O tym, jaką popularnością cieszy się Jarosław Sokołowski w Polsce, może świadczyć drobny epizod sprzed kilku miesięcy. Wiosną tego roku uczestniczyłem w konferencji naukowej organizowanej przez gdański IPN poświęconej mafii. Bodajże drugiego dnia konferencji, podczas przerwy na kawę, w sali obrad pojawił się jakiś mężczyzna, który zelektryzował większość uczestników. Albo ktoś z porządkowych nie należycie go zrozumiał, albo gość zrobił sobie żart, bo podobno przedstawił się jako „Masa”. Po przerwie usiadł w jednym z bocznych rzędów. „Usiadł” to źle powiedziane, raczej „rozparł” się na krześle. Był potężnym, krzepkim facetem w sile wieku, między 40 a 50 lat, o twarzy kryminalisty. Ze swojego miejsca widziałem go z odległości ledwie trzech-czterech metrów. Zanim rozpoczęły się obrady, różne osoby podchodziły do mnie dyskretnie pytając: „Czy to ten słynny „Masa”? Posturę miał podobną, ale facjatę ponurą i daleką od pogodnej twarzy „Masy” i jego bystrych oczu. Kiedy przeczyłem, widziałem, jak ekscytacja pytających zmieniała się w rozczarowanie.
Swoją popularność, niezależnie od uznania go za pogromcę mafii pruszkowskiej, zawdzięcza przede wszystkim aktywności w mediach. Jak na świadka koronnego nadzwyczajnej.
W ostatnich trzech latach sporo rozgłosu przyniosły mu kolejne książki o mafii. Te publikacje zwiększyły na niego napór mediów, do których bez wątpienia sam lgnie jak mucha do miodu. Przykładem jest jego niedawna rozmowa z „Super Expressem” o skandalicznej bijatyce kiboli warszawskiej Legii w Madrycie przed spotkaniem naszych piłkarzy z Realem. Nie wątpię, że na zdjęciu z madryckiej bójki naszych kiboli z hiszpańską policją „Masa” rozpoznał niejakiego Tomasza Cz. ps. „Czerwus”, który w latach 90. był na usługach gangu pruszkowskiego, gdy trzeba było użyć prymitywnej przemocy fizycznej. Rozmowa z gazetą wybiega jednak daleko poza bójkę w Madrycie i przechodzi w opis relacji między władzami Legii a kibolami. Brzmi to jak głos eksperta.
Ku zdziwieniu wielu założył własne konto na Facebooku i jest na nim bardzo aktywny. Wykonał dość zdumiewający jak na świadka koronnego krok. Zamieścił swoje zdjęcie z połowy lat 90., na którym stoi w tle razem z zastrzelonym w 1996 r. Wojciechem Kiełbińskim, ps. „Kiełbasa”. Nie wiadomo, co bardziej podziwiać, młodych wówczas gangsterów, czy ich mercedesy.
Pewnie to jest powód docinków o perspektywach udziału Jarosława Sokołowskiego w jakimś telewizyjnym programie rozrywkowym. Prawdą jest, że książki opowiadające historie, których był uczestnikiem bądź świadkiem, mają ogromne wzięcie i biją rekordy sprzedaży. Złośliwi z kolei mówią, że im więcej lat upływa od czasów, o których „Masa” snuje swoje opowieści o kulisach polskiej mafii, tym bardziej wyostrza mu się pamięć. To jednak wydaje mi się rzeczą drugorzędną. Istotne jest to, że powodzenie na różnych polach, jakie odnosi w ostatnich latach, wytrąca go z realnego statusu. A wraz z zagubieniem się w swojej prawdziwej roli, słabnie także jego instynkt samozachowawczy. Prawdę mówiąc wolałbym się mylić w swoich dość surowych diagnozach.
Więcej na wpolityce.pl