej (po marcu 1968 r. jakiś czujny aparatczyk wykrył, że Sawicka naprawdę nazywała się Szapiro, więc była „syjonistką” i zmieniono nazwę fabryki na Zakłady Dziewiarskie „Hanka”). Fabryka była w istocie skansenem maszyn pamiętających XIX wiek i czasy niemieckie. Uczniowie w zaduchu i kurzu przez kilka godzin dziennie pracowali przy nich, a po południu chodzili na lekcje do szkoły. W naszej szkole był jeden ambitny bardzo nauczyciel, który zdaje się chciał zrobić karierę partyjną w PZPR. On to pewnego dnia oznajmił naszej klasie, że zapisał nas do ZMS, partyjnej młodzieżówki i kazał dyżurnemu klasy rozdać wypisane już legitymacje. Odmówiliśmy przyjęcia legitymacji. Doszło do awantury – przyznam nieskromnie, że byłem jej inicjatorem. Nauczyciel obrażony i wściekły wypadł z klasy. Wtedy legitymacje ułożyliśmy w stosik i usiłowaliśmy je spalić. Ku naszemu zdziwieniu okładki legitymacji okazały się ognioodporne, były azbestowe. A więc towarzysze z PZPR przewidzieli, że ktoś może chcieć zniszczyć te „partbilety”. Mimo naszych obaw afera nie miała żadnych następstw, bo jej sprawca nic nikomu nie powiedział. Zapewne już wcześniej powiększał liczbę członków ZMS, tak jak znany z powieści Erenburga Lejzorek Rojtszwaniec w guberni tulskiej mnożył nieistniejące króliki w wysyłanych sprawozdaniach. Nasz legnicki Lejzorek wolał więc, żeby jego proceder nie wyszedł na jaw. W każdym razie po tym zdarzeniu nikt już nie próbował z nami takich sztuczek i do zakończenia szkoły mięliśmy spokój.
 

Następne zderzenia z PRL-em miałem w nowym miejscu pracy. Po zakończeniu szkoły i okresie pracy w fabryce zatrudniłem się jako dekorator w legnickim „Społem”. Miałem pewne uzdolnienie w zakresie rysunku, interesowałem się malarstwem i sztukami pięknymi, zacząłem myśleć o podjęciu studiów w szkole artystycznej. Praca dekoratora dawała szanse przygotowania się do tych studiów. Ale wykonując taki zawód nie można było uniknąć zadań dyktowanych przez partyjnych propagandystów. Szczególnie znienawidzonymi przez nas dekoratorów były tzw. wystawy okolicznościowe, które z okazji 1 Maja, „wielkiego października”, czyli rocznicy przewrotu bolszewickiego 1917 w Rosji, różnych imienin i urodzin Lenina trzeba było urządzać w sklepach. Otóż pewnego razu z okazji rocznicy bolszewickiej „rewolucji” pozwoliłem sobie na żart. Na wystawie był oczywiście portret Lenina i zwoje czerwonego płótna, ale obok i na pierwszym planie różne urządzenia służące do mielenia mięsa. Jakiś lokalny kacyk PZPR domyślił się „co autor miał na myśli” i personel musiał w trybie nagłym likwidować wystawę. Mnie się udało, bo kierownik sklepu, mój znajomy, za nic „nie mógł sobie przypomnieć”, który dekorator robił tę trefną wystawę. Innym razem dostałem polecenie malowania haseł 1-majowych. Robiłem to w godzinach pracy, a w komitecie nikomu oczywiście nie przychodziło do głowy, że należałoby za to zapłacić. Koszty ponosiła moja firma „Społem”. Tym razem w komitecie ktoś się pomylił i ja w rozdzielniku haseł dostałem także takie: „PZPR zawsze z partią”. Z wielkim zapałem wraz z kolegą zasmarowaliśmy wiele metrów transparentów tą bzdurą. Następnego dnia odbiorca z komitetu rwał sobie włosy z głowy. My byliśmy niewinni – było pismo PZPR z takim właśnie hasłem. A oni nie mieli czego powiesić w wielu punktach miasta.
 

