[Tylko u nas] Agnieszka Żurek: Zakopane i absurdy lockdownu
![Pierogi w Zakopanem [Tylko u nas] Agnieszka Żurek: Zakopane i absurdy lockdownu](https://www.tysol.pl/imgcache/750x530/c//uploads/cropit/16073489511d3a3fff9e90f37a15a1de260cc0b3722df8ece5e8508504cf0fed622fb60ba1.jpg)
Ten weekend był do "łażenia" trudny. W Tatrach sakramencko wiało. Halny roztopił śnieg, zamknął wyciągi narciarskie i kolejkę na Kasprowy. Turyści przemieszczali się po Krupówkach niewielkimi grupkami, nieliczne dzieciaki próbowały zjeżdżać na jabłuszkach na niewielkich płatach śniegu oszczędzonych przez żywioł. Tylko w Dolinie Kościeliskiej ruch był mimo ogromnego wiatru większy – tęsknota za widokiem Tatr bywa silniejsza niż warunki pogodowe.
W Zakopanem pustki. W niedzielę na hotelowym parkingu przed „Hyrnym” stoi tylko jeden samochód – mój. Kupuję w Biedrze bułki i jogurt. Jestem jednym z trzech klientów. Duje wicher, jest ciemno, gdzieniegdzie mrok rozjaśniają już przedświąteczne iluminacje domów i restauracji. „Dla kogo to wszystko?” – zastanawiamy się. Opustoszałe miejscowości turystyczne robią przygnębiające wrażenie. „Nie sądziłam, że zatęsknię kiedyś za tłumem na Krupówkach” – mówię do koleżanki.
Kupujemy na ulicy oscypki i miód malinowy. Pełna profeska – można płacić kartą. „Pani serwowała jedzenie na wynos zanim było to modne” – śmiejemy się. „Tak, mi jeszcze wolno sprzedawać. Ale jak długo?” – smuci się góralka. „Nie wiem, co to będzie w ferie, jak wszyscy się tu zjadą. Powinni jednak to rozłożyć w czasie, bo będzie wariactwo” – stwierdza. „Chyba że będą kontrole na drogach dojazdowych i w ogóle ferii nie będzie” – zastanawiamy się. Żegnając się z sympatyczną sprzedawczynią życzymy jej już spokojnych i zdrowych Świąt Bożego Narodzenia. „I dlo Wos syćkiego dobrego!” – odpowiada.
Wchodzimy do restauracji. Wita nas miła pani w góralskim stroju. Podaje karty. „Wszystko serwujemy na wynos, do posiłków dodajemy jednorazowe sztućce, muszą panie niestety zjeść na zewnątrz”. Czas oczekiwania na pierogi skracamy sobie rozmową z obsługą. Patrzymy tęsknie na pięknie rzeźbione drewniane krzesła i stoły. „Przykro nam, że nie mogą panie usiąść, ale musimy stosować się do zaleceń, mamy tu częste kontrole” – mówi nam chłopak pracujący w restauracji. „Słyszałem o karze w wysokości kilkudziesięciu tysięcy złotych” – dodaje.
Co sądzi o całej sytuacji? „Ja już sam nie wiem, co myśleć, mi się wydaje, że już przeszliśmy tego wirusa, był taki moment, kiedy dużo ludzi miało charakterystyczne objawy, ale to już chyba za nami. Teraz nie ma tłumów, ale np. w Boże Ciało to był jakiś total, w wakacje podobnie. Chyba powinna być jednak jakaś równowaga. Moim zdaniem można by było na jakichś rozsądnych zasadach pozwolić ludziom zjeść w restauracji przy stole, z zachowaniem koniecznej odległości między gośćmi. Jeszcze jak jest w miarę ciepło, to ludzie wezmą jedzenie na wynos. Ale przy dwudziestostopniowym mrozie?” – pyta. „Sam bałem się wirusa panicznie przez pierwsze dwa tygodnie, teraz boję się o moją babcię, ale jednocześnie myślę, że ludzie są zmęczeni tymi zakazami i niektórzy już machają na nie ręką i stwierdzają, że chcą sobie choć przez chwilę pożyć normalnie” – dodaje.
