Niepozorny gigant wiary: 14. rocznica beatyfikacji ks. Jerzego Popiełuszki
Życie księdza Jerzego można spiąć klamrą słów świętego Pawła, rozpoczynając od: „Nie daj się zwyciężyć złu, ale zło dobrem zwyciężaj” (Rz 12,21), aż po „W dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiary ustrzegłem. Na ostatek odłożono dla mnie wieniec sprawiedliwości, który mi w owym dniu odda Pan, sprawiedliwy Sędzia” (2 Tm 4,7).
Na styku kultur i religii
Księdza Jerzego uformowały trzy aspekty, które zdeterminowały jego życie: urodzenie na styku kultur i religii, kultura „przykościelna” i fenomen Solidarności.
Urodził się w podlaskiej, biednej wsi Okopy, oddalonej o kilka kilometrów od geograficznego środka Europy – Suchowoli, gdzie od wieków katolicy przeplatają się z prawosławnymi i Tatarami. Stryjecznym wujem mamy księdza Jerzego – Marianny Popiełuszko – był powstaniec styczniowy, święty Rafał Kalinowski. Bratem mamy, niezwykle poważanym w rodzinie za nieprzeciętny umysł, był Alfons Gniedziejko, podlaski „wyklęty”, kolega Inki, zamordowany przez Rosjan i obwożony potem przez nich po wsiach – przyczepiony za nogi do końskiego zaprzęgu i pokazywany: „Jak się będziecie buntować, to skończycie jak on”.
Kiedy Jerzy się urodził, jego mama straciła wzrok. Nie widziała tego wymodlonego dziecka, które zawierzyła Maryi, ślubując, że jeśli urodzi się dziewczynka – zostanie zakonnicą, jeśli chłopiec – księdzem. Odzyskała wzrok dzień po chrzcie syna, któremu dała imię po świętym Alfonsie Liguorim, którego była wielka czcicielką, i po swoim zamordowanym bracie. Ksiądz używał imienia Alek, aż do 13 maja 1971 r., kiedy zmienił je na „Jerzy”. Dzięki mamie wrósł w przestrzeń doświadczenia religijnego.
Życie rodziny Popiełuszków przepełnione było codziennym trudem, pracą i modlitwą. Obowiązki domowe wykonywane były wspólnie, przeplatane litaniami, śpiewanym Różańcem i Koronką do miłosierdzia Bożego. Już po święceniach ksiądz Jerzy wprowadził zwyczaj odmawiania w lipcu Litanii do Najświętszej Krwi Pana Jezusa. Dopiero po latach domyślili się, dlaczego tak mu zależało na tej modlitwie… Wieczorem wszyscy klękali do Apelu Jasnogórskiego. Z domu ksiądz Jerzy wyniósł głębokie przekonanie o powołaniu każdego człowieka do świętości, co jego mama ubierała w słowa wierszyka: „Prościuteńka w niebo droga, kochaj ludzi, kochaj Boga. Kochaj sercem i czynami, będziesz w niebie z aniołkami”, a on sam w jednym z kazań powiedział: „Świętość nie jest przywilejem wybranych. Nie jest wyjątkowym darem Bożym. Jest natomiast naszym powołaniem i obowiązkiem. Jesteśmy powołani do świętości z tytułu chrztu i przynależności do Kościoła Chrystusowego”.
Ksiądz Jerzy miał 6 lat, kiedy w wigilię Bożego Narodzenia zmarła jego dwuletnia siostrzyczka Jadwisia. Bardzo to przeżył, ale rodzice uczyli swoje dzieci, że „i życie, i śmierć pochodzą od Boga” oraz że „trzeba mieć wytrwałość i twardość. Gdzie Bóg prowadzi, tam wyprowadzi”. Z tą wytrwałością i twardością mały Alek wyruszał codziennie o świcie, idąc przez las do Suchowoli, aby jeszcze przed lekcjami w szkole uczestniczyć we Mszy Świętej. Gdy wracał do domu, razem z rodzeństwem pomagał w gospodarstwie, a jak zostawał czas na zabawę, on – ubrany w długą koszulę ojca – ustawiał sobie niby-ołtarz z ławy i udawał, że odprawia Mszę. Jego bracia biegali po polach z innymi dziećmi, a on strugał krzyżyki z drewienek. Kiedyś dzieci robiły ludziki z kasztanów i Alek wbił sobie w dłoń duży gwóźdź. Zaciskał piąstkę, ale nie skarżył się i nie płakał, bo „trzeba mieć wytrwałość…”.