Pracując w Społem spotkałem kogoś, kto wywarł istotny wpływ na moje poglądy polityczne. Otóż w jednym ze sklepów pracował jako kasjer, starszy pan, który przed wojną mieszkał w Równem na Wołyniu. Wiele razy opowiadał mi o przedwojennej Polsce, o Kresach Wschodnich i naszych walkach o te ziemie. Pewnego razu przyniósł mi książkę. Była to przedwojenna biografia Józefa Piłsudskiego - mam ją do dziś  Jak powiedział, jedyna rzecz, którą zdołał uratować z płonącego domu, podpalonego przez rabujących żołnierzy sowieckich. Podarował mi tę książkę i powiedział, że powinienem tak jak Piłsudski służyć Polsce. Wiem, że to brzmi trochę patetycznie, ale tak było. Ta książka zafascynowała mnie. Zacząłem szukać informacji o Piłsudskim, o jego poglądach i myśli politycznej piłsudczyków. W tym czasie trafiłem do kręgu legnickiej inteligencji, związanej z Kościołem. Szczególnie dwie osoby z tego grona miało wpływ na moje polityczne poszukiwania i poglądy. Jednym był mój nauczyciel historii Bronisław Kamiński, wielki patriota i szczerze oddany pracy z młodzieżą. Drugim jego przyjaciel, bibliotekarz w zespole szkół zawodowych, Zygmunt Urban. Zygmunt był człowiekiem wielkiego serca, wszystkie swe siły oddawał pracy organicznej wśród młodzieży. Namawiał uczniów szkół zawodowych do dalszej nauki, zdawania matur, do studiowania. Byli tacy jego wychowankowie, którym przez lata studiów pomagał także finansowe oddając na ten cel własną skromną nauczycielską pensję. To Zygmunt skłonił mnie, żebym poszedł do wieczorowego liceum ogólnokształcącego i zdał maturę. On wraz z Bronisławem Kamińskim dostarczali mi zakazaną w PRL lekturę. Książki wydawane na emigracji w Londynie i numery paryskiej „Kultury”. Dzięki nim trafiłem do duszpasterstwa, które prowadzili ojcowie Franciszkanie. Uczestniczyłem więc w dyskusjach na tematy, których trudno było znaleźć w oficjalnych gazetach czy w radiu. Dzięki tym ludziom zdobyłem wiedzę z zakresu filozofii, historii politycznej, spraw społecznych i religii. Dlatego kiedy w 1965 r. powołano mnie do odbycia służby wojskowej byłem człowiekiem o skrystalizowanych poglądach politycznych.

 

Wojsko było obok rysunku drugą moją pasją. Zainteresowanie wojskiem rodziło się wraz z tym, jak poznawałem dokonania Marszałka Piłsudskiego. Z dużą przyjemnością odebrałem też informację, że inny wybitny dowódca, marszałek Edward Rydz-Śmigły, był także absolwentem akademii sztuk pięknych i zdolnym malarzem. Tak czy inaczej perspektywa włożenia munduru wojskowego i odbycia służby nie była dla mnie czymś niemiłym. Jedyne czego się obawiałem, to czy propaganda PZPR nie obrzydzi mi wojska. Okazało się jednak, że w „ludowym” wojsku, mimo politruków i szkoleń politycznych było wielu oficerów myślących po polsku. Trafiłem do szkoły podoficerskiej wojsk łączności w Strzegomiu. Zawsze będę pamiętał dowódcę mojej jednostki, wspaniałego człowieka, który umiał znaleźć wspólny język z żołnierzami, także z takimi jak ja. To dzięki jego zgodzie mogłem kontynuować naukę w zaocznym liceum i w 1966 r. zdać maturę. I to on wybił mi z głowy pomysł pójścia do szkoły oficerskiej. Pułkownik powiedział: „Romek, z twoimi poglądami prędzej dostaniesz wyrok niż oficerskie gwiazdki”. Słowa dowódcy były prorocze; w 1982 r. sąd LWP skazał mnie na 5 lat więzienia, a w 1994 r., po zdaniu egzaminu oficerskiego, otrzymałem awans na ppor. WP.
 

Także dziś twierdzę, że służba wojskowa w LWP nie była czasem straconym. Z racji oczywistych ówczesne wojsko nie mogło być szkołą patriotyzmu, jak to było w latach Drugiej Rzeczypospolitej. Jednak uczyło dyscypliny, porządku i współdziałania z innymi. Dawało młodemu człowiekowi umiejętności potrzebne w życiu społecznym. Przy czym w korpusie oficerskim widoczny był podział na dwie grupy: oficerów liniowych, wojskowych profesjonalistów, do których żołnierze mieli zaufanie i oficerów politycznych, będących obiektem kpin, uważanych przez kadrę zawodową za nierobów i darmozjadów. Z tamtego okresu pamiętam dowcip o lwach w ZOO, które zjadły oficera. Rozpętało się piekło i dyrektor ZOO zdziwione pytał: o co ten hałas, dwa miesiące temu lwy zjadły oficera i nikt nic nie powiedział. A teraz awantura. Padła odpowiedź: tak, ale tamten to był zastępca dowódcy ds. politycznych, a ten drugi to szef sztabu. Rzeczywiście, trudno było sobie wyobrazić prawidłowe funkcjonowanie jednostki bez szefa sztabu, bez politruka, a i owszem.
 

