[Reportaż znad Biebrzy] Mieszkańcy patrzą na pogorzelisko i milkną
![[Reportaż znad Biebrzy] Mieszkańcy patrzą na pogorzelisko i milkną](https://www.tysol.pl/imgcache/750x530/c//zdj/zdjecie/47185.jpg)

Biebrzańska wiedźma
Audiencja u Króla
Skoro jest Wiedźma, to w porządnej historii powinien być też i Król. Biebrza ma więc swojego Króla. Co ciekawe, wychował się on na warszawskim Żoliborzu. – Nad Biebrzę przyjechałem po raz pierwszy w 1973 r., kiedy odkryliśmy pierwsze gniazdo łabędzia krzykliwego. Biebrza to perła krajobrazu polskiego. Nic dziwnego, że ciągnie nad nią ludzi nie tylko z Polski. Sam nigdzie indziej nie widziałem takich krajobrazów. Gdy przyjechałem tu po raz pierwszy, byłem zachwycony. Stogi siana, ogromne przestrzenie i brak cywilizacji. Łatwo było się zakochać – mówi Król Biebrzy. Zanim został koronowany, pracował w antykwariacie. Interesowały go starodruki, a jego żonę pieniądze, które na starodruki wydaje. Postawiła ultimatum – albo ona, albo starodruki. Wybrał to drugie, pozostawił żonę i Warszawę i w 1992 r. zamieszkał nad Biebrzą. Do jego drewnianych domów (Król zajmuje dwa drewniane budynki pełniące również funkcję prywatnego muzeum) prowadzi leśna droga, którą wcale nie jest łatwo pokonać. Król kolekcjonuje przedmioty związane z Biebrzą. To folklor, rzeźby ludowe, tkaniny, pamiątki po ludziach. Jak przystało na władcę, Król posiada ogromną wiedzę. Tematy poruszane w naszej rozmowie zmieniają się jak w kalejdoskopie. Wiedza Króla jest bogata, tak jak bogata w dziedzictwo ludowe jest jego domowa kolekcja. W zasadzie nie ma metra kwadratowego, który nie byłby zawalony przedmiotami. Tu stoją figurki rzeźbiarza Dionizego Purty – widzimy Matki Boskie, baby wiejskie, anioły, diabły, jest też i straszna czarownica. Na ścianie obrazy Piotra Orzechowskiego. Przypominają nieco mroczne prace Zdzisława Beksińskiego. Tuż obok wiszą zabytkowe naczynia, poniżej narzędzia pracy. A tutaj Król śpi, a z nim kulawy pies Neron. Psów to w ogóle jest dwadzieścia, bo Król prowadzi schronisko dla znajd. Są też krowy i konie. Król wraca do oprowadzania po swoim królestwie, pokazuje kącik poświęcony carskiej Rosji, to przecież car wybudował szosę przecinająca puszczę, to car wybudował Twierdzę Osowiec. A odnośnie do twierdzy Osowiec – to walczył w niej Władysław Strzemiński, słynny awangardzista, który przeżył osławiony atak gazowy. Za chwilę Król wyciąga butlę, która według niego jest jedyną ocalałą butlą gazową użytą podczas ataku. Podobno odbił się na niej wizerunek Strzemińskiego. Ale nie mamy czasu – Król już ciągnie nas w dalszą część jego osobistego muzeum, pokazując obrazy, zarzucając nas tonami informacji. Tu XIX-wieczny obraz cara Pawła I z Tadeuszem Kościuszką, zaraz obok car Aleksander I, który był przyjacielem Polaków, jest i spotkanie Augusta II z Piotrem I w Tykocinie –Król pokazuje nam kolejne obrazy, naturalnie przechodząc do opowiadania historii Tykocina. Zdaje się, że nasz rozmówca w ciągu godzinnego spotkania usiłuje nam przekazać wiedzę zebraną przez całe swoje życie.

