Czy Mike Judge jest prorokiem?

Co musisz wiedzieć:
- Mike Judge to amerykański twórca filmów, który zdobył rozpoznawalność dzięki kreskówce „Beavis i Butt-Head”.
- W swoich filmach, takich jak „Office Space”, „Idiokracja”, „King of the Hill”, „Goode Family” i „Dolina Krzemowa”, Judge podejmuje się diagnozy licznych zjawisk społecznych.
- Mimo to, w swoich dziełach unika moralizowania i upolitycznienia.
Kim jest Mike Judge
Wprawdzie pierwszym dziełem, które przyniosło mu rozpoznawalność, był serial „Beavis i Butt-Head”, emitowany w MTV od 1993 roku, jednak to kreskówka „Milton’s Office Space” z 1991 roku była jego debiutem, a oparty na niej film „Office Space” z 1999 roku stał się klasykiem, który uchwycił ducha, czy raczej emocje, czasów i wyprzedził hipotezy badaczy. Ale po kolei.
Mike Judge wychowywał się w Albuquerque w Teksasie, gdzie ukończył katolickie liceum św. Piusa X (co mogło ukształtować jego obraz ludzi jako dzielących wspólnotę losu). Jest absolwentem Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Diego, gdzie w 1985 roku został inżynierem.
Jego pierwsza praca dotyczyła oprogramowania testującego ewentualne usterki elektroniczne w myśliwcach F-18. Opisywał ją jako ślęczenie w boksie pracowniczym nad schematami, i po roku zrezygnował. Przeniósł się do Doliny Krzemowej, jednak nie pasował mu klimat tego miejsca, więc i tam nie został długo. Jego głównym utrapieniem było wtedy znalezienie takiego sposobu zarabiania na życie, które nie będzie jednocześnie udręką.
Początki twórczości
Pod koniec lat 80. Judge przeprowadza się na przedmieścia Dallas, które staną się jego inspiracją dla serialu „King of the Hill” (niezręcznie przetłumaczonego na język polski jako „Bobby kontra wapniaki”). To na festiwalu filmów animowanych w Dallas zainteresuje się animacją i zacznie pracę nad swoimi filmami: ceni niezależność, którą daje mu ten format. W tym czasie nie jest już pracownikiem biurowym, ale jeszcze nie został autorem filmów. Na życie zarabia jako… basista w zespołach bluesowych, najdłużej w zespole Ansona Funderburgha. Zaocznie studiuje matematykę, by móc zostać wykładowcą w lokalnym college’u społecznym, co jest jego planem B na życie zawodowe. Po paru latach rezygnuje z kariery muzycznej, ma dość ciągłego podróżowania. Również i te doświadczenia wykorzysta w swojej twórczości.
- PGNiG wydało pilny komunikat dla klientów
- Komunikat dla posiadaczy odbiorników RTV
- Komunikat dla mieszkańców woj. kujawsko-pomorskiego
- Zaskakujący sondaż OGB. Co zrobi Tusk?
- Komunikat dla mieszkańców woj. lubelskiego
- PKO BP wydał komunikat dla klientów
- Komunikat dla woj. łódzkiego
- Komunikat dla mieszkańców woj. dolnośląskiego
- Łukasz Pawłowski (OGB): Zaraz wyborcy dadzą władzy czerwoną kartkę i to taką, że się wszyscy zdziwimy
Pierwsze proroctwo Mike’a Judge’a: bullshit jobs
Jak widać, Judge nie potrafi zagrzać miejsca. Zagadnienie pracy staje się istotne w jego twórczości od samego początku. W swojej pierwszej kreskówce „Milton’s Office Space” prezentuje cichego, niespełnionego buntownika zakleszczonego w żmudnej atmosferze biurowej. Sam Judge będzie opowiadał o swoim rozczarowaniu, kiedy przez całe życie wmawiano mu, że odniesie sukces, jeśli zostanie inżynierem i znajdzie pracę za biurkiem, a kiedy mu się to udaje, zauważa, że jego sąsiad będący mechanikiem samochodowym jest szczęśliwszy: więcej zarabia, ma elastyczne godziny pracy i nikt go nie nadzoruje.