Ktoś z zewnątrz, kto nie służył w wojsku, z trudem mógł dostrzec ten podział występujący w kadrze zawodowej. Oficerowie nosili przecież te same mundury, dystynkcje na naramiennikach, oznaki specjalności wojskowych – nie było specjalnych oznak korpusu oficerów politycznych. Jednak wśród wojskowych, w jednostkach, gdzie ludzie znali się, ten podział był bardzo wyraźny. A do tego służąc w „ludowym” wojsku przekonałem się, że chociaż wielu zawodowych żołnierzy miało legitymację PZPR, to nie tak wielu z nich można byłoby zaliczyć do grona rzeczywistych komunistów.
 

Służba wojskowa była więc nie tylko ważnym uzupełnieniem moje wiedzy o Polsce Ludowej. Myślę, że to doświadczenie pozwoliło mi po latach znaleźć wspólny język z wieloma oficerami, którzy od lat nosili mundury. Wojsko, tak jak wiele innych dziedzin życia społecznego PRL mimo uzależnienia od ZSRR miało nisze w których przechowały się wolnościowe pragnienia Polaków.


Część II. "SD"


 

W 1967 r. wyszedłem z wojska i podjąłem starania by zacząć studia plastyczne - chciałem zostać grafikiem. Złożyłem papiery do poznańskiej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych. Egzamin zdałem, ale miejsca w uczelni dla mnie zabrakło. Było zbyt wielu chętnych na jedno miejsce (na grafice było siedem miejsc), szkoła była elitarna, a ja nie miałem tzw. pleców. I z tego powodu rysunek ostatecznie pozostał moim zainteresowaniem pozazawodowym.

 

 W marcu 1968 r. miały miejsce pamiętne wydarzenia; cenzura zdjęła „Dziady” wyreżyserowane przez Kazimierza Dejmka, zaprotestowali literaci, a na uczelniach wybuchły strajki. Propaganda PZPR głosiła hasła: „pisarze do pióra, studenci do nauki, syjoniści do Dajana”. Ludzi zganiano na wiece popierające partię i jej szefa Władysława Gomułkę.
 

Mimo tego, że nie byłem studentem wpadłem w wir studenckiego protestu. Jeden z moich kolegów Jerzy Urbański studiował we Wrocławiu i kiedy tam wybuchły strajki on przyjechał do domu ze stosem ulotek. W naszym gronie powstał koordynowany z Wrocławiem projekt zorganizowania wiecu w Legnicy. Podpisując się jako komitet protestacyjny wezwaliśmy ludzi na wiec. Ulotki zawiadamiające o tym poszły w miasto. O wyznaczonej porze zjawiliśmy się w centrum miasta na pl. Wilsona, który wskazaliśmy jako miejsce manifestacji. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że na chodnikach okalających plac stoi spory tłum. Jerzy, nasz kolega student powiedział: „panowie robimy pierwszy szereg i wychodzimy na ulicę”. Ruszyliśmy, a za nami spora grupa młodzieży. Pochód stawał się coraz liczniejszy, rósł w siłę. Wkrótce okazało się, że na demonstrację przyszli nie tylko mieszkańcy Legnicy. Ulicę, którą szedł pochód z obu stron zamknęły kordony milicji uzbrojonej w pałki. Posypały się razy na plecy i głowy demonstrantów oraz przypadkowych przechodniów. Ja też dostałem swoją porcję milicyjnych pałek.
 

Utarczki, głównie młodzieży w milicją, trwały z różnym nasileniem przez kilka dni. W historii „Marca” nie wiele wspomina się na temat wydarzeń w Legnicy, która była miastem robotniczym, i w którym, poza Studium Nauczycielskim, nie było żadnej szkoły wyższej. Tymczasem bardzo aktywnymi uczestnikami wydarzeń byli młodzi robotnicy, pracownicy legnickiej Huty Miedzi. I miały one akcent niepodległościowy, antysowiecki. W każdym razie postawa legniczan zadawała kłam twierdzeniom propagandy, że wydarzenia marcowe były dziełem wyrzuconych z PZPR „syjonistów”, sfrustrowanych literatów i warszawskiej "bananowej" młodzieży, której od dobrobytu przewróciło się w głowach.
 

Doświadczenie legnickiego „Marca 68” było bardzo ważne. Dowodziło, że w Polsce kontrolowanej przez rządzącą wszechwładnie PZPR można zorganizować masowe demonstracje, a władze chociaż opanowały sytuację, to nie były w stanie podjąć tak brutalnych represji, jak to miało miejsce w okresie stalinizmu. Wprawdzie daleko było do tego, aby stworzyć ruch, który mógł zagrozić PZPR, ale ważny początek został zrobiony.
 

