„Wszyscy naukowcy są zgodni...” : Witajcie w fabryce wymuszonego konsensu
Działania zachodnich polityków duszą wszelką niereglamentowaną „oddolność”, na dodatek politycy ci wmawiają coraz bardziej sfrustrowanym członkom własnych społeczeństw, iż czynią to dla ich dobra.
„Dobrowolna solidarność”
Doskonałym przykładem absurdu pojęciowego jest unijny tzw. mechanizm dobrowolnej solidarności w przyjmowaniu imigrantów spoza krajów europejskich. Jeśli któreś państwo nie okaże się „dobrowolnie solidarne”, zostanie za to ukarane dotkliwymi konsekwencjami finansowo-politycznymi. Reprezentanci głównej linii unijnej polityki w poszczególnych krajach członkowskich tłumaczą swoim społeczeństwom, iż de facto zgodziły się na wszelkie konsekwencje bytności w Unii, zgłaszając do niej akces. Unia stała się jakimś enigmatycznym „dobrem absolutnym”, na rzecz którego warto i należy poświęcić inne dobra, łącznie z suwerennością, bezpieczeństwem i stabilizacją finansową. Nikt przy tym nie jest już chyba w stanie powiedzieć, na jakich wartościach opiera się ten twór, poza tym, iż na „europejskich”, cokolwiek to znaczy. Z pewnością dzisiejsza Unia nie przypomina tej z czasów jej ojców założycieli, a wręcz staje się antytezą ich projektu. Sługa Boży Robert Schuman, jeśli zostanie beatyfikowany, z pewnością będzie się przewracał w relikwiarzu, patrząc na to, co stało się z jego szczytnym projektem nowej Christianitas.
Unii w obecnym kształcie mają dość nie tylko chrześcijanie. Obłęd, chaos, brak spójności, nieczytelność zapisów prawnych i ich zmienność, polityka prowadząca do biedy i zależności od państw zewnętrznych budzi sprzeciw wielu grup społecznych. Coraz wyraźniej widzimy, że zmierzamy w jakimś dziwnym kierunku, pędząc zdezelowanym pociągiem z szalonym maszynistą. Dlaczego zatem nie wyskakujemy? Ponieważ możemy zginąć – bo poza Unią niekoniecznie będzie nam lepiej. Trzymamy się zatem tonącego Titanica, bo jest nas na nim wielu i wciąż jeszcze orkiestra gra nam znane przeboje, które możemy nucić, zyskując fałszywe poczucie wspólnoty. Raźniej nam się zatem tonie – na szalupach ratunkowych byłoby nam zimno, cicho i samotnie.
Czytaj także: Wybory do Parlamentu Europejskiego mogą być gwoździem do politycznej trumny Lewicy
Czytaj także: Uczestnicy wiecu Tuska zaatakowali człowieka z hasłem #TakDlaCPK. Jest nagranie
Zmiana kapitana
Może jednak nie jest tak źle i możemy jeszcze uratować nasz okręt? Z pewnością jednak musielibyśmy w tym celu zmienić jego kapitana, a co za tym idzie – kierunek, który obecnie prowadzi nas w stronę zderzenia z górą lodową. Zmiana kapitana, kiedy statek tonie, a na pokładzie panuje chaos, jest zadaniem – delikatnie mówiąc – karkołomnym. Wielu z nas woli zatem tkwić w fałszywym przekonaniu, że kapitan wie, co robi, i że tylko nam się wydaje, iż statek przecieka. Inni z kolei doskonale widzą, co się dzieje, alarmują, krzyczą i podejmują bunt. „Wyszło na jaw, że kapitan to szuler i złodziej” – mówią słowami Andrzeja Bursy.
Sprytny kapitan ma jednak rozwiązania gotowe na wypadek buntu załogi. W dawnych czasach uczciwie i przejrzyście po prostu wieszał kilku buntowników na maszcie, co u reszty załogi skutkowało szybkim dojściem do przekonania o nieomylności szefa statku. Obecnie mamy czasy pacyfistyczne, pełne humanitaryzmu i wrażliwości na ludzką krzywdę. Wieszanie jest wykluczone. Co zatem proponuje kapitan? Konsultacje społeczne. Jego ludzie wywieszają zatem nocą na pokrytej glonami burcie statku kartkę formatu A4, na której obwieszczają, że każdy, kto w ciągu 24 godzin zgłosi jakieś uwagi pod adresem kierownictwa statku, zostanie wysłuchany. Kartkę po dwóch godzinach zwiewa wiatr, później pochłaniają ją morskie fale, a na końcu zjada ją wieloryb, no ale przecież konsultacje społeczne się odbyły.