Po sukcesie swoich pierwszych seriali w 1999 roku debiutuje jako reżyser filmu aktorskiego. „Office Space” jest rozwinięciem tematyki z „Miltona”: bohater filmu Peter Gibson, który nienawidzi swojej pracy i pasywno-agresywnego przełożonego, po sesji terapeutycznej przestaje czymkolwiek się przejmować. W pracy zaczyna odmawiać wykonywania poleceń, jest do bólu szczery; niektórzy nazwali go prekursorem znanego z czasu lockdownów zjawiska „cichego odchodzenia” („quiet quitting”) z pracy, kiedy pracownicy, jak melville’owski Bartleby, „woleliby nie”.
To jednak nie „ciche odchodzenie” jest źródłem popularności filmu, a trafnie uchwycona atmosfera „pracy bezsensownej”: duszna, korporacyjna atmosfera pracy pełnej absurdów.
Klapa i sukces
Judge nie znosi „klasy menedżerskiej” i jej nieszczególnie głęboko skrywanej brutalności, pożenionej z przekonaniem, że jest merytoryczna i efektywna. „Office Space” w kinach okazuje się jednak klapą, a dopiero poprzez dystrybucję w wypożyczalniach wideo film, dzięki tzw. marketingowi szeptanemu (czyli zwykłym ludziom polecającym go swoim znajomym), zyskuje popularność, a dzisiaj nawet status kultowy (o czym świadczy fakt, że kolejne okrągłe rocznice premiery oznaczają pokazy specjalne, festiwale i dyskusje mu poświęcone). To zresztą niejedyny przypadek, kiedy film ukazujący sentyment obecny u tzw. zwykłych ludzi wśród publiczności kinowej nie budzi zainteresowania, a dzięki dystrybucji kaset VHS trafia pod strzechy (tak dzieje się z kolejnym filmem Judge’a „Idiokracja” czy z filmem Johna Carpentera „Oni żyją”, czyli kolejnymi dziełami pokazującymi podszewkę społecznego status quo, nieobecną w mediach głównego nurtu).
Pojęcie „bullshit jobs” („pracy bezsensownej”) antropolog David Graeber spopularyzuje dopiero kilkanaście lat po tym, kiedy Mike Judge odzwierciedlił jej cechy w swojej twórczości.
Drugie proroctwo Mike’a Judge’a: ogłupienie medialne
Kolejną kultową dziś produkcją Judge’a jest „Idiokracja”, kręcona w 2004 roku, a mająca premierę dwa lata później. Dzisiaj film regularnie staje się odniesieniem do współczesności i równie często bywa wskazywany jako dowód na wizjonerstwo Judge’a. Jego bohater Joe Bauers w ramach eksperymentu ma zostać zamrożony w komorze kriogenicznej na rok, jednak na skutek błędu budzi się dopiero w 2505 roku. Świat, który zastaje, okazuje się skrajnie głupi: średni iloraz inteligencji jest na tyle niski, że Bauers zdaje się być najmądrzejszym człowiekiem w świecie, którego infrastruktura sypie się z powodu niekompetencji ludzkości.
Film jest satyrą na świat będący efektem urynkowienia wszystkiego (nawet prezydent USA przyszłości w nazwisku ma reklamę popularnego słodzonego napoju) i ogłupienia ludzi coraz głupszą telewizją. Zjawiska te Judge krytykował już we wcześniejszym serialu „Beavis i Butt-Head”, którego bohaterowie spędzają życie na pasywnej konsumpcji i komentowaniu muzycznych teledysków (są więc produktem tej samej telewizji MTV, która nadawała serial przez siedem sezonów), co prowadzi do ich funkcjonalnego analfabetyzmu i ignorancji.
