[Tylko u nas] Waldemar Krysiak: Tak się robi feministyczną „naukę”, czyli nieznośna lekkość dowodu
Kilka lat temu Krzysztof Bosak zwrócił uwagę na jeden z bardziej denerwujących problemów naszej cywilizacji: walki na linki. Linki do naukowych artykułów. Lub bzdur. Bo wiele z nich – tak często przecież używanych w sporach online! – prowadzi nie do naukowych publikacji, a do korporacyjnej i politycznej propagandy, eksperymentów nigdy niesprawdzonych i niepowtórzonych, oraz do tekstów, których argumentujący sam de facto nie przeczytał.
Nie ma co mydlić sobie oczu: większość z nas też pewnie kiedyś wykorzystała taki brudny trik. Nie zgadzam się z kimś w internecie? Wygooglam dokładne przeciwieństwo tego, co mówi, i dodam do wszystkiego frazę „statystyka”. Na wiele milionów stron internetowych na pewno coś wyskoczy. I to coś zostanie wykorzystane jako dowód naszego intelektualnego triumfu. Tylko na ile taki triumf jest satysfakcjonujący?
Satysfakcjonujące nie jest z reguły samo czytanie badań. Te bardziej solidne często przypominają rozmiarami książkę, używają niedostępnego dla większości z nas żargonu i w porównaniu do innych form rozrywki wypadają raczej blado. Dodatkowo sprawdzanie, czy wyniki badań udało się potwierdzić gdzie indziej, oznacza pracę rosnącą prawie logarytmicznie. Ci, którzy nie zajmowali się karierą akademicką, rzadko się do tego przymuszą, a ci, którzy na uniwersytecie pracowali, będą często w stanie opowiedzieć horrorystyczne historie z akademickiego świata.
Pracowałem na uniwersytecie
Przez jakiś czas na uniwersytecie pracowałem i ja. Poznałem tam ludzi, którzy nie mieli najmniejszego zainteresowania nauką, którzy projektowali swoje eksperymenty tak, żeby dostać fundusze państwowe i zagraniczne, a potem eksperyment na szybko odwalić, oraz tych, którzy swoje dane wprost fałszowali. To nawet nie jest ostatecznie takie trudne! Wyobraźmy sobie, że chcemy przetestować stu dyslektyków pod kątem tego, czy odpowiednio słyszą akcent w końcówkach słów i zdań. Jeżeli eksperyment nie jest odpowiednio zabezpieczony (double blind, czyli taki, w którym i testujący, i testowany nie wiedzą, co testują), to pewność jego rezultatów jest chybotliwa. Bardziej cyniczny testujący wpiszą do systemu odpowiedzi takie, które wspierają jego hipotezę, za potwierdzenie której może dostać kolejne granty. Nie musi być to nawet kompletne fałszerstwo – wystarczy tylko trochę nagiąć odpowiedzi, by rezultat był statystycznie znaczący. I kasa na następne dwa–trzy lata właśnie wpłynęła!
Nawet jednak uniwersyteccy cynicy starają się zachować jakieś pozory. Zachowuje się dane osób biorących w eksperymentach. Część eksperymentów jest nagrywana. Protokół eksperymentu – jeszcze przed jego rozpoczęciem – jest konsultowany z ekspertem od statystyki. A do samej publikacji dopuszczane są artykuły sprawdzone przez dwóch czy trzech ekspertów w temacie. Dzięki temu najgorsze potworki z zakresu nauk i pseudonauk nie docierają do szerszej publiczności i mediów.
„Mocny start”
Jakaż więc była moja uciecha, kiedy dzisiaj rano chyba udało mi się takiego potworka znaleźć. I to na jednej z bardziej absurdalnych stron postępowej lewicy: noizz.pl.
