Takie triduum
Znowu dzwoni komórka Judasza.
- Że co? Tak, mamo! Jest, mamo! Wrócę po dwudziestej drugiej. Nie Martw się mamo! Tak, pójdziemy do parku! Tak, pamiętam o czapce. Dobrze mamo!
Jezus wznosi oczy ku sufitowi. Żałosne są wybiegi, szyfry Judasza.
- Panie, jeszcze tylko wyślę SMS-a, przepraszam – I wysyła pomagając sobie językiem. Paluchy jak serdelki, a klawiatura taka maleńka. Ot, jeszcze jeden uparty chłopiec na służbie.
Piotr za dużo wypił. Stanął przy oknie i wypatruje. Widzę jak chwycił dechę parapetu. Aż mu palce zbielały.
- Tam ktoś jest. Krąży wokół domu!
- Piotrze, czego się lękasz, wszak jesteś wśród przyjaciół?
- Ale on krąży, krąży i krąży. Krąży i krąży i zagląda do okien.
W końcu wraca do stołu i pierwszy wyciąga rękę po kawałek pizzy. Tomasz dyskretnie przestawia butelkę. Piotr zauważa i tylko syczy bezsilnie, bo Jezus grozi mu palcem.
Zaniepokojony gadaniem Piotra wychodzę na dwór. Zapalam papierosa i rozglądam się uważnie. Cisza. Księżyc na niebie jak smutna panna młoda w pożółkłym welonie. Dziadowskie porównanie. To tylko na zmianę pogody. Nasłuchując okrążam dom, szukając śladów intruza. Nikogo nie ma. Cisza.
Z ciemności, z oddali, zza ciężkiej kotary dźwięk. Przytłumiony, skórzany, czarny. Nierozpoznawalny. I znowu ciężka, nienaturalna cisza. Żadnych psów, samochodów, telewizorów. Nawet wiatr ucichł. Gaszę papierosa.
Jeszcze jesteśmy, jeszcze siedzimy, jeszcze uśmiechamy się do siebie, gdy gaśnie światło i przez okna, przez wyrzucone żelazną pięścią drzwi wpadają ciemni. Smugi celowników, wyuczona brutalność i wrzask. Leżę z twarzą w dywanie.
- Który to Jezus? Który to Jezus? Który to Jezus? Który to Jezus? Który to Jezus? Który to Jezus? Który to Jezus? Który to Jezus? Który to Jezus? Który to Jezus? Który to Jezus? Który to Jezus? Który to Jezus? Który to Jezus? Który to Jezus? Który to Jezus? Który to Jezus? Który to Jezus? Który to Jezus? Który to Jezus? Który to Jezus? Który to Jezus? Który to Jezus? Który to Jezus?
Ledwie zdążyłem ze trzy razy odetchnąć, już ich nie było.
Zabrali. Okna wybite. Drzwi. Same szkody.
Znowu odezwała się komórka Judasza. Uciekając, porzucił ją na kanapie. Wiadomości. Skrzynka odbiorcza. Wybierz. Siedzimy teraz i spoglądamy na siebie nawzajem zdumieni.
Co robić? Gdzie biec? Dzwonić? Na stole jedzenie. Wino.
Siedzimy w milczeniu, bo o czym tu gadać? A świat ożył. Znów drą się kwietniowe koty. Szczekają psy, gonią się samochody i ludzie. Ryczą telewizory.
- Panie! Gdzie jesteś?
2
- Co jest? Nie popychaj mnie! Swoją kobietę popychaj! Gdzie się z łapami pchasz do mordy? Dobra, jeszcze raz opowiem, ale naprawdę ostatni raz. Sami sobie opowiadajcie, jeden drugiemu. Jak było? Normalnie było! Szedłem z tyłu. Łeb mnie tak ..., bo schlałem się uczciwie, jak wieprz. Pasuje? Nalej! Nawet go dobrze nie widziałem, ale musieli go nieźle sprać, bo co chwila się wywracał i trzeba go było batem stawiać na nogi. Nie ja. Gdzież mi do tego.
-...
