Redaktor naczelny "TS" Michał Ossowski: Solidarność wygrała, hieny roku zaryczały
Co musisz wiedzieć:
- Sąd Apelacyjny w Warszawie podtrzymał wczoraj wyrok Sądu Okręgowego w Gdańsku w sprawie dotyczącej autorskich praw majątkowych do znaku graficznego „Solidarność”.
- Sąd orzekł, że autorskie prawa majątkowe do znaku graficznego „Solidarność” należą do Związku.
- Wyrok jest prawomocny.
Sąd odciął się od medialnego jazgotu
Sąd drugiej instancji zrobił dokładnie to, co powinien: uporządkował spór, odcinając się od medialnego jazgotu i pretensji tych, którzy chcieliby na cudzym dorobku zbić własny kapitał.
Warto przypomnieć, że już Sąd Okręgowy w Gdańsku w głośnym wyroku pierwszej instancji jasno stwierdził, że majątkowe prawa autorskie do znaku graficznego „Solidarność” przysługują Związkowi, a nie Jerzemu Janiszewskiemu czy instytucjom, które próbują logo dowolnie przerabiać i rozdawać. Nakaz zaniechania udzielania licencji na cały świat nie wziął się znikąd – był reakcją na wieloletnie obchodzenie umowy oraz próby komercjalizacji symbolu, który powstawał w ogniu strajków, a nie w sterylnym studiu reklamowym. Wczorajszy wyrok apelacyjny tylko ten porządek potwierdził.
Na tym tle szczególnie jaskrawo widać spór z Europejskim Centrum Solidarności, które uparcie lansuje zmodyfikowaną wersję znaku – z unijną flagą zamiast polskiej – jakby to ono było depozytariuszem sensu słowa „Solidarność”. ECS od lat powtarza jak mantrę, że „to dziedzictwo wszystkich”, ale kiedy sąd mówi wyraźnie: podmiotem praw jest Związek, a nie dowolna fundacja czy muzeum, natychmiast włącza się ton obrażonego salonu. Spór NSZZ "Solidarność" z przewodniczącym Piotrem Dudą na czele z władzami ECS to nie spór o grafikę, tylko o elementarne prawo tych, którzy ponosili realne koszty tamtej walki, do decydowania, kto i do czego używa ich symbolu.
Niektórzy już rozdają certyfikaty „prawdziwej” i „fałszywej” Solidarności
Pod wpisem przewodniczącego Solidarności komentującym wyrok Sądu Apelacyjnego w sieci natychmiast pojawiła się przewidywalna fala komentarzy. Jedni krzyczą o „zawłaszczaniu dziedzictwa Solidarności”, inni płaczą, że „logo należy do wszystkich”, jeszcze inni powtarzają jak zaklęcie: „artysta ma zawsze rację”. Do tego dochodzą klasyczne wyzwiska: „pisowska Solidarność”, „Duda zomowiec” – mimo że za podobne pomówienia padały już przeprosiny, także ze strony osób tak symbolicznych jak Lech Wałęsa. To pokazuje skalę bezsilności: gdy brakuje argumentów prawnych, zostaje obrzucanie błotem ludzi, którzy odważyli się upomnieć o swoje.
W tę logikę idealnie wpisuje się komentarz Wojciecha Czuchnowskiego – kolejny raz w stylu kandydata do nagrody „Hiena Roku”. Ton wyższości, pełna pogarda wobec „pisowskiej Solidarności”, zero szacunku dla związkowców, za to mnóstwo moralizowania z bezpiecznego, „hamakowego” dystansu. Czuchnowski nie analizuje wyroku, nie wchodzi w treść umów, tylko wali po twarzach etykietkami. Bo łatwiej jest zrobić z Solidarności partyjną „przybudówkę”, niż przyjąć do wiadomości, że Związek wygrał w sądzie realny spór o realne prawa.
Warto przy tym pamiętać, że to nie jest pierwszy raz, gdy styl Czuchnowskiego budzi skrajne emocje – w środowisku dziennikarskim ma już na koncie antynagrodę za brak empatii i publicystyczne zacietrzewienie. Dziś dokładnie ten sam schemat widzimy w sprawie znaku „Solidarność”: maksimum insynuacji, minimum rzetelnej analizy. A gdy doda się do tego fakt, że sam publicysta jest prywatnie mężem Magdaleny Fitas-Czuchnowskiej – tłumaczki najwyższych władz państwowych, wcześniej żony byłego szefa WSI, formacji od lat uchodzącej w debacie publicznej za wyjątkowo kontrowersyjną – to widać jasno, że nie mamy do czynienia z niewinnym komentatorem z boku, tylko aktorem jednej z politycznych stron tego sporu. To nie jest zarzut prawny, tylko prosty opis kontekstu, który warto znać, gdy ktoś rozdaje certyfikaty „prawdziwej” i „fałszywej” Solidarności.
Era bezkarnego żonglowania symbolem „S” dobiegła końca
Prawda jest brutalnie prosta: bez NSZZ „Solidarność” nie byłoby ani tego logo, ani legendy, którą tak chętnie dziś wszyscy się obwieszają. To struktury związkowe były rozbijane, działacze wyrzucani z pracy, ludzie siedzieli za kratami – nie facebookowi obrońcy „wolnej kultury” ani hamakowi komentatorzy z wielkomiejskich redakcji. Jeśli ktoś ma moralny i prawny tytuł do decydowania o znaku „Solidarność”, to właśnie Związek. Sąd apelacyjny tylko to przypieczętował.
Dlatego ten wyrok trzeba nie tylko przyjąć z satysfakcją, ale i potraktować jako ostrzeżenie: era bezkarnego żonglowania symbolem „S” pod dowolną agendę – czy to muzealno-grantową, czy publicystyczno-antyzwiązkową – dobiegła końca. Kto chce korzystać z tego znaku, niech usiądzie do stołu z jego prawowitym właścicielem, zamiast wylewać żale w komentarzach i rzucać zużytymi obelgami. Solidarność nie jest od tego, by firmować cudze interesy. Solidarność ma bronić ludzi pracy – i dobrze, że sąd wreszcie jasno powiedział, że prawo stoi po jej stronie, niezależnie od tego, ile jeszcze hien roku zaryczy w gazetowych felietonach.




