Jacek Jarceki: Bałwanienie autorytetu, czyli incydenty
U Haszka występuje sędzia, który oszalał i w cywilnym procesie o obrazę, polegającą na nazwaniu katechety czarną bestią, skazuje na śmierć ojca, spoliczkowanego przez tegoż nauczyciela religii ucznia i wszyscy baranieją, słysząc wyrok do tego stopnia, że woźny popycha podsądnego, żeby powiesić go na trzepaku. Ale w powieści, autorów takich ekscesów odwozi się jednak „w plecionce”. U nas sędziego łapią na sklepowej kradzieży, a „plecionka” nie nadjeżdża.
Szwejk wychwala współczesny mu system penitencjarny, który karmi i odziewa więźnia, nie stawiając go przed trudnym dylematem czy nazajutrz chce być spalony na stosie, czy może poćwiartowany? Jak nasz dzielny wojak znalazłby sędziego Tuleję z jego najnowszym wyczynowym wyrokiem? Poczułby się głupio? Miałby się za oszukanego przez czas i historię?
Ktoś powie, że czepiam się sędziów, ale na Boga, czy ja każę im się aż tak wygłupiać? Czy ja podpuściłem panią prezes Sądu Najwyższego, by stworzyła kuriozalną opinię na temat tajności służbowych wydatków pracowników tej najwyższej instytucji? To tylko sprawki z ostatnich dni...A przepraszam, zapomniałem w tym natłoku o uwolnieniu za kaucją przebiegłego, brodatego wnuczka, a to jest historyjka żywcem i w całości wzięta z narracyjnych zasobów Szwejka. Tym bardziej, że obok wymiaru sprawiedliwości, w roli głównej mamy Cygana, a nawiasem mówiąc, Haszek jako starodawny lewak wielokrotnie na kartach swej powieści objawia się jako rasista i antysemita. Oczywiście wedle dzisiejszych kryteriów.
Wszystkie przywołane przeze mnie wydarzenia są, patrząc obiektywnie, zgoła nie śmieszne, a można napisać nawet, że wręcz przeciwnie. Tyle że mnie śmieszą, ale mnie przecież śmieszy opis agonalnych drgawek starego cesarsko-królewskiego porządku. Nie ma we mnie krzty obywatelskiego oburzenia na tak żałosny upadek autorytetu podstawowych dla funkcjonowania państwa instytucji. Widać, że to co mieliśmy za niewzruszony porządek społeczny jest nie warte, albo warte, funta kłaków. A i dzisiaj nastał nowy dzień, otwierający pole do popisu rozmaitym, nie wiedzieć jakim cudem wyforowanych na piedestały cymbałów. I jestem dziwnie pewny, że okazja ta nie zostanie zmarnowana.
To historyjki, opowiastki, dygresje o naszej współczesności. Drobiazgi? Incydenty? Ustrój się wali, mili moi, a upadku nie poprzedza pycha, która już była, ale śmieszność. Tak, tak, doszliśmy do fazy śmieszności. Nie da się bowiem zadekretować szacunku, a od pewnego momentu, przyzwolenie na głupotę i podłość, można zagwarantować tylko przy pomocy nagiej przemocy. Na nic wycie mediów, na nic mnożenie oskarżeń, podwójne i potrójne gardy standardów. Co zaczyna padać, padnie, bo grawitacji nie da się znieść nawet przy pomocy chóralnie wyśpiewywanych zaklęć ważnych redaktorów i celebrytów całego wszechświata, ponieważ im donośniej brzmią, tym boleśniejsze ich codzienne upadki.
To tak jak z obroną dobrego imienia Lecha Wałęsy. Im zacieklejsza, tym broniony głębiej siedzi w bagnie. Nie rozpatruję tego w kategoriach dobra i zła. Opisuję ponuro-komiczne symptomy. Nie pomoże ani przesławna lewatywa, ani zawijanie w mokre prześcieradło, a reszta...
Reszta jest bałwanieniem do kwadratu.