Miał rację: według badań przeciętny iloraz inteligencji ludzkości rósł stabilnie do końca XX wieku i zaczął spadać w wieku XXI.
Pytany jednak o źródło popularności serialu Judge mówi, że nie jest on jedynie złośliwą satyrą: jego bohaterów nazywa optymistycznymi, o niestrudzenie pozytywnym nastawieniu, którzy nawet kiedy broją, robią to na skutek niewiedzy, ale nie złej woli. Jednym słowem Judge lubi swoich bohaterów i z nimi empatyzuje, co będzie wracało w jego twórczości (i do czego jeszcze wrócę).
Z „Idiokracją” wiąże się jeszcze jedno zagadnienie: film bywa przywoływany jako opis naszych czasów, co jednak wyjątkowe − przez obie strony sporów światopoglądowych. Zarówno przeciwnicy Donalda Trumpa powoływali się na „Idiokrację”, by ogłupieniem wyborców wytłumaczyć sobie jego popularność, jak również zwolennicy prawicy wskazywali, że film pokazuje świat będący efektem „państwowego subsydiowania porażki”. To nie przypadek: Mike Judge jest bowiem twórcą, który nie staje po żadnej stronie sporu politycznego. Potrafi udzielić wywiadu tak liberalnemu „New Yorkerowi”, jak i alt-prawicowemu portalowi Alexa Jonesa „Infowars”. Występuje zarówno w podcastach „populistycznego” Joego Rogana, jak i progresywnego Marka Marona, pojawia się zarówno w „Texas Monthly”, jak i na łamach “New York Magazine”.
Trzecie proroctwo Mike’a Judge’a: kwestionowanie ekologizmu
Nie wystarczy, by twórca deklarował, że nie chce brać udziału w wojnie światopoglądowej. Szczególnie, kiedy tym twórcą jest Judge, który wcale nie unika tematów politycznych.
Jednym z jego największych sukcesów jest serial „King of the Hill” (który parę tygodni temu wrócił po 15 latach przerwy), oryginalnie emitowany w latach 1996−2010. O ile „Beavisa i Butt-Heada” pokazywał młodzieżowy, buntowniczy kanał MTV, o tyle sagę rodziny Hillów wyświetlał konserwatywny kanał Fox. Mniej znany serial „Goode Family” natomiast powstał dla liberalnej telewizji ABC.
Porównanie
Pospieszny komentator mógłby przedstawić oba seriale jako swoje przeciwieństwa. Z jednej strony mamy Hanka Hilla, mieszkającego w konserwatywnym Teksasie sprzedawcę propanu, i jego zmagania z gwałtownie zmieniającym się światem wartości, w których dorastał. Serial był reakcją Judge’a na popularne w latach 90., ale pełne cynizmu seriale pokroju „South Park” czy „Simpsonowie”: mówi, że chciał przywrócić godność mieszkańcom suburbii, bezlitośnie wyszydzanym jako hipokryci w innych serialach i filmach. Z drugiej strony: rodzina Goode’a mieszka w nieprzypadkowo nazwanej miejscowości Greenville w liberalnej Kalifornii.
Goode’owie, jak wskazuje ich nazwisko, starają się prowadzić „dobre”, a przynajmniej „dobrawe” życie, ale już według nowych wartości: ekologii i różnorodności. Są weganami (i taką dietę serwują swojemu psu), którzy adoptują afrykańskie dziecko, by zwiększyć różnorodność rasową swojej rodziny (co ostatecznie się nie udaje: owszem, dostają dziecko z Afryki, jest ono jednak białym dzieckiem z RPA). Serial ukazuje paradoksy wynikające z próby ekologicznego, pełnego poprawności politycznej życia w rodzinie z klasy robotniczej (głowa rodziny wprawdzie pracuje na uniwersytecie, ale w college’u społecznym jest administratorem, a nie jednym z wykładowców).