Dostajemy paczkę z pierogami. Pytamy jeszcze o piwo – witryna kusi szeroką ofertą regionalnych produktów. „Bezalkoholowego niestety nie mamy”. „A alkoholowe?”. „Alkoholu nie możemy sprzedawać na wynos, czekamy na koncesję”. „Jak to?”. „Tak, posiadamy jako restauracja koncesję pozwalającą na sprzedaż alkoholu na miejscu, ale nie możemy tego robić z uwagi na obostrzenia. Musieliśmy zatem wystąpić o inną koncesję umożliwiającą sprzedać alkoholu na wynos”.
„Monty Python” – myślimy zasiadając z naszymi pierogami i herbatą zimową do "stolika restauracyjnego" z dwoma miejscami – za kierownicą i w fotelu pasażera. Robimy pamiątkowe zdjęcia z nadzieją, że „jak to się wszystko skończy”, będziemy się z tego śmiać. Współczujemy jednak pracownikom gastronomii i branży turystycznej. Ci, którzy uczciwie przestrzegają obostrzeń (słowo roku 2020!), mają najtrudniej. Ci, którzy próbują obchodzić zakazy, chcąc jakoś związać koniec z końcem, narażają się na ogromne kary.
Nieżyczliwych osób nie brakuje. Nie ma prostszego sposobu na wykończenie konkurencji niż „obywatelski donos”, że ktoś usiłuje obchodzić obostrzenia. Seria często mało konsekwentnych i mało logicznych zakazów i nakazów wymierzona jest w zwykłych ludzi zmuszając ich do tego, aby zachowywali się jak chorzy - mimo że są zdrowi. W dzisiejszych czasach, kiedy kogoś nie lubimy, mamy sporo pretekstów, aby uprzykrzyć mu życie. W końcu każdy z nas złamie któreś z covidowych obostrzeń – a to zapali papierosa na ulicy, a to zje sobie wafelka albo napije się gorącej kawy bądź wytrze nos. „Przestępczość” kwitnie dziś na szeroką skalę.
W to wszystko wchodzi rząd ze swoim Mikołajkowym „prezentem” dla Polaków ogłaszając 6 grudnia niedzielą handlową. Czy naprawdę potrzebne jest otwieranie kolejnego pola konfliktu, tym razem z „Solidarnością”, która z takim trudem wywalczyła wolne niedziele dla pracowników handlu? (Dotyczy to zresztą w przeważającej mierze sprzedawców pracujących w wielkopowierzchniowych sklepach o kapitale zagranicznym, i tak umęczonych na co dzień ponad miarę pracą w trudnych – bo covidowych – warunkach). Poza zyskami dla najbogatszych trudno mówić tu o szczególnych dobrodziejstwach takiej decyzji. Kłuje ona w oczy tym bardziej, że pracownicy innych sektorów są ściśle kontrolowani i karani za nieprzestrzeganie obostrzeń.
Chaos i brak logiki w decyzjach co do kolejnych zakazów bądź chwilowego ich luzowania powoduje utratę poczucia bezpieczeństwa i frustrację, a także skutkuje brakiem zaufania do rządzących. Co najsmutniejsze, agresję wywołaną lękiem najłatwiej skierować w stronę drugiego człowieka. W ten sposób do konfliktów światopoglądowych i politycznych dochodzą „spory covidowe” – zaczynamy mieć pretensje do staruszki, że robi zakupy między 10 a 12, kiedy my nie możemy wejść do sklepu, denerwujemy się na sąsiada, który chodzi po korytarzu bez maseczki albo odwrotnie – na spotkaną na spacerze w lesie panią, która widząc nasze nieosłonięte twarze uważa nas za „siewców śmierci”, młodzi uważają, że „to wszystko przez to, że mohery chodzą do kościołów”, starsi – że to Julki i ich uliczne manifestacje itd., itp. Gubimy w tym wszystkim człowieczeństwo, stając się sobie wzajemnie wrodzy.
Covid determinuje nasze codzienne życie niczym nowy bożek. Nie należę do tzw. „antycovidowców” i nie przyszło mi do głowy negowanie istnienia wirusa. Bardzo współczuję osobom, którym choroba ta odebrała ich bliskich – podobnie jak współczuję tym, którzy w wyniku chaosu w służbie zdrowia nie otrzymali na czas pomocy lekarskiej cierpiąc na zawał, udar czy zapalenie wyrostka robaczkowego. Środki ostrożności w walce z wirusem są oczywiście konieczne, podobnie jak w walce z innymi groźnymi zarazkami. Sedno sprawy leży jednak w tym, aby we wszystkim zachować zdrowy rozsądek i aby lekarstwo nie okazało się szkodliwsze od choroby.
Agnieszka Żurek