Król Biebrzy

Muzeum prowadzone przez króla składa się z tysięcy przedmiotów
Za chwilę prowadzi nas do swojego sąsiada Alka Rusieckiego, syna Joanny Wierzbickiej-Rusieckiej, reżyser, dziennikarki, działaczki opozycji w PRL-u. – Spodoba się wam, Alek siedział za Solidarność – zachęca nas Król. Rzeczywiście Aleksander Rusiecki, działacz Solidarności, był internowany od 13.12.1981 do 13.12.1982 r. – W latach 80. nad Biebrzą działała moja matka, reżyserowała filmy przyrodnicze, etnograficzne, krajoznawcze – opowiada nam Alek. On również był kreatywny, nawet wtedy, kiedy siedział. – W więzieniu w Iławie opracowaliśmy technologię druku, która nie wymagała niczego poza cienką folią, tuszem do wkładu od długopisu i mydłem. Rozrabialiśmy tusz z mydłem, na kartonową kartkę naklejało się cienką folię. Na tym pisało się długopisem, kulka długopisu robiła dziurki w folii, także ta matryca była przesączalna w miejscach, gdzie znajdowały się dziurki, i można było odbić dowolną ilość stron. Redagowaliśmy czasopismo „Nasza Krata”. Wystrzeliwaliśmy je na wolność za pomocą pneumatycznej kuszy zrobionej z jarzeniówki i worka plastikowego – mówi nasz rozmówca. Podobno po stanie wojennym w swojej biebrzańskiej chałupie szykował małe materiały wybuchowe. Takie, by straszyć milicjantów, a nie zabijać. Jeden z nich wybuchł i urwało mu dwa palce. – Kolega otworzył drzwi i petarda wybuchła, bo miała reagować na światło. Byłem zadowolony, że działa, ale palców szkoda – opowiada Alek, pokazując niepełną dłoń. Ile w tym prawdy? Pewnie nie dowiemy się nigdy. Pewne natomiast jest to, że Alek po upadku komuny kontestował rzeczywistość. – Nie podobało mi się to, co stało się z Polską, to, co zrobiono z ludźmi, że wyprzedano przemysł, a kraj budowano na aferach. Mieliśmy być jak Korea, nie wyszło – opowiada Rusiecki, który wiele lat temu wybrał życie w lesie. Z Królem jako sąsiadem. Z przyrodą za pan brat.

Alek za Solidarność przesiedział rok w więzieniu
Zgodnie z naturą
Bo przyroda nad Biebrzą wpływa na codzienne życie mieszkańców. – To rzeka reguluje nasze życie. Nas, przewodników, pracowników parku, rolników, którzy wypuszczają zwierzęta na wypas dopiero, jak woda zejdzie. Do tego agroturystyka, gastronomia, baza noclegowa, rękodzieło. Wszystko oparte jest na tej przyrodzie – opowiada Wiedźma. Potwierdzają to przedsiębiorcy. – Nasz Dwór jest położony w Biebrzańskim Parku Narodowym. Gdyby nie okoliczna przyroda, to byłoby to miejsce jak każde inne. Dzięki przyrodzie przylatuje do nas połowa Europy. Ornitolodzy z Anglii, Holandii. Gdyby nie zamieszanie z koronawirusem, o tej porze roku mielibyśmy komplet gości – słyszę od Rafała Czerepki, brata właścicielki Dworu Dobarz, w którym znajdują się miejsca noclegowe i restauracja. Dla Rafała, podobnie jak dla innych mieszkańców, okoliczna przyroda to w pewien sposób źródło utrzymania, ale stały element życia. Rafał więc bez zastanowienia ruszył nieść pomoc przy gaszeniu pożarów. Dowoził prowiant strażakom, oprowadzał po bagnach, przekazywał dramatyczne informacje do mediów społecznościowych. – We wtorek to żona na mnie już nakrzyczała: „Już nie pojedziesz, byłeś w poniedziałek, byłeś w dzień we wtorek, wieczorem zostań w domu”. Odpowiedziałem, że muszę jechać, bo serce mi się kraje. Łunę było widać z Moniek, to aż 12 kilometrów. A było czerwono. Jak zajechałem na miejsce, to byłem w szoku. Wrzucaliśmy zdjęcia na media społecznościowe, tak żeby wreszcie coś ruszyło, bo miejscowa straż walczyła już trzeci dzień z tym ogniem. Od środy rzeczywiście pojawiło się wojsko, samoloty – wspomina Rafał. Dużym wsparciem dla wolontariuszy okazały się social media. – Jak na profilu „Biebrznięci” skupiającym miłośników Biebrzy pojawił się mój numer i kolegi z prośbą o pomoc, to mieliśmy masę telefonów. Już jestem umówiony, że gdyby była potrzeba, to jesteśmy w stanie zorganizować sto aut – opowiada mój rozmówca. Dwór Dobarz przez kolejne dni dostarczał walczącym z ogniem strażakom jedzenie. Czy Rafał bał się podczas pożarów? – Był oczywiście strach o byt, ale działałem jak automat. Najbardziej bałem się, że ogień może przyjść do nas, zajazd jest drewniany, wszystko by momentalnie poszło z dymem – słyszę.