W gronie kolegów dyskutowaliśmy o tym co należałoby dalej robić. Mobilizująco na nas wpływał fakt, iż mimo zorganizowania demonstracji, kolportażu ulotek i naszej sporej aktywności w manifestacjach nikt z nas nie został aresztowany – SB aresztowała trochę osób nie związanych z nami. Nikogo z nas nie przesłuchiwano. Mimo to koledzy byli przekonani, że ta sytuacja to raczej przypadek wynikający z zaskoczenia niż oznaka słabości SB. I zwyciężył pogląd, że zachowując pewien stopień poufności trzeba będzie poszukiwać różnych form niezależnego działania korzystając z instytucji działających oficjalnie. Uważaliśmy, że konspiracja była zajęciem ryzykowanym nie dlatego, że narażała na więzienie, ale dlatego, iż pobyt w celi na długie lata uniemożliwiał jakąkolwiek aktywność. Ponadto uczestnicząc w duszpasterstwie u ojców Franciszkanów nie chcieliśmy podejmować działalności o charakterze politycznym na terenie kościelnym. Nie można było dawać władzom wygodnego pretekstu do uderzenia w Kościół. A więc trzeba było znaleźć „świeckie” miejsce aktywności. Stąd zanim działalność całkowicie niezależna okazała się przedsięwzięciem skutecznym, usiłowałem działać „legalnie”, w ramach zakreślonych przez władze PRL.
 

 Przez pewien czas taką organizacją było w moim przypadku Stronnictwo Demokratyczne. Formalnie partia „współrządząca” z PZPR, a faktycznie organizacja satelicka, całkowicie zależna od partii komunistycznej. Spenetrowana przez SB i wykonująca zadania zlecone przez komitety PZPR na tzw. odcinku rzemieślniczym – do SD należeli ludzie ze środowisk inteligenckich i z rzemiosła. Często bowiem było tak, że człowiek zmuszany w miejscu pracy do wstąpienia w szeregi PZPR dla świętego spokoju zapisywał się do SD.

 

W moim przypadku motywem istotnym było to, że do SD należał już Bronisław Kamiński i z jego inspiracji wchodziliśmy tam całą grupą. Wkrótce zaczęliśmy nadawać ton całej legnickiej organizacji SD. Organizowaliśmy spotkania i dyskusje na tematy z zakresu nauk społecznych (społeczna nauka Kościoła) i historii najnowszej. Np. sporym wydarzeniem w środowisku legnickiej inteligencji była urządzona przez nas wystawa fotograficzna poświęcona bitwie pod Monte Cassino. Wyeksponowaliśmy zwłaszcza postać dowódcy II Korpusu, gen. Władysława Andersa, który w oficjalnej propagandzie PRL był reakcjonistą i wrogiem Polski Ludowej. Wystawa wzbudziła negatywne zainteresowanie w komitecie wojewódzkim PZPR we Wrocławiu, legnicki prezes SD był tam wzywany „na dywanik” i został skarcony.
 

W październiku 1968 r., po zdanych wcześniej egzaminach wstępnych podjąłem studia na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Wrocławskiego. Zygmunt Urban przekonał mnie, że prawo będzie bardziej użyteczne od grafiki w tym, co zamierzałem w przyszłosci robić politycznie. Gdy trafiłem na Uniwersytet miałem 23 lata. Przedtem ukończyłem szkołę zawodową, pracowałem w fabryce i odbyłem dwuletnią zasadniczą służbę wojskową. W przeciwieństwie do wielu kolegów studentów pierwszego roku i niedawnych maturzystów, przychodziłem na uczelnię z doświadczeniem życiowym i politycznym.
 

Było też oczywiste, że po zdobyciu indeksu włączyłem się w pracę organizacji SD na wydziale prawa. Istniejąca tam komórka nie przejawiała większej aktywności. W jej składzie było paru szacownych panów profesorów, którzy będąc na „politycznym” wydziale prawa wstąpili do SD, bo nie chcieli zapisywać się do PZPR. W tej grupie prawie nie było studentów. Postanowiłem zmienić ten stan. Zacząłem zjednywać kolegów z roku, aby wstępowali do SD i usiłowałem ożywić działalność grupy. Po pewnym  czasie moja organizacja SD stała się licznejsza od wydziałowej organizacji  PZPR i to zostało zauważone. Wezwano mnie do przewodniczącego wojewódzkiego komitetu SD we Wrocławiu, który poinformował mnie, że powinienem zrezygnować z nadmiernej aktywności. To co ja uważałem za zaletę, okazało się wadą. Wzmocnienie SD na wydziale prawa szczególnie irytowało komitet wojewódzki PZPR. „A to, jak kolega rozumie, szkodzi Stronnictwu” – usłyszałem od przewodniczącego. Powiedział też, że studenci należący do SD powinni się spotykać raczej poza Uniwersytetem, a ja winieniem na jakiś czas zrezygnować z przyjmowania nowych członków. W ten sposób dała o sobie znać rzeczywistość PRL i zakreślono nam granice dopuszczalnej aktywności.
 