Czytaj także: Wybory do Parlamentu Europejskiego mogą być gwoździem do politycznej trumny Lewicy
Czytaj także: Uczestnicy wiecu Tuska zaatakowali człowieka z hasłem #TakDlaCPK. Jest nagranie
Dojrzewanie powołania
Ukrytym dojrzewaniem powołania były lata liceum. Jawna deklaracja wyboru drogi duchowej narażała bowiem na szykany Służby Bezpieczeństwa. Po maturze Alek wyjawił rodzicom swoją decyzję o seminarium – warszawskim, a nie białostockim. Rodzina, choć zaskoczona, była szczęśliwa. Już na pierwszym roku dane mu było spotkać swój wielki autorytet – księdza Prymasa Stefana Wyszyńskiego, dla którego wyruszył na studia do Warszawy, którego słuchał, podziwiał i chciał naśladować.
Studia seminaryjne brutalnie przerwała obowiązkowa służba wojskowa w kleryckiej jednostce specjalnej w Bartoszycach. Dwa lata wojska były pasmem nękania, represji, karnych apeli, prowokacji obyczajowych w otoczeniu konfidentów. Te lata zrujnowały i tak nie najmocniejsze zdrowie księdza Jerzego. Ale też pokazały jego siłę i hart ducha. To on inicjował wspólne modlitwy kleryków. To on wspierał psychicznie i dodawał otuchy. To on – najdrobniejszy i najsłabszy fizycznie – znalazł odwagę, aby nie wykonać rozkazu i nie zdjąć różańca i medalika.
Za odmowę czekała kara – noc na baczność, w pełnym rynsztunku, masce gazowej, boso … Pisał potem w liście do opiekuna duchowego: „zbywałem raczej milczeniem, odmawiając modlitwy w myśli i ofiarując cierpienia powodowane przygniatającym ciężarem plecaka, maski, broni i hełmu Bogu jako przebłaganie za grzechy. Boże, jak się lekko cierpi dla Chrystusa. O 22.20 przyszedł polityczny (politruk), kazał mi zdjąć różaniec przy nim. A niby z jakiej racji? Nie zdjąłem, bo przecież nikomu nie przeszkadzał, a nie będę zdejmował dlatego, że ktoś nie może na to patrzeć”. Pobyt w Bartoszycach był niewątpliwie pierwszym etapem męczeństwa, cichego, pokornego cierpienia o obronie wiary i wyznawanych wartości. Ten czas zrujnował zdrowie, ale zbudował i umocnił hart ducha księdza.
Powrót do seminarium na trzeci rok studiów był trudny. Bardzo słabe zdrowie, ogrom materiału do przyswojenia i coraz liczniejsze obowiązki i zadania kleryckie doprowadziły w końcu do kryzysu. Ksiądz Jerzy stracił przytomność na korytarzu i w stanie krytycznym został przewieziony do szpitala. Lekarze długo walczyli o jego życie, a w seminarium przez cały czas trwały modlitwy o jego zdrowie… Wrócił po miesiącu. Profesorowie mieli nawet wątpliwości, czy przy tak słabym zdrowiu należy go dopuścić do święceń kapłańskich… A kleryk Popiełuszko powtarzał, że „swoje cierpienie trzeba łączyć z krzyżem Chrystusa”.
28 maja 1972 roku z rąk ukochanego Prymasa Wyszyńskiego przyjął święcenia i wyruszył na drogę kapłańską, jak napisał na prymicyjnym obrazku: „(Posyła mnie Bóg, by) głosić Ewangelię i leczyć rany zbolałych serc”.
Odnotowała to nawet Służba Bezpieczeństwa w teczce operacyjnej księdza Jerzego.
Ewangelizował sobą
Rozpoczął swoją drogę kapłańską i był zawsze blisko ludzi i dla ludzi. Z pasją pracował z dziećmi i młodzieżą. Wypisywał fragmenty Biblii, które nazywał „skrzydlatymi myślami”, a które stawały się punktem wyjścia do rozmów. I już od pierwszej swojej parafii w Ząbkach zaskarbił sobie nieprawdopodobną sympatię ludzi. Początkowo oblegany był przez dzieci, ministrantów i bielanki, których służbę zorganizował. Potem także przez dorosłych, bo szybko rozniosła się wieść, że jest taki ksiądz, który zawsze ma dla ludzi czas, uwagę, dobre słowo, wsparcie, pomoc, uśmiech.
