Marek Budzisz: Manewry na światowej szachownicy inwestycyjnej, czyli o tym jak ograniczać wpływy Rosji
Wystarczy rzut oka na mapę, aby wiedzieć, że częścią takiego szlaku komunikacji i zaopatrzenia będzie uruchomiona niedawno linia kolejowa Baku – Tbilisi – Kars, lub bezpośrednio do gruzińskiego portu w Poti. Oczywiście wykorzystywanie tego szlaku zaopatrzenie wymaga rozwiązania, po drodze, dwóch następnych problemów. Jednym jest stan relacji azersko – armeńskich, a właściwie ich brak, bo obydwa kraje są w stanie wojny, rokowania odbywają się sporadycznie i ostatnie dość wojownicze deklaracje liderów obydwu krajów nie wskazują na to, że możliwy będzie przełom. Ale i tu w ostatnich tygodniach coś drgnęło, bo po „aksamitnej rewolucji” w Armenii premier Turcji oświadczył, że jego kraj jest gotów normalizować relacje z Erywaniem „bez warunków wstępnych” i o ile Ormianie wyzbędą się „wrogości wobec Turcji oraz dążenia do rewizji granic”. W podobnym tonie wypowiedział się też ostatnio turecki prezydent. Erdogan podczas spotkania w londyńskim Chatham House miał powiedzieć, że Turcja jest zainteresowana trwałym pokojem oraz rozwojem gospodarczym regionu i z niecierpliwością czeka „na zdroworozsądkowe” podejście do kwestii normalizacji, władz w Armenii. Te deklaracje, choć póki, co nie stanowią przełomu, są jednak pewną zachętą, bo dotychczas Ankara oczekiwała, że Armenia przestanie oskarżać Turcję o ludobójstwo Ormian w 1915 roku. I to wysuwała, jako warunek wstępny, przede wszystkim z tego powodu, że upowszechnił się wśród Turków punkt widzenia w myśl, którego potępienie ormiańskiego holocaustu jest tylko pierwszym krokiem, a następnym będzie żądanie restytuowania granic przewidzianych zapisami pokoju z Sevres, kończącego I wojnę światową, który przyznawał Armenii dwa wschodnie tureckie wilajety z miastami Trabzon, Erzurum i Van. Teraz Turcja nie formułuje takiego warunku a jej relatywnie dobre relacje z Moskwą mogą tylko ułatwić porozumienie z Armenią. Nie ma jeszcze żadnych oznak przełomu, ale wśród ormiańskich elit też rozpowszechnia się pogląd, że trwanie w politycznej izolacji skazuje ich kraj na uzależnienie od Moskwy.
Drugim problemem, który będzie musiał być rozwiązany jest obecność okrętów NATO na Morzu Czarnym. Mówi o tym wprost bułgarski prezydent Radew, który właśnie przebywa w Moskwie, gdzie spotyka się z rosyjskim premierem Miedwiediewem, a jutro ma lecieć do Soczi na rozmowy z Władimirem Władimirowiczem. Radew udzielił właśnie Kommiersantowi wywiadu, któremu warto poświęcić nieco uwagi, bo jest on majstersztykiem i poglądową lekcją o tym jak należy z Moskwą rozmawiać. Pełno w nim pięknych i okrągłych słów o bliskości kulturowej obydwu krajów, o wdzięczności Bułgarów, którzy pamiętają, że wojna rosyjsko – turecka, której obchody 140 rocznicy właśnie trwają, przyniosła temu bałkańskiemu krajowi wolność. Niemało też zapewnień o tym, że Rosjanie, którzy nota bene kupili tam 450 tys. nieruchomości, głownie wakacyjnych, choć też są największymi właścicielami ziemskimi, są tam mile widziani. Ale kiedy zaczynają padać pytania o konkrety, to sprawy się komplikują. Pytany o to, czy jego kraj rozpatruje możliwość zakupienia rosyjskich myśliwców, bo właśnie wdrażany jest tam plan unowocześnienia lotnictwa Radew, sam będący emerytowanym wojskowym, mówi twardo, że jest to niezwykle mało prawdopodobne, bo zasady są takie, że państwo NATO kupuje broń produkowaną w innym państwie – członku paktu, albo takie, które jest na wyposażeniu (chodzi o szwedzkie Gripeny). Jeśli idzie o udział Bułgarii w NATO-wskiej flotylli na Morzu Czarnym, to odpowiada, że decyzje jeszcze nie zapadły, ale Bułgaria poważnie traktuje swe zobowiązania sojusznicze, (czyli trzeba czytać, że wejdzie w skład takich sił). W planie gospodarczym to, co mówi też jest ciekawe. Przede wszystkim, dlatego, że porusza dwa wątki. Pierwszym jest możliwość wznowienie budowy elektrowni atomowej Belene. I tu stawia sprawę jasno – będzie poszukiwany inwestor strategiczny, ale to dość odległa przyszłość, wiele krajów jest poważnie zainteresowanych, Rosja, co oczywiste też może ubiegać się o udział. Ale znacznie bardziej interesujące jest to, co mówi o dostawach gazu. Otóż jego zdaniem, żadne przedłużenie Tureckiego Potoku nie jest potrzebne. A nawet z