Trudno powiedzieć jak długo wytrwalibyśmy w wytyczonych ramach, gdyby nie wydarzenia grudniowe 1970 r. Manifestacje i protesty robotnicze na Wybrzeżu, zabici i ranni, także liczne aresztowania, to wszystko nie pozwalało nam milczeć. Grupa studencka SD, którą kierowałem, przygotowała dokument zawierający pytania do władz naczelnych Stronnictwa domagając się wskazania winnych popełnionej zbrodni i ustalenia zakresu odpowiedzialności kierownictwa SD - mówiono nam, że Stronnictwo jest „partią współrządzącą”. Jak można było bez trudu przewidzieć skutek był natychmiastowy. Oczywiście żadnej odpowiedzi na nasze pytania nie otrzymaliśmy. Naszą grupę rozwiązano, a mnie usiłowano zdyscyplinować wzywając przed oblicza różnych dostojników SD. A skoro nie dawały rezultatu rozmowy indywidualne, to w mojej sprawie musiało wypowiedzieć się na specjalnie zwołanym zebraniu gremium nazywane plenum WK SD. Pamiętam, że z tej racji zawitała do Wrocławia przedstawicielka władz naczelnych SD z Warszawy, Eugenia Krassowska o której mówiono, że ma też w kieszeni legitymację członkowską PZPR. Na zebraniu kilka osób broniło mnie, jednak dla zdecydowanej większości obradujących pod badawczym spojrzeniem „koleżanki Eugenii” moja wina była bezsporna. I mój los jako działacza Stronnictwa był tym samym przesądzony. Nie pozostało mi też nic innego do zrobienia jak cisnąć legitymacją „partii współrządzącej” i opuścić zebranie.
 

Prezesem SD był wówczas Zygmunt Moskwa. Wychodząc powiedziałem, że: „SD poniesie klęskę pod Moskwą”.


Część III. ZSP


 

Zrzeszenie Studentów Polskich było, jak na warunki PRL, dość nietypowym środowiskiem. Wprawdzie tak jak wszystkie organizacje młodzieżowe znajdowało się pod kontrolą PZPR, jednak sporo działaczy Zrzeszenia było ludźmi odnoszącymi się z dystansem do tzw. pryncypiów ustrojowych. Było też w ZSP wielu pragmatyków przedkładających konkrety nad propagandowe „bicie piany” i sporo osób zwyczajnie obojętnych na sprawy polityczne. W rezultacie Zrzeszenie spełniało rolę nie tyle młodzieżowej organizacji politycznej, ile swoistego związku zawodowego studentów. Zajmowało się zresztą nauką (koła naukowe), kulturą i turystyką studencką, sprawami bytowymi – akademiki, stołówki, etc. Rodzaj działalności ZSP premiował ludzi z pasją społecznikowską i wymuszał pewien profesjonalizm – aby zorganizować spektakl teatralny, sesję naukową, wycieczkę czy rajd studencki trzeba było wiedzieć jak to zrobić. Nie mogły wystarczać propagandowe slogany wygłaszane na zebraniach.

 

Do marca 1968 r. w Zrzeszeniu na tzw. dołach w zasadzie nie było polityki rozumianej jako propagandowa indoktrynacja jego członków. Później pojawili się zastępcy przewodniczących rad różnych szczebli ds. politycznych, ale ich rola nie była zbyt wielka, a działalność w gruncie rzeczy fikcyjna. W ZSP nie przywiązywano nadmiernej wagi do czystości politycznej działaczy niższych szczebli, więc i dla mnie, mimo awantury w SD, znalazło się miejsce. Zostałem przewodniczącym rady mieszkańców akademika i tam zacząłem robić porządki.
 

