Krzysztof Wyszkowski w 2003r.: Twórcza rola WZZ w powstaniu Solidarności jest ignorowana w historii
– Międzyzakładowe Komitety Strajkowe, które w sierpniu 1980 roku kierowały wielkim pokojowym buntem Polaków i doprowadziły do zawarcia tzw. umów społecznych, utworzono na Śląsku, w Gdańsku i Szczecinie, czyli tam i tylko tam, gdzie od 1978 roku powstawały Komitety Wolnych Związków Zawodowych. Czy to przypadek? Strajki wybuchały przecież już wcześniej, jak choćby w Lublinie. Ośrodki wielkoprzemysłowe były liczne. W Nowej Hucie czy Warszawie działaczy nie brakowało. Dlaczego np. Bujak z Janasem nie założyli w Ursusie MKS z jakimś szerszym programem? A więc może to nie przypadek?
– Raczej wyraźna współzależność!
– Ale bardzo niewygodna dla podręcznikowych wykładni najnowszej historii Polski, które ignorują twórczą rolę WZZ w powstaniu Solidarności. A przecież kluczowy dla sierpniowego przełomu strajk w Gdańsku wymyślili, przygotowali i rozpoczęli działacze WZZ, którzy wprawdzie w dniach 15 i 16 sierpnia stracili nad nim kontrolę, ale odzyskali ją z chwilą powołania Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego i uzyskania większości w prezydium MKS.
– Może więc zazdrość o autorstwo? Sukces, a powstanie Solidarności niewątpliwie nim było, miewa wielu ojców.
– I wtedy, i później powody ignorowania roli WZZ były znacznie poważniejszej natury. Interpretacja, według której strajki sierpniowe to tylko kolejny spontaniczny sprzeciw robotników, działających w myśl hasła „socjalizm tak, wypaczenia nie”, bardzo odpowiadała ówczesnej władzy, która w niezależnym ruchu związkowym słusznie widziała zagrażającą swojej dominacji opozycję antysystemową, podczas gdy program lewicy korowskiej – jako przedłużenie starego sporu między Stalinem a Trockim czy Chruszczowem a Berią – był ściśle wewnątrzsystemowy. W koncepcji „spontanicznego buntu przeciw wypaczeniom” nie mieściła się również organizatorska czy przywódcza rola działaczy WZZ. Dla władzy korzystniejsza od faktów była legenda o tym, że prości ludzie na prowincji porwani nauką Kuronia i posłuszni jej wskazaniom podjęli zwycięską walkę. Mówił o tym sam Kuroń w wywiadzie z 1 września 1980, gdy Wałęsie i strajkującym na Wybrzeżu „wyznaczył” miejsce oficerów w okopach, a kierowanie protestem przypisał sobie i swemu środowisku. Cele propagandy władz i lewicy korowskiej były więc takie same – zneutralizować wpływy i zatrzeć rolę WZZ.
– Ale jest faktem, że lewica korowska usiłowała znaleźć przełożenie na środowiska robotnicze.
– Komitet Obrony Robotników, w którym od początku działały osoby z różnych środowisk – była frakcja Kuronia, ale było też niepodległościowe środowisko Macierewicza - miał swoje wielkie zasługi radomsko-ursuskie. KOR udzielił w tamtym czasie tysiącom robotników istotnej pomocy. Ale ich praca nad zbudowaniem więzi ze środowiskiem robotniczym poniosła całkowitą klęskę. W sierpniu 1980 roku ani Kuroń z Michnikiem, ani Lityński z Wujcem, całą redakcją „Robotnika” i Bujakiem nie byli w stanie niczego zrobić. Okazało się, że ludzie nie chcą już ani rad robotniczych, które proponowała strona rządowa, ani rzekomo opartych na modelu hiszpańskim komisji robotniczych, które forsowała lewica korowska. Wiele godzin przegadałem z Kuroniem, Michnikiem, Lityńskim o tym pomyśle, który przez całkowitą nieporównywalność warunków był oczywiście absurdalny. Hiszpania była przecież krajem o gospodarce kapitalistycznej i nie podlegała dyktaturze obcego mocarstwa. Dziś jasno widzę, że bez względu na nazwę, rady czy komitety, miały to być po prostu struktury wewnątrzsystemowe, dyspozycyjne wobec „centrali” i poddane kontroli awangardy klasowej: albo tej gorszej z PZPR, albo lepszej – z kuroniady.
– Komisja Robotnicza Hutników przy HTS istnieje do dzisiaj.