Ksiądz Jerzy nie był posągowym świętym. Ewangelizował sobą, swoim życiem i postępowaniem. Swoją bezpośredniością, dobrocią i prawdą. Był autentyczny. Nie grał, nie udawał. Uczył prawdy i żył prawdą. Często powtarzał: „Trzeba zawsze kierować się prawdą. Prawda to zgodność słów z czynami. Nie można przyjąć za prawdę pięknych słów, gdy zaprzeczają im fakty”.
Bardzo lubił dobre rowery i samochody. Jeździł szybko. Był przygotowany na mandat – woził worek wypakowany 10- i 20-groszówkami na to przeznaczony. I słuchał piosenek Marka Grechuty.
Ksiądz Jerzy zawsze żył intensywnie. Zdawał się nie pamiętać, że ledwie uszedł z życiem i każdy dzień wypełniał obowiązkami duszpasterskimi i posługą ludziom.
W zasadzie nie robił nic nadzwyczajnego, ale po prostu był – zawsze i dla wszystkich. W zapiskach wspomniał kiedyś: „W zasadzie mógłbym gdzieś wyjechać, ale nie chcę wychodzić z domu, bo mógłby ktoś przyjść, kto potrzebuje pomocy, a mnie nie będzie”.
Kolejne parafie, kolejne obowiązki duszpasterskie, kolejne inicjatywy, kolejne zaangażowania w różne grupy społeczne i ich problemy. Organizm coraz bardziej się wyczerpywał, pojawiły się problemy z gardłem i chrypa odbierająca głos. Na stoliku przybywało lekarstw…
W parafii Dzieciątka Jezus zasłabł przy ołtarzu. Nie mógł już wypełniać wszystkich obowiązków duszpasterskich, więc trafił do żoliborskiej parafii Świętego Stanisława Kostki jako rezydent. Trafił pod skrzydła wielkiego kapłana – księdza prałata Teofila Boguckiego, bardzo surowego i bardzo dobrego, który stał się dla księdza Jerzego drugim ojcem.
Ale Żoliborz nie dał odpoczynku i umocnienia zdrowia.
Pojechał do hutników i już z nimi został
Był rok 1980 i w Hucie Warszawa rozpoczęły się strajki. Hutnicy zwrócili się do kurii z prośbą o przysłanie księdza, który odprawiłby Mszę na terenie ich zakładu pracy. Ksiądz biskup Bronisław Dąbrowski pomyślał, że blisko huty jest kościół Świętego Stanisława Kostki.
Do hutników pojechał ksiądz Jerzy, który nie miał wtedy żadnych zajęć parafialnych i – jak powiedział – „akurat się napatoczył”.
Pojechał i już z nimi został. Spowiadał, rozmawiał, wspierał, modlił się.
Rozszerzało się grono osób, które u księdza Jerzego szukały wsparcia, pomocy czy zwykłej rozmowy. Byli robotnicy, lekarze, pielęgniarki, studenci, aktorzy. Wszyscy wspominali, że przez jego żoliborskie mieszkanie przewijały się setki ludzi.
Gdy przyszedł stan wojenny, ksiądz Jerzy nie opuścił tych, którym służył. Organizował pomoc dla rodzin internowanych. Szukał mieszkań dla samotnych matek. Wspierał duchowo i materialnie.
Chodził do sądów na procesy tzw. więźniów politycznych. Jeden z nich wspominał, że któregoś dnia, kiedy był prowadzony korytarzem sądu, ks. Popiełuszko podrzucił mu do kaptura cztery paczki austriackich papierosów, innym razem kanapki z wędliną z dzika. Oddawał wszystko.
Na sądowym korytarzu ksiądz Jerzy poznał Danutę Szaflarską, wielką gwiazdę polskich scen. Poprosił, żeby przyjechała na Żoliborz przeczytać poezję na Mszy za Ojczyznę. – Ale ja jestem niewierząca – powiedziała pani Szaflarska. – Nic nie szkodzi. Ale czytać Pani umie – odpowiedział ksiądz Jerzy. Ta korytarzowa wymiana zdań rozpoczęła ich przyjaźń. Z czasem pani Szaflarska nawróciła się i chciała wyspowiadać, ale się bała. – Nie spowiadałam się 40 lat – powiedziała księdzu. Odpowiedział: – To nic. Hurtem podobno łatwiej.