Dom Studencki „Ul” na ul. Komuny Paryskiej we Wrocławiu był akademikiem studentów prawa. Mimo tego uchodził za miejsce bezprawia, gdzie wszystko było wolno. Znajdowała się w nim świetlica, miejsce ponure i ciemne, gdzie w soboty organizowano potańcówki. Uczęszczali na nie amatorzy taniego wina, dziewczyny „lżejszych” obyczajów i ciągle miały miejsce burdy. Sam akademik od lat nie widział malarzy czy hydraulików. Wyposażenie i meble były zdezelowane. I co mnie najbardziej zaskoczyło – w domu studenckim nie było pokoju do nauki. Kiedy pierwszy raz wszedłem do środka na wewnętrznych schodach powitała mnie lecąca z góry szafa zrzucona przez jakiegoś dowcipnisia. Na moich oczach nieszczęsny mebel rozpadł się w kawałki. Mieszkańcy akademika mieli też inne jeszcze rozrywki. Np. napełniali wodą plastikowe pokrowce po ubraniach i taką bombę wodną zrzucali z ostatniego piętra na chodnik strasząc i oblewając przypadkowych przechodniów. Nic więc dziwnego, że „Ul” nie cieszył się dobrą opinią, a przechodnie omijali akademik drugą stroną ulicy. Wreszcie skończyła się cierpliwość dziekana wydziału prawa. Prof. Jan Kosik wezwał studentów - mieszkańców akademika do siebie i powiedział nam w ostrych słowach co myśli. Kazał się wytłumaczyć przewodniczącemu Rady Mieszkańców. I wtedy okazało się, że „Ul” nie ma przewodniczącego i nie ma rady. Członkowie ostatniej RM skończyli studia, opuścili akademik, a nową radę po prostu zapomniano wybrać. Wśród wypowiadających się i ja zabrałem głos. Powiedziałem, że przecież można tę sytuację naprawić. Trzeba tylko uporządkować sprawy akademika, wprowadzić trochę dyscypliny, zrobić remont, i ... w ten sposób zostałem „komisarycznym” przewodniczącym RM DS. „Ul”.
 

Następnego dnia powołaliśmy nową Radę Mieszkańców. Obok tego przy pomocy skomplikowanych zabiegów doprowadziłem do zwolnienia z pracy winnej wielu zaniedbań kierowniczki akademika – było to trudne, bo była partyjniaczką i miała mocne „plecy” w rektoracie Uniwersytetu. Jednak i ja miałem poparcie dziekana, który chciał uporządkowania spraw i akceptował moje działania.
 

Po paru miesiącach załatwiliśmy remont akademika. Następnie pojawiły się nowe meble, sala do nauki, a świetlica przeistoczyła się w prawdziwy klub studencki. Co prawda musiałem na czas remontu zrezygnować z wakacji, aby dopilnować prac, ale już przy urządzaniu klubu miałem pomoc wielu kolegów. Po roku mojego komisarycznego urzędowania DS. „Ul” zmienił się nie do poznania.
 

Po zwolnieniu z pracy kierowniczki akademika zapowiedziałem, że będziemy robili porządki także po naszej, studenckiej stronie. Powołałem sąd koleżeński akademika i do niego nasza Rada kierowała wnioski o ukaranie niesfornych mieszkańców. Najwyższą karą było pozbawienie prawa do zamieszkania w akademiku, zwykle na okres jednego semestru. Była to kara dotkliwa bowiem z akademika na ogół korzystali studenci z niezbyt zamożnych rodzin. A wynajęcie stancji na mieście i opłata za nią to był poważny wydatek, na który było stać nielicznych. Z drugiej jednak strony trudno było patrzeć przez palce na studenta prawa, który np. pijany rzucał butelkami z okna akademika w przechodniów na ulicy. Po pewnym czasie tak skutecznie wytępiliśmy ekscesy, że akademik odzyskał dobre imię i nawet zajął wysokie miejsce w konkursie na najlepszy dom studencki we Wrocławiu.

 

Zapewne jako jedyny w Polsce nasz akademik miał w zatwierdzonym przez dziekana regulaminie zapis o prawie mieszkańców do krytyki działań Rady za pośrednictwem radiowęzła, a więc środka „masowego przekazu”. Z prawa tego mieszkańcy korzystali i nie było wcale wyjątkiem, gdy radiowęzeł nadawał audycję krytykującą Radę i jej przewodniczącego. Po pewnym czasie odbyły się normalne wybory do nowej Rady. Mieszkańcy akademika docenili to co zostało zrobione, a ja zostałem ponownie przewodniczącym Rady, już w oparciu o demokratyczny mandat. W naszym akademiku była opracowana przez nas „konstytucja” – regulamin gwarantujący na pierwszym miejscu prawa mieszkańców i zapewniający „opozycji” wpływ na sprawy akademika. Była „władza ustawodawcza” - zebranie mieszkańców i „wykonawcza”, czyli Rada oraz „władza sądownicza”, naprawdę niezależny sąd koleżeński. Stworzyliśmy w ten sposób własną małą szkołę demokracji.