Podobnie wygląda współczesna polityka unijna choćby w sprawie wdrażania nowej, świeckiej religii – dogmatu – o konieczności walki z dwutlenkiem węgla. Unijni aparatczycy produkują dokumenty o absurdalnej i niewykonalnej, a przynajmniej zarzynającej gospodarkę treści, następnie ogłaszają drobnym druczkiem na siedemdziesiątej stronie siedemsetstronicowego dokumentu informację o możliwości składania sprzeciwu przed upływem danego terminu, a następnie – zanim ktokolwiek połapie się w tych zawiłościach i sprzeciwi – ze smutkiem ogłaszają, iż termin zgłaszania uwag już minął i że wobec nielicznych głosów niezgody przyjmuje się, że większość społeczeństwa dany dokument aprobuje. Stosowane praktyki to brak konsultacji, takie formowanie pytań, aby udowadniały one „jedynie słuszną” tezę, nieskuteczne informowanie o możliwości zgłaszania uwag, przewidywanie bardzo krótkiego terminu ich zgłaszania i/lub utrudnionej formy ich składania, wreszcie po prostu niebranie ich pod uwagę i stosowanie w praktyce zasady: „Nie mamy Pańskiego płaszcza i co nam Pan zrobi?”. Typową praktyką uniemożliwiającą dialog jest także dyskredytowanie wszelkich autorytetów w danej dziedzinie, które zgłaszają zdania odrębne, odwoływanie się do emocji, a nie do faktów, wreszcie – opłacanie „ekspertów” wygłaszających „odpowiednie” tezy.
Klimatyczni heretycy
W przypadku wtłaczania nam do głów „dogmatu” o konieczności redukcji emisji dwutlenku węgla w obronie klimatu zastosowano wszystkie te środki. Podstawą do podejmowania działań ma być wszechobecny strach. „Oto przekaz, który media wbijają nam do głowy: zmiany klimatu niszczą naszą planetę i stanowią dla wszystkich śmiertelne zagrożenie. Ten język przybiera ton apokaliptyczny – w serwisach informacyjnych mówi się o «nieuchronnym spaleniu planety», a analitycy sugerują, że globalne ocieplenie może w ciągu kilku dekad doprowadzić do zagłady ludzkości. Niedawno media poinformowały nas, że ludzkości pozostała zaledwie dekada na uratowanie planety” – pisze w swojej książce „Fałszywy alarm. Jak panika związana ze zmianami klimatu kosztuje nas biliony, krzywdzi biednych i nie ratuje planety” duński naukowiec Bjørn Lomborg.
„Z uwagi na to musimy radykalnie przekształcić każdą liczącą się obecnie gospodarkę tak, by zrezygnować z paliw kopalnych, zredukować do zera emisję dwutlenku węgla i wprowadzić całkowicie odnawialną strukturę całej działalności gospodarczej. Dzieci żyją w strachu i stoją na ulicach na znak protestu. Aktywiści tworzą kordony w miastach i na lotniskach, by nagłośnić to, że cała populacja planety stoi w obliczu «rzezi, śmierci i głodu». Wpływowe książki wzmacniają to przekonanie. W 2017 roku dziennikarz David Wallace-Wells napisał dla magazynu «New York» obszerny i budzący grozę artykuł skutków globalnego ocieplenia. Mimo że publikacja została powszechnie zdyskredytowana przez naukowców jako przesadzona i wprowadzająca w błąd, Wallace-Wells ją opublikował bez żadnych zmian jako książkę – «Ziemia nie do życia. Nasza planeta po globalnym ociepleniu», która stała się bestsellerem. Autor epatuje bezczelnym alarmizmem: «Jest gorzej, dużo gorzej, niż ci się wydaje»” – stwierdza badacz.
Jak wskazywał w rozmowie z nami Kazimierz Grajcarek, były przewodniczący Sekretariatu Górnictwa i Energetyki NSZZ „Solidarność”, Związek sprzeciwia się szaleństwom polityki klimatycznej od dekad, jednak głosy badaczy obalających „dogmat” o wpływie człowieka na klimat są od wielu lat konsekwentnie wyciszane. W 2019 roku 500 naukowców z inicjatywy Guusa Berkhouta, geofizyka, emerytowanego profesora Uniwersytetu w Hadze, opublikowało list, w którym odważyło się stwierdzić, iż „kryzys klimatyczny nie istnieje”. „Obecna polityka niepotrzebnie osłabia system gospodarczy, zagrażając życiu w krajach, którym odmawia się dostępu do stałej i taniej energii elektrycznej. Wzywamy do przestrzegania polityki klimatycznej bazującej na solidnej nauce, realizmie gospodarczym i prawdziwej trosce o tych, w których uderza kosztowna, niepotrzebna i nieskuteczna obecna polityka” – napisano w liście. Natychmiast naukowcy ci zostali poddani pręgierzowi klimatystów, którzy zareagowali na ich list co najmniej tak, jak Święta Inkwizycja w czasach swojej świetności zareagowałaby na podważenie dogmatu o istnieniu Boga. Zapłonęły już nie stosy, ale szpalty, reagowano na te herezje świętym oburzeniem. Naukowcy zostali uciszeni, w międzyczasie jednak część opinii publicznej zdążyła, o zgrozo, nabrać wątpliwości, zacząć ważyć racje, słuchać różnych głosów i, na dodatek, zamarzyła o wyrażeniu własnego zdania – jak w przypadku implementacji Zielonego Ładu, wprowadzania stref czystego transportu czy też reformy edukacji. I tu wjeżdżają całe na… zielono „konsultacje społeczne”.
