Cezary Krysztopa dla "TS": Kiszka radości
W Białymstoku był kiedyś taki bar, biedny dosyć, o wystroju, który można by określić jako „późny Gierek”. Prowadził go pan, który chełpił się posiadaniem tytułu „mistrza świata pieczenia kiszki”. Nie było szczególnie istotne, kto mu ten tytuł przyznał, ponieważ pod bar, który oferował kiszkę, babkę ziemniaczaną, ogórki kiszone i mleko, podjeżdżały najlepsze samochody w mieście. I to wystarczało za całą rekomendację. Jeśli dobrze pamiętam, niech mnie ktoś poprawi, bar przeniósł się później na ulicę Raginisa, nieco na uboczu, co spowodowało, że będąc ostatnimi laty w Białymstoku przejazdem, zwykle nie mam czasu tam zajrzeć, choć obiecuję to sobie miesiącami.
W Warszawie wprawdzie w niektórych hipermarketach można kupić kiszkę. Ale jeżeli wyobrażenie warszawiaków na temat kiszki wygląda jak ta kiszka z hipermarketu, to wcale się nie dziwię, że nie chcą jej nawet spróbować. Ja kiedyś zdesperowany spróbowałem i jeśli mogę ją do czegoś polecić, to nieźle nadałaby się do wbijania gwoździ (we flaku), uszczelniania rur kanalizacyjnych (bez flaka) lub jako balast na mazurskich „jachtach” warszawskiej „śmietanki”. W żadnym razie nie poleciłbym jej do spożycia.
A tu wczoraj kurier zrobił „puk, puk”, przyniósł paczkę, której zupełnie żeśmy się nie spodziewali. W paczce przyjechała ładnie owinięta w folię spożywczą piękna kiszka w cienkim flaku (ma swoje uroki cienki, a ma i gruby, szczególnie kiedy ma dużo „zakamarków”) ze skwarkami roboty mojej Siostry. Wiadomo, że z Podlasia. Taką mi zrobiła niespodziankę. Z miejsca odsmażyłem sobie najlepszy kawałek. Rany, dzięki, Kasiu.
Cezary Krysztopa
Artykuł pochodzi z najnowszego numeru "TS" (08/2018) do kupienia w wersji cyfrowej tutaj.
#REKLAMA_POZIOMA#