Właściciele Dworu Dobarz długo nie musieli zastanawiać się nad tym czy ruszyć na pomoc

"Łunę było widać z Moniek. To aż 12 kilometrów"
Pomagał każdy, kto mógł. Również Wiedźma, bo kto zna lepiej te mokradła niż ona? Niestety w tym roku są one wyjątkowo suche. – Po raz pierwszy widzę, że nie ma na wiosnę w ogóle rozlewisk. Ten pożar nie powinien zaistnieć. W tych miejscach powinna stać woda – opowiada z przejęciem Wiedźma. Wcale nie ukrywa, że pożar wywołuje w niej emocje. – Nie pamiętam, ile razy płakałam. Czy jak ogień odciął gdzieś strażaków, czy jak widziałam łosia biegnącego przez płomienie lub jak strażacy dopingowali uciekające zwierzę, krzycząc: „Borsuk, dasz radę!” – tłumaczy drżącym głosem. W Goniądzu, gdzie mieścił się sztab operacyjny, znajduje się specjalny punkt widokowy. Dzisiaj ukazuje widok na spaloną ziemię. – Ludzie, jak wychodzą i patrzą na to, milkną. Pojawia się pytanie: Co teraz będzie? – słyszę od Wiedźmy.

Ludzie patrzą i milkną"
Alek zamieszkał w lesie dlatego, że nie podobała mu się postokrągłostołowa Polska. Była za mało solidarna. Na pewno solidarności międzyludzkiej nie zabrakło w trakcie gaszenia pożarów nad Biebrzą.
– Czuć ją szczególnie tutaj, w Goniądzu, gdzie miejscowa ludność organizuje nam gorące posiłki, pracują przy tym m.in. dziewczyny z młodzieżowego ośrodka wychowawczego, dowożony jest catering. Nie możemy narzekać na brak wody, środków medycznych, sprzęt pożarniczy oferują nam również organizacje pozarządowe. Do nas zgłosiło się chociażby stowarzyszenie kibiców Jagielloni Białystok „Dzieci Białegostoku”, pomagali nam już przy koronawirusie, pomagają i teraz. Dużą pomoc wykazali okoliczni rolnicy, użyczyli ciągników, ratraków, nikt nie musiał ich prosić o pomoc, sami się zgłosili. To ludzie bardzo zżyci z tym terenem, dużo zrobili, by ogień się nie rozprzestrzeniał – słyszę od Jarosława Szeszko, strażaka, wiceprzewodniczącego NSZZ Solidarność przy PSP W Białymstoku. Niestety spalona ziemia przez dłuższy czas będzie przypominać mieszkańcom o tragicznych pożarach. – Te miejscowości znajdują się w bliskiej odległości od rzeki, delikatnie ponad nią. Mieszkańcy mają bezpośredni widok na te spalone bagna. Będą one utrzymywać się w takim stanie przez dłuższy czas – kontynuuje Jarosław Szeszko.
Przywiązanie do przyrody potwierdzają wolontariusze. – Wychowaliśmy się tutaj, ten pożar to dla nas podwójny cios: to strata dla przyrody, ale to tak, jakby palił się nasz dom. Jako dzieci biegaliśmy po tych mokradłach. Mamy nadzieję, że przyroda się odnowi – mówi 22-letnia Patrycja Popowska, drużynowa drużyny wędrowniczej w Goniądzu. Patrycji i jej koleżankom przeszkodziłem w segregacji prowiantu. Miały akurat chwilę przerwy w innych czynnościach. – Wydajemy ciepłe posiłki tym, którzy wracają z „frontu”. Pochodzimy z Goniądza, jesteśmy harcerkami. Zebraliśmy się szybko. Wystarczyło wywiesić ogłoszenie i ludzie sami rzucili się do pomocy. Jesteśmy zmęczeni, ale nawet nikt z nas nie myśli, żeby iść do domu. Zresztą w OSP jest wielu naszych znajomych, również nasza była drużynowa. Mamy bliski kontakt ze strażakami. Współpracujemy z Biebrzańskim Parkiem jako harcerze, często byliśmy na jarmarkach, na Biebrzańskim Biegu Łosia, propagujemy życie zgodne z naturą – mówi szybko Patrycja i zaraz wraca do pracy. A jest jej ogrom. – Dużo pracy. 39 lat pracuję w straży. To pierwszy tak duży pożar. Zaskoczenie ogromne. Zniszczone środowisko jest nie do odbudowania. Serce płacze, ludzie płaczą. Na okrągło mam telefony. Ludzie pytają się, czy będzie jeszcze co zwiedzać – tłumaczy mi Adam Jędrys, komendant miejsko-gminnej ochotniczej straży pożarnej w Goniądzu. Jednak są pozytywy. – Mieszkańcy są zżyci. Nawet pojedynczy ludzie przynosili chociażby po reklamówce jedzenia. Z OSP pracowało przy pożarze około 150 strażaków z powiatu monieckiego i białostockiego. Wielka solidarność między strażakami, dzielą się jeden z drugim, dzielą się sprzętem, nawet jak ktoś zniszczył osobistą odzież, to sobie wzajemnie przekazywali. Było bardzo duże niebezpieczeństwo dla ludzi, jak strażacy byli okrążeni przez ogień i musieli wycofywać się w trudnych warunkach, w zadymieniu – dodaje.
Na twarzach strażaków widać było zmęczenie. – Rzeczywiście to najtrudniejszy pożar w tym terenie. Nawet najstarsi stażem strażacy nie pamiętają takiego czegoś. Było sucho, wiał mocny wiatr, nie mieliśmy możliwości wjechać ciężkim sprzętem. Pomoc wolontariuszy była nieoceniona. Na jakiekolwiek braki nie mogliśmy narzekać – słyszę od jednego ze strażaków z OSP.