-Tłum jak to tłum. Wyli i chcieli mu dołożyć, ale ja przepisy znam. Tak. Prawda, że jednemu przywaliłem tarczą. Dobra, może i niepotrzebnie, ale pluł na mnie i wygrażał. Wiem, że trzeba tylko odpychać, ale ten łeb... I co będzie pluł, jeszcze tak obmierzłym pyskiem? Dalej to już poszło gładko, to znaczy najpierw gładko, ale dobra. Nalej Greku!
-…
-Trochę patrzyłem, ale wiatr piasek mi w oczy, bo stałem akurat pod wiatr. No i to Słońce. Słońce okrutne! Zdjąłem hełm i usiadłem w cieniu przy takiej skałce, ale mnie dowódca wypatrzył, a ja akurat, taki mój pech, zdrzemnąłem się dosłownie na chwilkę. Jak mi nie zasadzi kopa! I dalej pod te krzyże, że niby za karę mam dobijać.
- I wtedy…
- No słońce zaszło i zobaczyłem jego twarz, bo ci obok, to już byli martwi. Ale on się trzymał i patrzył na mnie z góry, i coś tam szeptał. Nie wiem, co szeptał, bo po ichniemu nie rozumiem. Znaczy takie proste rzeczy, że pić, że jeść, że…
- Milcz!
- Milczę!
- Nie! Mów, tylko pohamuj trochę język. Opowiadaj żołnierzu!
- Jak tak na mnie spojrzał, to mnie złość wzięła, bo tak jakoś patrzył, no tak jakoś inaczej niż wszyscy. Złość mnie porwała na to jego patrzenie i jak mi dali włócznię to zaraz go, ale musiałem poprawić, bo tylko mu trochę bok sprułem. Jak poprawiłem to się wygiął – coś krzyknął i zaczął się miotać. Wtedy lunął deszcz i krwią się schlapałem. Błoto, krew. Nie mogłem się pod tym krzyżem ogarnąć. Wtedy umarł.
- …
- Nic się takiego nie stało. Umarł – wiadomo, że miał umrzeć, to umarł. Odszedłem na bok, żeby się oczyścić. Zagarnąłem piasku w garści, a ten pieprzony – O ten – Ten co tam drzemie lał wodę z dzbana. Szorowałem łapska z krwi, a już dobrze lało i ze wzgórza wszyscy zwiewali do miasta, bo pioruny zaczęły walić jak wszyscy diabli!
No to i ja pobiegłem, ale facet z pewnością już nie żył. Chociaż był z niego kawał chłopa – ale ja nie takich wielkoludów...Znam fach, to wiem.
- I twierdzisz, że z pewnością skonał, ale jednocześnie utrzymujesz, ze z nim rozmawiałeś później!
- Tak Panie, rozmawiałem i na pewno z nim, ale nie rozmawiałem, bo mnie coś tak ścisnęło. Było tak, że wracałem z burdelu i tak mi wszystko przed oczami migotało. Te cypryjskie wynalazki dodają do wina. A jak tu w burdelu nie pić? Ze sobą przynosić flaszkę? Kiedyś spróbowałem to mi taka jedna powiedziała, że może innym razem sobie do burdelu dziwkę sprowadzę? No, powalający argument!
- Do rzeczy! Do rzeczy!
- Jasne! Za twoje piję! Już mówię – Nalej!
- Do rzeczy!
- Tak. Zobaczyłem go jak szedł z dwiema kobietami i śmiali się głośno. Najpierw go nie poznałem, ale jak byli blisko, to już byłem pewny i włosy stanęły mi dęba na głowie. Żadna tam bitwa, nie ten strach! To było gorsze, poczułem się... O mało nie zlałem się w gacie. Cały się trząsłem. Jak ja musiałem wyglądać, jak tak stałem na baczność jak przed jakimś oficerem, trzęsąc się i płacząc. Podszedł do mnie, objął mnie i tak mnie gładził po głowie. I powiedział…
- ?
- Powiedział jakoś tak, jakby coś zanucił, ale nie zrozumiałem a potem już tylko powtarzał:
Bracie. Człowieku, Bracie mój… człowieku!
I tam zostałem, na tej zakurzonej drodze, spocony, na kolanach. Płakałem jak dziecko. Jak jakieś dziecko! Teraz stawiacie mi wino żebym opowiadał, to opowiadam. Tak było! Dwa razy. Dźgnąłem go włócznią dwa razy! Co teraz czuję? Nie wiem. Chyba nic nie czuję. Nalej Greku!
