Umierać jak człowiek. Bezinteresowna służba wolontariuszy wymaga odwagi
– mówi.– Kiedy Marek odszedł, był to cios, ale nie załamałam się. Niby mieliśmy czas na przygotowanie się do tej chwili, ale tak naprawdę nigdy nie jesteśmy na to gotowi. I gdyby nie pomoc naszych aniołów, nie byłoby mi łatwo się pozbierać. A przecież dzieci musiały mieć matkę, która da im wsparcie. Wolontariusze uczyli nas, jak mamy funkcjonować u kresu życia Marka, jak się zachowywać, jak z pokorą przyjąć jego chorobę i to, że za tydzień, miesiąc, rok już go z nami nie będzie. Marek był równie spokojny. W tej naszej rodzinnej tragedii dostaliśmy wiele miłości od obcych nam ludzi
Przede wszystkim służba
Ojcem polskiego hospicjum nazywany jest pallotyn ks. Eugeniusz Dutkiewicz. Z jego inicjatywy w 1983 r. w Gdańsku powstało pierwsze hospicjum domowe. Fundamentalnymi zasadami, które przyświecały jego działalności, były: bezinteresowna pomoc i jej trzytorowy wymiar. Skierowanie na chorego, jego rodzinę i osoby osierocone.
Ks. Marek Kujawski, założyciel i duszpasterz Hospicjum Królowej Apostołów w Radomiu, mówi, że w Polsce hospicjów działających na tych zasadach jest coraz mniej.
– zaznacza.– Na Mazowszu prawdopodobnie jesteśmy jedynym takim ośrodkiem. Pozostajemy wierni temu rodzajowi działalności, choć jest to niezwykle trudne
W radomskim hospicjum jest grupa 50-70 wolontariuszy. Są w różnym wieku, wykonują różne zawody. Każda para rąk się przydaje, gdyż zakres działalności hospicjum sięga pięciu powiatów.
– mówi pallotyn.– Wolontariusze poświęcają swój czas, zdrowie i siły, by nieść pomoc. To trudna i bardzo odpowiedzialna praca – posługa. Dla nich najcenniejsze jest to, że nasi chorzy odchodzą w pokoju ducha, pojednani z Bogiem i bliźnimi, otoczeni profesjonalną opieką
Nie tylko chorzy
Radomskie hospicjum kieruje się żelazną zasadą – pomoc do rodzin osób śmiertelnie chorych musi dotrzeć jak najszybciej. – Nasi podopieczni, którzy do niedawna jeszcze radzili sobie z opieką nad dziećmi, wnukami, domem, teraz złożeni niemocą widzą, że ich bliscy nie są sami, że ma kto im pomóc odrabiać lekcje, wkręcić żarówkę, naprawić kapiący kran czy przywieźć węgiel. Że i w tych prozaicznych życiowych czynnościach rodzina może liczyć na wsparcie i nie zostanie sama – podkreśla kapłan.
Wolontariusze są z tymi rodzinami także wtedy, kiedy chorzy umierają. Nieraz są świadkami śmierci podopiecznego i wtedy są pierwszymi osobami wspierającymi osieroconych w tych trudnych chwilach. – Pomagamy tym rodzinom przygotować się do dnia pogrzebu, w którym wolontariusze też uczestniczą. Nie zostawiamy ich i później, jesteśmy z nimi na różne możliwe sposoby, by nie czuli się opuszczeni, by łatwiej przeżyli czas żałoby – mówi pallotyn.
W Polsce jest także inny model hospicjów (domowych i stacjonarnych), który przybył do nas w 1989 r. z Zachodu, czyli tzw. opieka paliatywna. – W tych ośrodkach chodzi przede wszystkim o niesienie pomocy medycznej. Bardzo rzadko zdarza się, że pomoc kierowana jest także w stronę rodziny pacjentów. Opieka paliatywna wiąże się z finansowaniem z NFZ, bez tego by jej nie było – dodaje duchowny.
Nie są sami
– Najważniejsze jest to, aby chory odchodząc, miał poczucie bezpieczeństwa, ciepła rodzinnego, żeby mógł czuć przyjacielskie wsparcie. Jesteśmy z nimi, aby mogli godnie i w spokoju odejść. Zdarzają nam się podopieczni, szczególnie z terenów wiejskich, którzy po wypisaniu ze szpitala są pozostawieni sami sobie. Ich stan zdrowia jest coraz gorszy, a brak odpowiedniej opieki w domu ze strony bliskich dodatkowo negatywnie wpływa na ich samopoczucie. Kiedy pojawia się zespół hospicyjny i obejmuje nie tylko chorego, ale także jego otoczenie holistyczną, fachową pomocą, ból związany z chorobą jest lżejszy – zaznacza ks. Kujawski.
Ten rodzaj pomocy i towarzyszenia powoduje, że tworzą wielką rodzinę hospicyjną. – Gromadzimy się na spotkaniach, wspólnej mszy, a także na wieczerzy wigilijnej. Pamiętamy o rocznicach, imieninach, urodzinach i innych ważnych wydarzeniach w ich życiu. Wszystko po to, aby nikt nie czuł się sam – mówi kapłan.
Wystarczy chcieć
Monika Szczepanik wolontariuszką Hospicjum Królowej Apostołów jest od dziewięciu lat. – Oglądałam program „Ekspres Reporterów”, którego bohaterem był Janusz Świtaj. Apelował o eutanazję. Szkoda mi się go zrobiło. Zaczęłam do niego pisać mejle i tak po kilku tygodniach wymiany korespondencji Janusz napisał, że dostał pracę u Anny Dymnej i że szuka takich ludzi jak on – przykutych do łóżek – by im pomóc. Zaczęłam szukać w internecie i tak natrafiłam na hospicjum. Bardzo mnie wzruszyło to, co robią. Do tego stopnia, że po kilku dniach byłam już częścią ich zespołu.
Godzenie obowiązków rodzinnych i zawodowych nie utrudnia posługi w hospicjum. Dyżury ustalane się raz w miesiącu. – Mamy grafik, przy ustalaniu którego zgłaszamy, ile czasu będziemy mogli poświęcić na wolontariat. Wolę spędzić ten czas u chorego, niż np. siedzieć przed telewizorem.
Spotkania w domu podopiecznych bywają różne. Wolontariusze muszą być na tyle silni, aby w najtrudniejszych chwilach być ostoją dla innych. Najgorsza jest bezradność. – Ta niemoc, która ogarnia człowieka widzącego, jak ktoś cierpi i nie można nic zrobić, aby mu pomóc. Gdy umiera dziecko, nie masz słów pocieszenia dla rodziców. Bo co powiesz? Jedyne, co możemy zrobić, to przy nich być. Siły do trwania w wolontariacie hospicyjnym dodaje wiara, że to co robię, ma sens, że pochylając się nad drugim człowiekiem, pochylam się nad Jezusem. Każdy uśmiech chorego, chwilowa poprawa jego stanu daje ogromnie dużo radości, świadomość, że moja obecność daje komuś radość, jest bezcenna. Wiem, że nasze towarzyszenie umierającym jest dla nich ogromnie ważne, ufają nam i wiedzą, że nie jesteśmy tam dlatego, że musimy, ale chcemy. Siły też dodaje mi wspólnota hospicyjna, wspieramy się nawzajem w trudnych momentach naszej posługi – zaznacza wolontariuszka.
Izabela Kozłowska