Jako dzieci biegaliśmy po tych mokradłach"
Pomoc z nieba
Pożary trwały kilka dni, podczas których oczy całej Polski były skierowane na Biebrzę. – Zainteresowanie Goniądzem w tych dniach jest olbrzymie, ale inaczej wyobrażałem sobie promocję naszej miejscowości. Skala pożaru jest niespotykana. Mieszkam tu od urodzenia, są lata, gdy pali się często, ale nigdy aż tak. We wtorek i środę były dość poważnie zagrożone miejscowości położone przy rzece – Wroceń, Dawidowizna, Goniądz, Wólka Piaseczna – opowiada Grzegorz Dutkiewicz, burmistrz Goniądza, który podkreśla, że mieszkańcy tych miejscowości nie zostali sami. – Cieszy nas deklaracja ministra Wosia o pokryciu kosztów związanych z pożarem. Deklaracja rządu, urzędu marszałkowskiego, wojewody. Pomoc, która płynie, przechodzi moje oczekiwania. Wczoraj przyjechali do nas strażacy z OSP z Kędzierzyna-Koźla. Przejechali szmat drogi, by dostarczyć produkty żywnościowe. Ludzie czują pracę strażaków i ta pomoc płynie. Ten odruch ludzki i podejście zaangażowanych ludzi przeszło moje oczekiwania – dodaje burmistrz.
Wielką rolę w gaszeniu pożarów odegrały śmigłowce. – Ugaszenie pożaru to był efekt synergii. Ze względu na to, że obszar jest rozległy i trudno dostępny dla człowieka, nie można było użyć ciężkiego sprzętu gaśniczego, pojazdów. Używaliśmy quadów, strażacy przemieszczali się też na piechotę. Wsparcie przez zrzuty wody, precyzyjne nakierowanie śmigłowców czy samolotów z wodą w pewne punkty wspomagało pracę strażaków. Ten żywioł naprawdę był ogromny. To ważne, że nikt ze strażaków nie doznał obrażeń – przekonuje brygadier Tomasz Gierasimiuk, rzecznik podlaskiego komendanta wojewódzkiego PSP.

