Waldemar Żyszkiewicz: Człowiek z Sopotu i złota pani Aniela
Koncept był chytry: znaleziono merytorycznego kandydata, który należał do EPL, czyli spełniał warunki postawione przez złotą panią Anielę. Taki wybór dowodził ponadto otwartości obozu rządzącego, który gotów był poprzeć nawet polityka z Platformy Obywatelskiej... Ale Jarosław Kaczyński nie wziął chyba pod uwagę, z kim ma szczególną okoliczność. Jakby zapomniał o tym, o czym sam mówił podczas kampanii wyborczej w roku 2011.
No i wtedy poszło na ostro. EPL – niczym pod dyktando – pozbyła się Saryusza-Wolskiego ze swych szeregów, więc ten już warunków pani Anieli nie spełniał. Co więcej, minister Waszczykowski popełnił błąd elementarny, by nie powiedzieć podwórkowy, bo zapowiedział wszem i wobec użycie przez Polskę broni ostatecznej. Tego się nigdy nie robi, to się po prostu stosuje. Niestety, awizowana przez MSZ gruba berta okazała się zwykłym kapiszonem, więc wyszło trochę niesporo.
Nie chcę przez to powiedzieć, że Polska powinna była Donalda Tuska poprzeć, broń Boże... Ale przecież wystarczyło już w czasie szczytu, bez przesadnego zapowiadania, zwyczajnie się wobec kandydatury sopocianina zdystansować, podać merytoryczne uzasadnienie i przypomnieć, że w tej sprawie miała obowiązywać w Unii zasada konsensu. Oczywiście, forsowanego przez Niemcy Tuska na funkcji i tak by osadzono, bo taka jest specyfika z gruntu antydemokratycznej unijnej polityki kadrowej. Przynajmniej w tych gremiach, które o czymś naprawdę decydują.
O demokratycznych procedurach wyłaniania przedstawicieli można mówić jedynie w odniesieniu do Parlamentu Europejskiego, który – tak się złożyło – pełni w gruncie rzeczy rodzaj brukselsko-strasburskiego decorum. Mówiąc inaczej, stanowi wygodne alibi wobec żarliwych, ale niezbyt dociekliwych zwolenników demokracji.
Nawet przegrany przez Polskę, ale bez wielkiego halo, protest przeciwko Tuskowi byłby potyczką w słusznej sprawie, potyczką o rezultatach korzystnych dla wszystkich stron, bo jakoś nie wydaje mi się, żeby Jarosław Kaczyński pragnął szybkiego powrotu Tuska do kraju bardziej niż Schetyna. Natomiast człowiek z Sopotu przez dwa i pół roku miałby znacznie bliżej do Angeli Merkel niż do Małgorzaty Wassermann.
Ostatecznie kanclerz Niemiec jeszcze raz postawiła na swoim. Jej ulubiony premier Rzeczypospolitej – ten sam, który najpierw z dnia na dzień zrezygnował z ambicji prezydenckich, a cztery lata później, zniechęcony wydźwiękiem słynnych polskich nagrań, podjął się w równie zaskakującym trybie przewodniczenia Radzie Europejskiej – został posadowiony na kolejne dwa i pół roku na brukselskim tronie.
Dramatycznie spektakularne okoliczności, w jakich za sprawą polskiej Somosierry ów akt się dokonywał, skłaniają do refleksji nad przyjętą strategią i taktyką. Warto też pamiętać, że zastosowaną przy tej okazji – zwłaszcza wobec państw Wyszehradu oraz Wielkiej Brytanii – mieszankę perswazji, presji oraz miękkiego dyktatu umożliwił traktat lizboński. Obowiązująca wcześniej w UE zasada wypracowywania konsensu została przez dokument z Lizbony poważnie ograniczona, a polityczna siła Niemiec w połączeniu z potęgą gospodarczą tego państwa dopełniają reszty. Stąd wziął się Brexit.
Dzisiejszą praktykę polityczną federalizującej się UE łatwiej skojarzyć ze Spinellim, Coudenhovem-Kalergim czy Schachtem niż z wizją, jaką kreślili Monnet, De Gasperi czy Adenauer. Toteż żywione przez część polskich polityków przekonanie, że globalny wajchowy pozwoli na odnowę zbiurokratyzowanej Unii w duchu solidarności, patriotyzmu oraz chrześcijańskiego dziedzictwa Europy, wydaje się niezbyt realistyczne.
Postscriptum
Niewykluczone zresztą, że nieformalna oferta złożona Kaczyńskiemu w Warszawie nie była z założenia pułapką. Decyzja o obsadzie szefa RE mogła się ucierać w dłuższym czasie. Paryskie wzmożenie Hollande’a zdaje się potwierdzać hipotezę, że złota pani Aniela objeżdżała centra oraz peryferie, sondując różne możliwości i optymalizując swą ostateczną decyzję. I taką wersję wydarzeń warto wziąć pod uwagę.
Waldemar Żyszkiewicz