ekonomicznego punktu widzenia, takie podejście jest bez sensu. Lepiej zbudować gazociąg bezpośrednio z Rosji do Bułgarii, z ominięciem Turcji. I to jest to, o co chce zabiegać, jak argumentuje, jego kraj. Bo skoro Niemcy mogą dostać „za free” gazociąg północny i nie inwestując nawet 1 euro stać się największym gazowym hubem na europejskiej północy, zarabiając krocie na opłatach, to, dlaczego nie może takim południowym centrum stać się Bułgaria? Tylko, że Radew doskonale wie o tym, iż Turecki Potok, który Rosjanie zbudowali w 100 % za swoje pieniądze ma ekonomiczny sens tylko wtedy, kiedy obok nitki pompującej gaz wyłącznie do Turcji zostanie umieszczona druga nitka, pozwalająca zaopatrywać Bałkany i Północne Włochy. Sprzedawanie gazu Turkom, z ekonomicznego punktu widzenia jest przedsięwzięciem mało opłacalnym, bo Ankara wiedząc, że bez jej zgody Rosja niczego nie zbuduje wynegocjowała ponoć bardzo korzystne warunki umowy. I teraz słowa Radewa o tym, że trzeba zbudować rurę bezpośrednio do Bułgarii trzeba czytać w ten sposób, iż jego kraj nie jest zainteresowany przedłużaniem Tureckiego Potoku, czy łączeniem go z własnym systemem przesyłowym. Rosjanie raczej na pewno się na to nie zgodzą, chyba, że zarabiający miliardy na kładzeniu przez Gazprom rur, przekonają Putina, że i ta inwestycja jest konieczna. A są to mocni gracze, bo jak dowodzi ostatni raport opublikowany przez Sbierbank, głównymi beneficjentami rosyjskich Potoków (Północnego i Tureckiego) oraz rurociągu Siła Syberii są firmy kontrolowane przez najbliższych przyjaciół rosyjskiego prezydenta – Timczenkę i Rottenberga. Ile warte są te projekty – bagatela, prawie 94 mld dolarów.
Wracając jednak do deklaracji bułgarskiego prezydenta, to trzeba ją traktować na podobnych zasadach, jak ostatnią propozycję Nazarbajewa z Kazachstanu. Otóż w trakcie zakończonego tydzień temu w Soczi spotkania na szczycie – przywódców państw Unii Euroazjatyckiej, zaproponował on Moskwie wspólne przedsięwzięcie. Chodzi o pomysł przekopania, na wzór Kanału Panamskiego czy Sueskiego, podobnego połączenia, tylko, że między Morzem Kaspijskim a Czarnym. Wartość projektu -–wedle szacunków – 15 mld dolarów. Argumentów za jego realizacją jest, co najmniej kilka, ale przeważają gospodarcze. Nazarbajew mówił sporo o inwestycji, która ożywi gospodarki krajów położonych w basenie Morza Kaspijskiego oraz borykających się z gospodarczym zastojem regionów Południowej Rosji, przyczyni się do wzrostu obrotów handlowych etc. Jednym słowem same plusy. Tylko pytanie, dlaczego jego propozycja została w Moskwie przyjęta dość kwaśno, by nie powiedzieć, z daleko posuniętą rezerwą? Sam pomysł nie jest zresztą nowy, Astana już 11 lat temu proponowała podobne rozwiązanie. Ale Rosja nie jest zainteresowana uczynieniem z Morza Kaspijskiego akwenu połączonego z Morzem Czarnym, bo obawia się, że jej kolej dalekowschodnia stanie się niekonkurencyjna, towary z Chin zaczną być przewożone przez Kazachstan, który przechwyci marże transportowe, a pogrążający się w gospodarczej stagnacji rosyjski Daleki Wschód wyciągnie ręce po kolejne dotacje (już to zresztą robi).
To, o czym piszę jest tylko elementem szerszego zjawiska. Polegającego na tym, że kraje Azji Środkowej, ale również Południowego Kaukazu i Bałkanów zaczynają postrzegać Moskwę, jako partnera o dość ograniczonych możliwościach, a w związku z tym realizowana przez ich kraje strategia ekonomicznego rozwoju i strategia bezpieczeństwa musi być przeorientowana, a przynajmniej uwzględniać obecność na innych graczy. Tylko, że takie stanowisko jest sprzeczne z polityką Moskwy nadal upatrującej w krajach przestrzeni postsowieckiej swą wyłączną strefę wpływów. Wprost powiedział to, pytany przez rosyjskich dziennikarzy o komentarz do wizyty prezydenta Uzbekistanu w Waszyngtonie ekspert z kazachskiej firmy analizującej ryzyka strategiczne w regionie. Otóż jego zdaniem, zacytujmy: „Uzbekistan przestaje postrzegać Rosję w takich samych kategoriach jak w przeszłości: wpływają na to i sankcje i ogólna nierównowaga rosyjskiej gospodarki. Mało tego, Taszkient jest zaniepokojony tym, że Moskwa odchodzi od polityki gospodarczego pragmatyzmu i zaczyna się kierować względami geostrategicznymi. Takie nastroje rozpowszechnione są również w Kazachstanie.”
Marek Budzisz