Konsultacje z wybranymi
Jak mówił w rozmowie z nami Łukasz Bernaciński, prawnik z Ordo Iuris, władze Wrocławia okazały się w sprawie stref czystego transportu na tyle nieostrożne, iż zdecydowały się zapytać o zdanie mieszkańców. Ci odpowiedzieli gremialnie, że żadnych tego typu stref nie chcą. Po czym… organizatorzy zdecydowali się kontynuować prekonsultacje jedynie z wybranymi organizacjami. Nauczeni wrocławskim doświadczeniem inni włodarze miast nie formułowali już pytań o to, czy ich mieszkańcy są „za” czy „przeciw” wprowadzeniu SCT, ale pytali jedynie o ich przyszłą organizację i termin ich wprowadzania, uznając samą zasadność SCT za oczywistą. Nawet przy tak okrojonej możliwości dyskusji stosują oni zabiegi, aby jeszcze bardziej ją ograniczyć.
„Zgodnie z ustawą każda zmiana w Strefie Czystego Transportu powinna być poprzedzona minimum 21-dniowymi konsultacjami społecznymi. Ten wymóg chcą jednak obejść urzędnicy ZTP” – pisze na portalu LoveKrakow.pl Patryk Salamon. „Mamy opinię prawną, która mówi, że nie trzeba przeprowadzać konsultacji społecznych, kiedy nie zmieniamy meritum, a jedynie korygujemy termin. Zostało niewiele czasu, więc proponujemy władzom Krakowa takie rozwiązanie” – dziennikarz cytuje Macieja Piotrkowskiego z Zarządu Transportu Publicznego. „Cała sytuacja ze zmianą w strefie czystego transportu zaczyna wyglądać komicznie. Od stycznia urzędnicy Zarządu Transportu Publicznego chwalą się na stronie internetowej miasta, że pracują nad projektem, przygotowują zmiany, obiecują szerokie konsultacje społeczne, aby po kilku miesiącach powiedzieć, że chcą podmienić tylko datę” – komentuje tę sprawę w rozmowie z portalem LoveKrakow.pl przewodniczący komisji innowacji i metropolii rady miasta Maciej Michałowski z Prawa i Sprawiedliwości.
Podobną arbitralność można zaobserwować w obszarze reformy oświaty, a raczej w procesie jej dostosowywania do wymogów unijnych. „Około 300 osób reprezentujących organizacje i stowarzyszenia (gdyż taki był wymóg wobec dyskutantów rejestrujących się poprzez specjalny formularz) uczestniczyło przez 3 dni w spotkaniach online na temat projektowanych zmian. Przedstawiciele resortu i eksperci mieli wiele do powiedzenia, wypowiedzi «konsultantów» zaś ograniczano do minimum i niekiedy nie sposób było dokończyć wyrażania opinii. Zakres prekonsultacji świadczy nie tyle o «otwartości» MEN – co podnosili urzędnicy – a o skali zastrzeżeń i do samego projektu, i wobec metody forsowania zmian. Tak pospiesznie wprowadzanych i zarazem tak głębokich zmian programowych nie pamiętają najstarsi oświatowcy” – podkreśla na łamach portalu Tysol.pl ekspert oświatowy, autorka podręczników szkolnych Hanna Dobrowolska. „Po uwzględnieniu [?] uwag, końcowe propozycje projektów podstaw programowych mają być ponownie przekazane przez ekspertów do MEN. Jaki ekspert – a zespoły były nadspodziewanie «kameralne» – jest w stanie dokonać analizy wielu tysięcy uwag szczegółowych, by odpowiedzialnie zweryfikować wcześniejsze rozwiązania? Jakie wnioski można wyciągnąć w ciągu niespełna 2 tygodni? Poza jednym – to zadanie niewykonalne” – stwierdza.
Na przykładzie wieloletniej walki środowisk patriotycznych o polski interes zarówno w obszarze polityki klimatycznej, jak i edukacji widać wyraźnie „odgórność” wmuszanych społeczeństwom niekorzystnych dla nich rozwiązań oraz lekceważenie głosu obywateli. To ostatnie nigdy nie kończyło się dobrze dla rządzących, o czym przekonuje historia Solidarności. Oby nieuchronną, jak się wydaje, kontrrewolucję obalającą narzucony nam niechciany „nowy, zielony ład” i tym razem udało się przeprowadzić drogą pokojową.