 

Wyjątkowy status ZSP i moja kariera w tej organizacji skończyły się w 1972 r. Nie tylko dlatego, że w tym roku zdałem egzamin końcowy i z dyplomem magistra prawa opuściłem wydział. W tym czasie władze PZPR doszły do wniosku, że Zrzeszenie jest za mało upolitycznione i postanowiono przekształcić je w organizację „socjalistyczną”; zaczęto tworzyć Socjalistyczny Związek Studentów Polskich czyli, jak mówili studenci, „ZSYP”. Byłem przeciwnikiem tego zamiaru i głośno to wyrażałem. I oto w takim czasie do komitetu partii na Uniwersytecie doniesiono, że jestem antykomunistą – z litości nie wymienię nazwisk donoszących na mnie studenckich „czekistów”. Głównym zarzutem było to, że będąc wiceprezesem, a później prezesem koła naukowego nie byłem marksistą. Co więcej ujawniono, że wraz z gronem kolegów zajmowaliśmy się Piłsudskim i myślą społeczną oraz polityczną Polski niepodległej. A do tego nosiliśmy przypięte do ubrań miniaturowe orzełki z koroną. Żeby tę koronę zobaczyć trzeba było użyć lupy, a mimo to czyjeś czujne oko ją dostrzegło.
 

Przypomniano, że organizowałem nieprawomyślne dyskusję m.in. na temat wydarzeń grudniowych zapraszając ludzi z wrocławskich zakładów pracy.
 

Po zakończeniu studiów zacząłem pracę nad doktorantem i miałem zostać asystentem w katedrze doktryn polityczno-prawnych kierowanej przez promotora mojej pracy magisterskiej prof. Karola Joncę, który zaproponował mi współpracę. Podjąłem pod kierunkiem Profesora badania nad myślą polityczną Romana Dmowskiego (w pracy magisterskiej zajmowałem się polityką Józefa Piłsudskiego). Jednocześnie Profesor podjął starania uzyskania dla mnie etatu asystenta w jego katedrze. Moi prześladowcy wiedzieli o tym i wnioskowali  usunięcie mnie z seminarium doktoranckiego i zablokowanie etatu. (Kiedy wsadzono mnie do więzienia w Barczewie Profesor Jonca za pośrednictwem mojej żony proponował, abym wznowił pracę nad doktoratem, zapewniał, że będzie przyjeżdżał do więzienia na spotkania seminaryjne. Władze więzienia odmówiły). 
 

Donos spowodował rozmowę z ówczesnym rektorem UWr. prof. Marianem Orzechowskim. Rektor nazwał stawiane mi zarzuty bzdurnymi i powiedział, że powinienem pracować na uczelni. Jednak aby „zamknąć twarz” moim prześladowcom miałem zrobić niewiele – jak podkreślił – zapisać się do PZPR. Odparłem, że nie jestem marksistą, wierzę w Boga, więc nie mogę wstąpić do partii programowo ateistycznej. Rektor przekonywał mnie, że mogę sobie prywatnie wierzyć, byle z tym nie obnosić się publicznie. Nie zgodziłem się i oczywiście straciłem możliwość pracy na Wydziale Prawa, usunięto też mnie z seminarium doktoranckiego. 
 

W tym samym czasie proponowano mi też inny sposób pozostania na uczelni. Jeden z moich kolegów z wydziału powiedział, że jego znajomy może mi pomóc. Okazało się, że ten „znajomy” jest funkcjonariuszem Służby Bezpieczeństwa. Zaproponował zatrudnienie w „resorcie”, a oficjalne na Uniwersytecie (dwie pensje!), z zadaniem donoszenia do SB na kolegów – „odegra się pan na tych, co na pana donieśli” – kusił mnie rozmówca. Przy czym tym razem nie wymagano ode mnie wstąpienia do partii - "to nawet lepiej, że będzie pan bezpartyjny" - usłyszałem. Miałem też dostać mieszkanie we Wrocławiu. Stanowczo i w bardzo ostrej formie odmówiłem. Odtąd też zerwałem znajomość z moim kolegą, który okazał się esbekiem.
 

O jednej ważnej sprawie warto jeszcze wspomnieć. Dzięki Zrzeszeniu mogłem w 1972 r. wyjechać na Zachód. Nie ulega wątpliwości, że w tamtych czasach, gdyby nie legitymacja ZSP i stosowne zaproszenie na międzynarodowy obóz, nie mógłbym trafić do Londynu. Ogromnie emocjonująca była sama podróż pociągiem, w tym zwłaszcza przekraczanie granicy światów wschodniego i zachodniego w Berlinie. Po stronie wschodniej szczegółowe kontrole, liczne NRD-owskie straże z psami i bronią maszynową, wysokie płoty i zasieki z drutu kolczastego. Później z okna pociągu chłonąłem Zachód i widoczną swobodę; brak kontroli na granicach. Praktycznie zainteresowano się mną dopiero w Anglii, gdy schodziłem z promu, który przewiózł pasażerów pociągu przez kanał La Manche.

 

Londyn, cel mego wyjazdu, był miejscem, gdzie skupiało się życie polityczne polskiej emigracji. Tam był przecież Prezydent i Rząd RP na Uchodźstwie. W tym mieście był Instytut Polski im. Gen. Sikorskiego i Biblioteka Polska.
 