3
Usiadł na pniu porośniętym mchem i popatrywał na jezioro. Podniósł wygrzebaną ze ściółki szyszkę i rzucił, ale pocisk nie doleciał do wody i ugrzązł w przybrzeżnym mule z cichym plaśnięciem. Pogrzebał raz jeszcze i natrafił na płaski kamień. Zważył go w dłoni. Cisnął. Cisnął i tym razem udało mu się dorzucić do wody. Ledwie zauważalne koncentryczne kręgi. Przepadł kamień. Przepadł w zimnej toni.
- To tu będę nie żył. Mieszkał na tym pochyłym zboczu w białym, spalonym przez słońce domku. Miejsce do spania, kuchnia i pokój, gdzie wyrósł nagły stół do pisania. Będę tu nie żył przez jakiś czas. Uprawiał warzywa, sadził, szczepił winorośl a nawet…
Zmusił się, by przez chwilę patrzeć wprost w Słońce, a potem, gdy zamknął oczy, zabawiał się barwnymi obrazami, wyświetlanymi przez darmowe kino pod powiekami. Im mocniej zaciskał powieki, tym widział więcej błysków. Piramida ognia!
Twarze tych, którzy tam zostali. Chimeryczne – chybotliwe budowle, które gwałtownie rosły i rozpadały się. Pachniało sosnami.
Więc to tak wygląda? Tego się bałem?
- Będę tu nie żył. Rano będę szedł razem z innymi do kościoła. Będę się modlił, choć wyżej pradawny las. Na drzwiach domu zawsze będę pisał kredą moje skromne wyznanie wiary, ponieważ nawet tutaj krąży smok. Oj, widzę go – słyszę – jak obiega mój dom. Wyje. Straszy. Próbuje wygryźć okna. Wyłamać oczy.
- Jeszcze słyszę jak się naradzają. Tak, tak – albo jeszcze trochę – nie ma sensu tego ciągnąć. Ktoś płaczę.
Wstał i z przyzwyczajenia ocenił wysokość piaszczystej skarpy, a potem, ostrożnie zaczął schodzić. Początkowo chwytając się korzeni, kęp trawy – a potem już odważnie, jakby zrozumiawszy, że nic mu nie grozi, poturlał się w dół.
Głosy ucichły. Pozbierał się. Otrzepał ubranie z piasku i zdjął buty. Boso, podwinąwszy nogawki stanął na wodzie. Drobne fale obmywały mu stopy.
- Zawsze, gdy tylko wbije szpadel w ziemię to spadnę. Niżej jest jezioro.
Przetarł oczy.
- Co ja za bzdury opowiadam sam do siebie – westchnął.
Usiadłem na pniu. Brzozy, sosny i dęby. Po tafli jeziora płyną ku mnie papierowe okręciki. Rozkrzyczani chłopcy na drugim brzegu bawią się w kapitanów, w wojnę.
- Przymykam oczy i razem z wiatrem zapadam w drzemkę poobiednią. Śni mi się lew szczający na tarczę. Podnosi łapę jak pies. Podchodzę do niego i za łeb chwytając lwi, pytam:
- Kim jesteś lwie, by szczać na moje godło? Na moją tarczę herbową?
- Lwem jestem – odpowiada Lew .
- Szyszki. Szyszki tylko mamy. Tyle po nas zostanie. Szyszki. Po duchach. Po nas. Idę, mijam, dotykam. Na wilgotnym piasku … Dobra! Nie ma tak dobrze
Wiem, że muszę wrócić, to idę
* * *
W grobie oddech, jak w oddechu grób. Nikt nie wiedział wtedy na świecie, na białym, ze Bóg może krzyczeć z bólu. Zastygły góry, pustynie, lasy, wody i gwiazdy. I zwierzęta. I nawet ogień wstrzymał oddech, gdy serce Boga zaczęło bić w ciemności grobu. Tylko niemowlęta zaśmiały się nagle w kołyskach i ramionach matek. Pewnie przez sen, przez życie, przez śmierć. Czekamy.
2007-2017