39 lat pracuję w straży, takie pożaru nie było" Adam Jędrys, komendant miejsko-gminnej ochotniczej straży pożarnej w Goniądzu
Wśród gaszących pożar z powietrza był Waldemar Miazga, pilot śmigłowca Bell 206 Long, który przyleciał z bazy pożarowej we Włocławku, gdzie pracuje w ochronie przeciwpożarowej lasów. – W piątek był intensywny okres wygaszania. Wykonałem w 5 godzin 76 zrzutów. To była świetna współpraca z kolegą z Katowic, jeden wodę podejmował, drugi zrzucał. Lataliśmy po okręgu, mieliśmy dobry dostęp do wody, płaski teren, głęboka rzeczka. Najważniejszy w takich sytuacjach jest dostęp do wody. W skrajnych przypadkach zrzuty były co 40 sekund. To mistrzostwo świata. Śmigłowiec nie był doceniony, bo zabiera tylko 550 litrów wody. To kropidło. Samolot ma zbiornik 1800 litrów. Jak zrzuci bombę, to rzeczywiście jest efekt. Ale samolot do Białegostoku leciał 20 minut. Mógł zrzucać co godzinę. Ilość zrzutów jest oszałamiająca – mówi dzielny pilot. A jak ocenia wielkość pożaru? –Ogrom. Pożar po horyzont. Przerażający widok. Do tego smród spalenizny, później ponure pogorzelisko. Cieszę się, że mogłem to gasić. Ale zdaję sobie sprawę ze szkód – opowiada Waldemar Miazga.

Waldemar Miazga, jednego dnia wykonał 76 zrzutów
Przyroda nie zna próżni
Promyka nadziei próbuje poszukać Andrzej Grygoruk, dyrektor Biebrzańskiego Parku Narodowego. – To, co się stało, jest ogromną tragedią. Pocieszeniem jest, że zimna wiosna spowodowała, że ptaków nie było, że lęgów jeszcze nie ma. Dzięki temu były tylko przypadki znalezienia pojedynczych zwierząt. To podtrzymujące na duchu, że przyroda wiedziała, że nie trzeba się tu jeszcze rozwijać. Ważne jest też to, że nie ma płonącego torfu. Teraz trzeba liczyć na szybkie opadu deszczu. Przyroda nie zna próżni, na tych spalonych terenach pojawi się monokultura trzcinowa, pałki, wierzby. Oczywiście zuboży to różnorodność. Będzie nam zależało na przeciwdziałaniu sukcesji. To nasz główny cel – słyszę. Wkrótce przed parkiem ogrom pracy. – Będziemy monitorować teren. Jesteśmy w tej dobrej sytuacji, że dostaliśmy wcześniej duże pieniądze z Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska na to, żeby zrobić projekt planu ochrony przyrody. Wkrótce zaczynamy ogłaszać przetargi, kto chciałby pracować nad Biebrzą, to proszę obserwować naszą stronę internetową. Bardzo mnie cieszy, że doszło do zbiórki, na której jest już 3,5 miliona złotych. Wsparło nas 35 tys. darczyńców, każdy dał średnio prawie po 100 zł. Dziękuję za to serdecznie – dodaje dyrektor, który podkreśla, że wielką rolę w gaszeniu pożarów odegrali strażacy z OSP i to oni przede wszystkim powinni otrzymać uzupełnienia sprzętu. A co mogło spowodować pożar? – To na pewno podpalenie, ale nie było to wypalenie. To ważne, żeby zrozumieć, że dzisiaj wypaleń nie ma. W przeszłości siano wypalano, jak był rok mokry, bo nie było jak zebrać siana, to zimą wpalano, ale pod kontrolą, nie jeden człowiek, ale zawsze był nadzór, wielu sąsiadów. Nad Biebrzą mamy małe działki. Czasem to paski szerokie na 6 metrów, a długie na kilometr. Kiedyś tak było, że rzeczywiście rolnicy nie mieli możliwości wjechać tam sprzętem, więc wypalano, ale nie dzisiaj, kiedy to wszystko dzieje się przy pomocy porządnego sprzętu, ciągniki często mają klimatyzacje. To było po prostu ewidentne podpalenie.

To był największy taki pożar"

Posiedzenie sztabu

Jarosław Szeszko, strażak, wiceprzewodniczący NSZZ Solidarność przy PSP W Białymstoku

Andrzej Grygoruk, dyrektor Biebrzańskiego Parku Narodowego, foto. P.R.

Grzegorz Dutkiewicz, burmistrz Goniądza

Unikalny krajobraz Biebrzy
Pełna fotorelacja znad Biebrzy dostępna tutaj.