„Mizoginia w sieci. Czemu kobiety są 27 razy częściej niż mężczyźni narażone na nękanie”. 27 razy? Mocny start! Poznawszy tylko nagłówek, nie miałem zielonego pojęcia, jak byłoby to możliwe, czytałem więc dalej: „Dziennikarki, pisarki, streamerki, aktywistki, dyrektorki, polityczki, ale też zwykłe dziewczyny, które nie boją się wypowiadać głośno swoich opinii, ponoszą bolesne konsekwencje swojej odwagi. Aż 73 proc. wszystkich kobiet doświadczyło nękania w sieci i mediach społecznościowych. To 27 razy częściej niż mężczyźni”.
Znając internetowe realia, byłem raczej zdziwiony, że nieprzyjemności online zaznało tylko niewiele ponad 70% kobiet. Stawiam, że zaznał jej praktycznie każdy niezależnie od płci. Natomiast „27 razy więcej niż mężczyźni” pozostawało dla mnie absolutną zagadką. Jak to zmierzono? Skąd taka różnica? Na jakich metodach opierały się badania?
Artykuł na żadne z moich pytań nie odpowiadał, przeszedłem więc do tekstów źródłowych. I tu zaczęły się prawdziwe schody: badanie nie tylko zostało wyprodukowane przez stronniczą, feministyczną organizację, ale nie było wcale badaniem – nie w naukowym tego słowa znaczeniu.
Na początku tego nie rozumiałem: skakałem więc między dokumentami wyprodukowanymi przez feministyczną organizację i jej siostrzane przybudówki, ciągle znajdując magiczną liczbę „27” i nazwę dokumentu, w którym rzekomo pojawiała się pierwszy raz. Ale kiedy do tego dokumentu wracałem, nigdzie nie znajdowałem opisu eksperymentu, który magiczne 27 wypluł. Kto brał udział w tym eksperymencie? Dlaczego nie ma w tym artykule działu ze statystyką? Ilu było uczestników?
Aż w końcu to zobaczyłem: wyjaśnienie było przed moimi oczyma cały czas, tylko tak bardzo nie przypominało czegokolwiek naukowego, że nie rozpoznałem go jako opisu eksperymentu.
„The #HerNetHerRights report “Mapping the state of Online Violence Against Women and Girls in Europe” is the result of a desk research/literature review which has been completed and enriched by a series of interviews with (...) Members of the European Parliament and politicians, academics, activists and other stakeholders”.
„Raport #HerNetHerRights i mapowanie przemocy online wobec kobiet i dziewczynek w Europie powstał jako rezultat analizy literatury. Całość została ubogacona o wywiady z posłami parlamentu UE, politykami, akademikami, listami i udziałowcami”.
27 – czyli nieśmiali eksperci
Jaka literatura została dokładnie wykorzystana? Gdzie są adnotacje i źródła cytatów? Jak dokonano selekcji danych dla całego kontynentu? Jakie kryteria zastosowano przy wyborze rozmówców z kręgów politycznych i aktywistycznych? Czy ważne jest, że spora część przemocy wobec kobiet pochodzi od innych kobiet? Jak zmierzono skutki tak różnych kategorii, jak „niemiłe słowa online” i już karalne doksowanie, czyli ujawnianie publicznie prywatnych danych? I do licha! Jak z tego chaosu wyliczono te cholerne „27 razy częściej niż mężczyźni” dla całego kontynentu?
Być może nigdy się nie dowiemy. Być może był to cud. Może cudu nie było, tylko jakże szanowni eksperci i twórcy dokumentu są wyjątkowo skryci i nieśmiali, i ich sekrety na zawsze pozostaną ich tajemnicą. Ja obawiam się natomiast, że przez takich skrytych, wcale nie stronniczych, bardzo poważnych naukowców stoimy o krok od sytuacji, w której nikt już nie bierze nauki – szczególnie nauk humanistycznych – na poważnie. Czy jesteśmy gotowi poświęcić resztki godności, jakie mają uniwersytety, po to, by grupa historycznych feministek mogła przyklepać swoje z góry założone dogmaty?