Nie cierpię upałów. No nie cierpię. Szczególnie tych powyżej 30 stopni Celsjusza. Fakt, że nie cierpię również dużych mrozów. Lubię pewien zakres temperatur. Gdybym jednak miał do wyboru mróz poniżej 30 stopni i upał powyżej 30 stopni, to naprawdę wolałbym mróz.
Jeszcze jeden dzień, no powiedzmy dwa, OK, zawsze to jakaś zmiana, jest lato, wiadomo, słońce ludzie się cieszą, moje dzieciaki również, to jakoś zniosę. Trzeciego dnia zaczynam się irytować, szukać cienia, zdejmować koszulkę, czwartego zaczynam wypatrywać na horyzoncie burzy, która w Warszawie zwykle nie nadchodzi. W tym roku cała Polska trzęsła się od burz, „wiodące portale” straszyły kataklizmami i pokazywały zdjęcia gradu wielkości piłek tenisowych, a ja czekałem na tarasie i czekałem…
Piątego dnia przestaję jeść, a to dramat, bo zwykle jem sporo, piję coraz więcej, ale jakby nie zaspokaja to mojego pragnienia. Nie wiem, jak to jest, ale wydaje mi się, że upały w mieście są bardzo wilgotne, może przez to mam wrażenie, że picie dużej ilości płynów nie robi dużej różnicy, a wręcz jakoś pogarsza sprawę. Czuję się tą całą wodą napompowany i ciężki.
Szóstego dnia jestem coraz bardziej zirytowany, trudno ze mną wytrzymać. To znaczy staram się, żeby się dało i żeby konsekwencji swoich meteopatii nie przerzucać na niewinnych. Umówmy się jednak, że pomimo usilnych starań nie bardzo mi to wychodzi. Niektórzy wręcz twierdzą, że wcale się nie staram, co składam na karb ich własnych problemów z pogodą.
Siódmego dnia staram się walczyć, udawać, że da się z tym jakoś żyć, coś zjeść, może pobiegać, zrobić coś dla siebie i dla innych, rzutem na taśmę ratować nadwyrężone stosunki międzyludzkie, ale wszystko to najczęściej źle się kończy.
Ósmego dnia mam wrażenie, że mięso zaczyna mi odpadać od kości, mózg zaczyna przypominać wystawioną na słońce galaretę ze świńskich nóżek, plecy wykrzywiają mi się w dziwnych kierunkach, a sensacje żołądkowe wprowadzają w moje życie stały element ryzyka i niepewności. Mniej więcej w tym momencie ze względu na postępujące oderwanie od rzeczywistości przestaję odliczać dni i nawiązuję bliski kontakt jedynie z najniższymi instynktami. Prawdopodobnie zaczynam wtedy chodzić po osiedlu, powłócząc nogą, kłapiąc zębami, strasząc dzieci i mamrocząc pod nosem: „Mózg, mózg, dajcie mózg…”.
A kiedy już zupełnie zatracam człowieczeństwo, najczęściej przychodzi ulga w postaci spadku temperatury, nie żeby od razu deszczu, a tym bardziej burzy, nie wymagajmy za wiele, ale spadku temperatury. Wtedy zaczynam odzyskiwać świadomość, przypominam sobie, kim jestem, zaczynam poznawać Żonę i Synów, dzieci przestają się bać do mnie zbliżać. Staramy się nawiązać na nowo rodzinne więzy i na przykład pójść razem na lody.
Wtedy dostaję anginy.
Cezary Krysztopa