Po przyjeździe do Londynu okazało się, że będę miał mało absorbujące zajęcie. Znalazłem się w grupie studentów z różnych krajów, którzy w okresie wakacyjnym ochotniczo zajmowali się dziećmi z ubogich londyńskich rodzin. Była nas spora grupa, zajęć niezbyt wiele – założeniem takiego zgrupowania było również własne poznawanie Londynu. Miałem więc dużo wolnego czasu dla siebie. Odbywałem długie wyprawy pieszo, bo pieniędzy na metro czy autobusy nie miałem. Wtedy to trafiłem do Instytutu Sikorskiego, gdzie zastałem sędziwego gen. Mariana Kukiela, wybitnego historyka wojskowości.
 

Generał był żywą legendą Polski Niepodległej; dawny dowódca 1-go pułku piechoty w Legionach, w okresie międzywojennym m.in. zastępca szefa Sztabu Generalnego WP, dowódca dywizji i szef Biura Historycznego SG WP, a w czasie wojny także dowódca I Korpusu Polskiego i min. Obrony Narodowej, przyjaciel gen. Sikorskiego. Kukiel był autorem wielu ważnych opracowań historycznych Był zawodowym wojskowym i wysokiej klasy uczonym. Mimo podeszłego wieku – kiedy go spotkałem miał 87 lat – był nadal czynny jako historyk, miał bystry umysł i z wielkim znawstwem tematu wypytywał mnie o sprawy krajowe. A gdy mu powiedziałem, że mam odbytą służbę wojskową skupił się na sprawach wojska, które w sposób widoczny było mu szczególnie bliskie. Na zakończenie naszej rozmowy dostałem w prezencie jego „Dzieje Polski Porozbiorowe” z autografem i ciepłym wpisem osobistym Generała. Po przemyceniu książki do kraju szczęśliwie udało się ją uchronić przed konfiskatą SB i dziś stoi ona na półce w mojej domowej bibliotece (dodam, że wracając z Anglii z pomocą przyjaciół przemyciłem jeszcze ponad 300 książek „zakazanych”).
 

Drugą ważną osobą spotkaną w Londynie był Juliusz Mieroszewski. Mieszkał z żoną w malutkim mieszkaniu, wypełnionym książkami i papierami, był nie tylko głównym publicystą politycznym paryskiej „Kultury”, ale także właściwym twórcą jej programu. Dotąd znałem go tylko z tekstów drukowanych zwykle pod pseudonimem „Londyńczyk” w miesięczniku Jerzego Giedroycia. Spędziliśmy kilka dni na rozmowach. Opowiadałem, że w Polsce odradzają się dążenia niepodległościowe, a młodzież interesuje się historią najnowszą. Przekonywałem go też, że w kraju wkrótce dojdzie do wielkich przemian - był rok 1972. Wydawało mi się, że mój interlokutor nie bardzo dawał mi wiarę widząc w tym co mówiłem raczej dowód młodzieńczego zapału niż wynik racjonalnej i osadzonej na faktach analizy. Po pewnym czasie, już po powrocie do Polski, trafił do mnie numer „Kultury” z artykułem „Londyńczyka” pt. „Kordian i Cham” (w 1997 r. ten tekst wydrukowało wydawnictwo z Lublina w tomie: Mieroszewski J. „Finał klasycznej Europy”). Z treści artykułu wynikało, że jego autor, nawiązywał do mojej osoby i naszej rozmowy. Wg piszącego byłem „Kordianem” - pogrobowcem dawnej Polski, żyjącym jej przeszłością. Tymczasem – pisał Mieroszewski - przyszłością i nadzieją Polski nie będzie taki jak ja „Kordian” pogrobowiec II RP, ale „Cham”, czyli wykształcony w Polsce Ludowej należący do PZPR i zbuntowany przeciwko partii inteligent chłopskiego czy robotniczego pochodzenia. Zdaniem publicysty „Kultury” to ta grupa ludzi, mówiąca językiem zrozumiałym dla robotniczo-chłopskiego społeczeństwa, będzie decydować o przyszłości Polski. Tacy jak ja, młodzi „pogrobowcy” Piłsudskiego zdaniem autora artykułu tej przyszłości nie mieli.
 

Kiedy w 1992 r. obejmowałem w rządzie Jana Olszewskiego resort obrony przypomniałem sobie słowa Mieroszewskiego. Jak widać nawet ktoś tak mądry jak  on nie przypuszczał, że nie tylko "dysydenci" partyjni, ale i "pogrobowcy" II RP mogą odegrać istotną rolę w wolnej Polsce. 

Części IV i V dostępne po kliknięciu na linki:

Część IV "PAX"

Część V. Więzienie


#REKLAMA_POZIOMA#

 

 



Oceń artykuł
Wczytuję ocenę...

 

Polecane
Emerytury
Stażowe