Ksiądz Jerzy był niepozorny, skromny, drobny, cichy. Był jednak gigantem siły i wiary. Swoje nauczanie duszpasterskie opierał na podkreślaniu prawdy i godności człowieka jako dziecka Bożego. Wielokrotnie powtarzał: Życie trzeba przeżyć godnie, bo jest tylko jedno. I dodawał: „Naszego miejsca w niebie nikt nam nie zabiera, najwyżej pozostaje ono puste”.
Nikogo nie klasyfikował. U niego i wokół niego gromadziła się elita, ale też zwykli ludzie, często słabi, chorzy, pozbawieni nadziei.
Ksiądz Jerzy dodawał wszystkim otuchy, a wokół niego samego zaciskała się pętla śmierci…
W stanie wojennym ksiądz wychodził z gorącą herbatą do zziębniętych ZOMO-wców otaczających plebanię. „To młodzi chłopcy, czasami nieświadomie wykonują rozkazy” – tłumaczył. Nigdy nie potępiał człowieka, piętnował zło.
Wiedział, jak ważne stały się dla Warszawy, a potem dla całej Polski Msze „za Ojczyznę i tych, którzy dla niej cierpią”. Powtarzał: „służyć Bogu to szukać dróg do ludzkich serc”. I jeszcze: „Ludzie przyjdą z daleka, żeby słów prawdy słuchać”.
Niebezpieczny dla władzy
Słowa prawdy, które wypowiadał, otucha i nadzieja, którą wlewał, stawały się coraz bardziej niebezpieczne dla władzy. Teczka operacyjna księdza Jerzego zapełniała się donosami, raportami, opracowaniami, a na okładce zaczynało brakować miejsca na kolejne paragrafy przestępczej działalności. Zaczął być śledzony każdy jego krok, obserwowany i odnotowywany każdy gest – nawet ułożenie Hostii w czasie podniesienia. Do mieszkania wrzucono mu ładunek wybuchowy. Nasilały się prowokacje. Coraz częstsze były przesłuchania w Pałacu Mostowskich i upokarzające, poniżające przetrzymywania „na dołku”.
A ksiądz Jerzy mówił: „Największą siłą Ewangelii jest zawarty w niej osobisty przykład. Chrystus głosił prawdę i za prawdę umarł. Chrześcijanin to człowiek, który postępuje na Jezusowy wzór. I niczego nie udaje”.
I jeszcze: „Chrystus potrzebny jest nam dzisiaj szczególnie, abyśmy nie utracili prawdy, miłości, dobroci. Potrzebny jest nam szczególnie teraz, albowiem chyba nigdy dotąd tak okrutnie nie chłostano grzbietów kłamstwem i obłudą. Pielęgnujmy więc w życiu naszym i naszych rodzin Ewangelię Jezusa Chrystusa. I sięgajmy po nią często, aby umacniać nadzieję, utrwalać podstawowe wartości życia”.
Błogosławiony ksiądz Popiełuszko nie mówił o śmierci, ale rodzinę przygotowywał na to, że może być aresztowany. Powiedział kiedyś, że „jak (go) w końcu posadzą, to już pewnie na ponad sto lat”. Te słowa mogłyby się wydawać żartem, gdyby nie narastające napięcie, coraz silniejsza inwigilacja, coraz bardziej natarczywe prowokacje. Zdawać by się mogło, że dla władz i systemu stawał się największym problemem. Jemu i jego Mszom za Ojczyznę poświęcał duży fragment każdej konferencji prasowej ówczesny rzecznik rządu Jerzy Urban, przytaczając nawet moskiewskie materiały i donosy. Bezpieka i najwyżsi oficerowie szaleli, wymyślając sposoby na „uciszenie Popiełuszki”.
A ksiądz Jerzy powtarzał to, co powiedział w wywiadzie dla BBC: „Wiem, że to, co robię, jest słuszne. Dlatego jestem gotowy na wszystko”.
Choć otoczony tłumem, zostawał sam.
19 października 1984 roku zakończył rozważania różańcowe w Bydgoszczy słowami: „Módlmy się, byśmy byli wolni od lęku i zastraszenia, ale przede wszystkim od żądzy odwetu i przemocy”.
I wyruszył, myśląc, że wraca do domu...
W dobrych zawodach wystąpił, bieg ukończył, wiary ustrzegł. Na ostatek odłożono dla niego wieniec sprawiedliwości, który mu w owym dniu odda Pan, sprawiedliwy Sędzia.