Marek Jan Chodakiewicz dla "TS": Ploty o systemie
Po wojnie – oprócz kilku kolaborantów (oportunistów, zaczadzonych) – w szeregi dyplomatyczne runęła komuna. Pamiętam na początku lat dziewięćdziesiątych jeden z moich dinozaurów, śp. Wojciech Jastrzębiec-Cioromski, podchorążak NSZ i 24. pułku ułanów u generała Maczka, przysłał mi wycinek z nowego czasopisma: „Twój Styl”, czy jakoś tak. Tam funkcjonował komunistyczny ambasador do Albanii, który udzielał porad savoir-vivre. Według niego gdy na przyjęciu dyplomatycznym pijemy kompot z niewydrenowanymi owocami, choćby wiśniami, to trzeba dyskretnie pestkę wypluć na rękę i na talerzyku położyć. To mają być dobre maniery. Chyba czerwone. Odpowiedź prawidłowa brzmi: pijemy kompot, nie jemy owoców. Pan Wojciech się nieźle wściekł.
I część takich „dyplomatów,” czy ich dzieci i wnuki, trwa dynastycznie dalej w MSZ, co opisywał od dawna Jerzy Robert Nowak. Do nich doszlifowali rozmaici amatorzy, którzy w klimatach nadwiślańskich jawią się jako wybitni, ale poza domem mają mało pojęcia o świecie. Ostatnio, na przykład, jeden z wicepremierów i senatorów usiłowali zmontować lobby polskie w USA. Pomysł zacny. Niestety nie znali się na amerykańskim systemie. Przede wszystkim nie zarejestrowali swojej organizacji jako lobby cudzoziemskiego. Zainteresowało się tym FBI i krajowcy szybko zwinęli interes. Powtarzam wielokrotnie: to, co działa nad Wisłą, niekoniecznie działa nad Potomakiem.
Spójrzmy na spółki skarbu państwa. Za poprzedniej władzy były one przepysznym zapleczem synekur i niekończącą się małpiarnią korupcji. Teraz nastąpiło zamrożenie tego drugiego. Dlaczego? Zasynekurowani boją się Pana Jarka. Jak się dowie, że jest złodziejstwo, to ich bezwzględnie wytnie. Atmosfera jest w związku z tym taka, że kierownictwa i zarządy po prostu boją się zrobić cokolwiek. I nastąpił stan paraliżu. Taka jest przynajmniej percepcja stąd, a wzmacniają ją opowieści osób, które starają się w tym systemie poruszać. Dotyczy to zarówno zagranicznych, jak i krajowych graczy i obserwatorów.
Do strachu dochodzi brak kompetencji u niektórych z Dobrej Zmiany. Jeden z moich kolegów, wysoce kwalifikowany i wykształcony, wrócił do Polski z USA po wielu latach. Od początku był zwolennikiem orientacji patriotycznej, a w XXI w. już od zarania wspiera PiS. Napisał mi tak: „Przecież nie piszę tego do neutralizacji swoich frustracji. Mało, to nie są tylko moje refleksje. Konfrontuję to ze znajomymi przychylnymi czy wręcz działającymi dla Dobrej Zmiany. To zabetonowanie wszelkich pól działania i promocja swoich znajomych i pociotków, często bez znajomości merytorycznych uwarunkowań biznesu i środowiska, do którego idą. Nasi przeciwnicy to doskonałe widzą, komentują i złowrogo czekają na możliwość uderzania. Te układanki personalne do spółek Skarbu Państwa realizowane przez naszych kolegów z marketingu politycznego są niesmaczne, a lokowanie urzędników w rynkowych biznesach zakrawa wręcz na sabotaż! Wiem, co piszę, bo sam to na co dzień oglądam. I co z tym zrobić?”.
I jeszcze jeden list, dużo bardziej szczegółowy z poziomu średniego uczestnika w systemie: „bardzo, bardzo trudno jest mi cokolwiek zainicjować, bo nie mam żadnych umocowań politycznych. A jak wiesz, tylko takie się w reżimie liczą. Ciekawa jest obserwacja modus operandi «naszej strony» (która jakby z natury wychodzi z idei i pojęcia SOLIDARNOŚCI). Otóż – wynika to może z genetycznej przesłanki tymczasowości zarządzania i posiadania władzy przez prawicę. W przeciwieństwie bowiem do komuny – która ideologicznie nawet opiera się na paradygmacie działania stadnego – nasi koledzy przejęli korwinizm w jego najgorszym objawie. W przeciwieństwie bowiem do katolickiego przesłania do budowania wspólnoty, nasi „prawacy” skupieni są na indywidualistycznym budowaniu swojej kariery. Jakie będą tego skutki – weryfikacja następuje szybko. Obserwuję to zjawisko „z pierwszej ręki”. Byłem kilkakrotnie już indagowany przez różnych ludzi co do wejścia do różnych organizacji gospodarczych (z większościowym udziałem Skarbu Państwa), ale zawsze gdzieś następuje zatrzymanie akcji. Nie ma z kim rozmawiać, telefony milczą... Po naszej stronie naprawdę takich ludzi prawie nie ma. Ale ciągle szklany sufit jest ustawiony tak nisko, że nie ma szans na pomoc w uporządkowaniu stanu istniejącego strategicznych spółek, ani uruchomienia nowych strategicznych inwestycji państwowych...”.
I dalej: „Mam niezły przegląd stanu ducha i nastrojów, bo przecież na co dzień mam kontakt i dostaję przekaz zwrotny co do enuncjacji prasowych. Generalnie – wszelkie pomysły przyjmowane są z wymownym uśmieszkiem. Taka reakcja może wynika z odruchowego niedowierzania i wykpiwania wszystkiego, co «nieeuropejskie». Może potrzeba trochę czasu, żeby ludzie sformatowani na GW czy TVN zaczęli inaczej reagować na wielkie wizje i plany zorientowane na Polskę, na to, co nasze, swoje”.
Trzeba wielkiej kontrrewolucji mentalnościowej, aby sprowadzić ponownie do RP ducha solidarnościowego. Aby pozarządowi cynicy uwierzyli, a rządowe kiepściaki przestały blokować rozwój. Proponuję rozwiązanie przedwojenne. Sanacyjni komisarze w zarządach rozmaitych spółek brali pensję, ale nie wtrącali się do funkcjonowania przedsiębiorstw. Co najwyżej załatwiali, że inni biurokraci państwowi nie mącili za bardzo. Być może najlepszym rozwiązaniem byłaby likwidacja wszystkich spółek przez prywatyzację. Zniknęłyby synekury i widmo korupcji. No, ale kto by to kupił? Głównie kapitał zagraniczny. I tak w koło Macieju. Jak mawiał mój pradziadek: „Biedny, bo głupi. Głupi, bo biedny”.
Marek Jan Chodakiewicz
Waszyngton, DC, 22 czerwca 2018 r.
www.iwp.edu
Artykuł pochodzi z najnowszego numeru "TS" (25/2018) do kupienia w wersji cyfrowej tutaj.