– Ślady tej walki o rady to nie tylko KRH w Nowej Hucie. Rady forsowano wszędzie. W Szczecinie, gdzie Jurczyk wbrew umowie zakończył strajk o dzień wcześniej, powołano do życia rady robotnicze. W Jastrzębiu ustalono, że „Zakładowe Komitety Strajkowe z chwilą zakończenia strajku przyjmą nazwę Zakładowych Komisji Robotniczych”, a „Międzyzakładowy Komitet Strajkowy z chwilą zakończenia strajku przekształca się w Międzyzakładową Komisję Robotniczą.” Ten manewr z radami nie udał się tylko w Gdańsku. Dlaczego? Bo w Gdańsku, dzięki uporczywej pracy WZZ, ludzie rozumieli już zasadniczą różnicę między radami czy komitetami robotniczymi wpisanymi w sowiecki system zniewalania ludzi, a niezależną, międzyzakładową, ponadbranżową organizacją związkową jako drogą do wolności.
– Komitet Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża, zawiązany 29 kwietnia 1978, odpowiadał na jakieś ważne zapotrzebowanie.
– Na przełomie lat 77/78 stało się dla nas jasne, że nie zdziałamy niczego bez własnej organizacji. Takiej z wiarygodnym programem, realizowanym w lokalnej społeczności przez wiarygodnych ludzi. I przez tych, którzy przychodzą, postrzeganej jako własna. Zrobiliśmy to i wkrótce zapukał do drzwi Lech Wałęsa. Przyszła Ania Walentynowicz. Zgłosiła się Alina Pienkowska. Właśnie te osoby, które wkrótce miały się stać głównymi działaczami ruchu, najszybciej zareagowały na powstanie nowej organizacji. Czuliśmy, że trzymamy Pana Boga za nogi. I to mocno.
– Na czym polegała odrębność propozycji WZZ?
– Różnica była fundamentalna: komisje czy rady nie wyprowadzały poza system centralizmu demokratycznego, miały być w lepszym przypadku innowacją, w gorszym – modyfikacją dotychczasowych rozwiązań; natomiast czytelne przywrócenie podziału na pracobiorców i pracodawców wprowadzało perspektywę demokracji parlamentarnej i kapitalizmu. Tego nie chcieli ani komuniści, ani lewica korowska. Ale jeszcze ważniejsze były różnice w metodach działania. Polacy wtedy doskonale już wyczuwali manipulacje i nie chcieli poprzeć niczego nad czym nie sprawowaliby pełnej bezpośredniej kontroli. A gwarancję autentyczności i niezależności dawał im tylko wolny ruch związkowy. Nic dziwnego, że kuroniada próbowała nas podporządkować. Stosowano dywersję, blokowano rozwój struktur WZZ. W sierpniu 1980 okazało się, że niewielka grupka osób z WZZ wypracowała program, z którym udało się jej lepiej trafić do 10 milionów Polaków niż do pozornie najbliższych towarzyszy wspólnej walki.
– Jak układały się stosunki między WZZ Wybrzeża a Ruchem Młodej Polski?
– Ta młodzież wydawała się nam zbyt fundamentalistyczno-narodowa. Ale to wcale nie przeszkadzało we współpracy. Mimo dezintegracyjnych działań SB, Gdańsk na tle innych regionów kraju był oazą uczciwego współdziałania pomiędzy środowiskami niezależnymi. Muszę powiedzieć, że bez ludzi z RMP wszystko byłoby znacznie słabsze i uboższe. Wtedy w sierpniu oni wykonali naprawdę wiele pracy, może nieefektownej, czysto usługowej, ale – co szczególnie chwalebne – bez żadnych prób przechwycenia kontroli.
– Czego pewnie nie da się powiedzieć o lewicy korowskiej?
– Wobec kuroniady długo mieliśmy złudzenia, bo korowskie środowisko w Gdańsku było głęboko antykomunistyczne, a Kuroń potrafił ukrywać rzeczywiste motywy swoich działań. Nie wiedzieliśmy, że to typowa leninowska jaczejka, składająca się z kadrowej partii wewnętrznej oraz otaczającego ją środowiska tzw. pożytecznych idiotów. Dlatego początkowo nawet nie zauważaliśmy różnicy między środowiskiem Kuronia a środowiskiem Macierewicza. Ale nawet, gdy już ją dostrzegliśmy, nie przyszło nam do głowy, że lewica korowska jest zdolna do sojuszy, nie tylko zresztą taktycznych, z PZPR. Jeżeli komunikaty korowskie apelowały: „zakładajcie WZZ i Komisje Robotnicze”, to myśmy sądzili, że oni nas popierają, a te „Komisje” są tylko pustym gadaniem. Naprawdę znaczyło to jednak, że Kuroń wstawiał tam swoje „Komisje Robotnicze”, a Macierewicz dodawał „WZZ”. Wewnętrzna sprzeczność? Oczywiście, bo nie można być jednocześnie antykomunistą i piewcą ulepszonego socjalizmu. Co gorsza, również inne środowiska, które zgłaszały wtedy rzekomą wolę pomocy, robiły rzeczy, do których dobrze pasują nazwy „spisek” czy „manipulacja”. Do dziś nie wiadomo, skąd pochodziła i czemu miała służyć inicjatywa tzw. ekspertów. Z lektury najnowszego numeru Więzi wynika, że Tadeusz Mazowiecki nie pamięta już, skąd się wziął (tylko poprawiony przez niego) tekst apelu intelektualistów do władz, który w 1980 uzasadniał przyjazd Mazowieckiego i Geremka do strajkujących stoczniowców. A przecież napisali go Artur Hajnicz z Bogdanem Gotowskim. Teraz „postępowi intelektualiści” o tym milczą, najwidoczniej w przekonaniu, że to strasznie kompromitujące.
– Kiedy wreszcie stracił pan złudzenia?
– Późno, bo nie brałem wtedy pod uwagę trwałego porażenia złem, jakie zostawia w człowieku zaangażowanie w leninizm. To, że podczas strajku tzw. doradcy usilnie namawiali nas do rezygnacji z prawa do tworzenia wolnych związków zawodowych (postulat nr 1), przypisywaliśmy tylko ich brakowi wyczucia. Kuroń, który gardził robotnikami (bo ci jakoby wypalili się klasowo) i szukał swego miejsca w ruchu chłopskim, po podpisaniu porozumień sierpniowych przyjechał do Gdańska, rozłożył ręce i powiedział: „Krzysiu, przepraszam, pomyliłem się!” Przywiózł wtedy ze sobą Helenę Łuczywo, którą zaproponował na redaktor naczelną Solidarności, ale pisma przechwycić im się nie udało. Kuroń przywiózł też wręcz zbrodniczy koncept zniszczenia dzieła strajku. Gdyby ten program, podobno własnego autorstwa, zdołał przeforsować, nowe organizacje związkowe zostałyby podporządkowane odnowionym Radom Zakładowym i nie mogłyby samodzielnie podejmować decyzji o strajku!
– Czy należy sądzić, że program układał ktoś inny?
– Kuroń przyjechał do Gdańska z chytrze skonstruowanym planem działania, który (przyjęty) zniweczyłby nasze długotrwale starania. Przyjechał jako działacz niezależnej struktury opozycyjnej, a działał niczym wysłannik jakiegoś powołanego przez władze sztabu kryzysowego. Ustalenie źródeł koncepcji nałożenia Solidarności kagańca powinno być jednym z pilniejszych zadań badawczych dla historyków IPN.
– Zwłaszcza że w wydanej w III RP książce „Wiara i wina” Kuroń kreował się na współautora idei tworzenia wolnego ruchu związkowego.
– Motywy tego kłamstwa są oczywiste. „Autorstwo” idei WZZ czyni go „ojcem założycielem” Solidarności, a w konsekwencji uzasadnia jego miejsce przy „okrągłym stole”. W sierpniu 1980 roku i władze, i lewica korowska, i tzw. eksperci mieli wspólny program. Za wszelką cenę nie dopuścić do powstania prawdziwie wolnej organizacji związków zawodowych. Ale to się nie udało, dlatego potrzebny był stan wojenny. Podkreśla się dziś chętnie, że bez stanu wojennego nie byłoby „okrągłego stołu”. Owszem, bez czołgów i ZOMO, bez zniszczenia pierwszej Solidarności, nie udałoby się przerobić Kuronia, Geremka, Michnika czy Mazowieckiego, na przywódców narodu i Solidarności, bo przed 13 grudnia 1981 oni wcale takiej pozycji nie zajmowali. Panu prof. Kieresowi, prezesowi IPN, należą się wielkie podziękowania za decyzję o podjęciu badań i zorganizowaniu sesji naukowej poświęconej Wolnym Związkom Zawodowym Wybrzeża. Jeśli Solidarność powstała tam, gdzie działały WZZ, to znaczy, że stanowią one fundament polskiego ruchu wolnościowego. Wyjaśnienie relacji pomiędzy nimi a działającymi wówczas ugrupowaniami politycznymi, może stać się początkiem odkrywania prawdziwej historii najnowszej naszego kraju. Z osobistego dostępu do archiwum IPN wiem, że dotarcie do tej prawdy jest możliwe. I że ona potrafi być wstrząsająca.
„Tygodnik Solidarność” nr 41, z 10 października 2003