W 2009 roku, kiedy serial powstał, niewielu jeszcze kwestionowało ekologizm, a szczególnie jego koszt, finansowy i psychologiczny, dla rodzin z klas średnich i robotniczych.
Gdyby Goode’owie i Hillowie zostali sąsiadami, światopoglądowo byliby oddaleni od siebie o lata świetlne. Hank sprzedaje propan i lubi grillować, natomiast Gerald jeździ na rowerze i próbuje diety freegańskiej (czyli zjada rzeczy znalezione w śmietnikach). A jednak więcej ich łączy, niż dzieli: są to robotnicze rodziny, które próbują nawigować w coraz bardziej skomplikowanym świecie. Łączy ich coś jeszcze: sympatia twórcy, który zresztą podkłada głos zarówno pod Hanka Hilla, jak i pod Geralda Goode’a.
Czwarte proroctwo Mike’a Judge’a: krytyka Doliny Krzemowej
Podobnie jest z sympatią Judge do bohaterów serialu „Dolina Krzemowa”, czyli kolejnego wielkiego hitu Judge’a. Również w nim pokazał, że potrafi wyprzedzić powszechną świadomość o całe lata. Już w 2013 roku, kiedy świat fascynował się start-upami i nadal kochał kolejne wynalazki Doliny Krzemowej, takie jak media społecznościowe i smartfony, Judge pokazał ten świat od środka. Zrobił to zresztą na tyle trafnie, że sami pracownicy Doliny Krzemowej dzielili się na zachwyconych komicznym realizmem zaprezentowanego świata i na zasmuconych absurdalnym realizmem zaprezentowanego świata.
Serial pokazuje losy programistów z firmy Pied Piper, którzy starają się nawigować pełną mielizn i skał rzeczywistość technologicznej (i finansowej) stolicy świata. Również w stosunku do tych bohaterów Judge wyraża sympatię. Tak jak mówił, że lubi Beavisa i Butt-Heada za ich pozytywne usposobienie, tak o zwykłych pracownikach Doliny Krzemowej mówi, że lubi ich bardziej niż wyrobników Wall Street, bo przynajmniej tworzą coś, z czego korzystają zwykli ludzie. Nie szczędził jednak krytyki zasadom panującym w świecie firm technologicznych, takim jak kradzież cudzych pomysłów i hipokryzja stojąca za hasłem o „czynieniu świata lepszym” służącym usprawiedliwianiu bogacenia się.
Czy Mike Judge jest dobrym człowiekiem?
Kiedy patrzę na różnorodną twórczość Mike’a Judge’a (zarówno pod względem tematyki, jak i technik: filmy, seriale, animacje, dokumenty, muzyka) oraz jego „agnostycyzm” dotyczący mediów, w których sam się pojawia, i odwrotnie: mediów, które piszą o nim z rewerencją i zaciekawieniem, widzę człowieka silnego swoją zwykłością.
W jego portretach medialnych często pojawiają się określenia takie jak „spokój”, „delikatność”, „odprężenie”, „pocieszenie”, „nostalgia”. Kiedy udziela wywiadu, należy przybliżyć dyktafon, bo mówi cicho. Kiedy pracuje na planie, nigdy nie podnosi głosu, chociaż często się śmieje. Aktor Chris Diamantopoulos nazywa go „dobrym, miłym gościem”, będącym „solą ziemi”.
Podobnie odbieram go, oglądając długie, czasem kilkugodzinne wywiady, których udziela twórcom cyfrowym, podcasterom i youtuberom. Mówi spokojnie, niskim głosem, z lekkim, teksańskim akcentem, który nawet u polskiego odbiorcy budzi uczucie przyjemnej swojskości.
Mylące pozory
Czy to nie zaskakujące, że twórca tak nachalnych, głośnych postaci jak Beavis i Butt-Head jest ich przeciwieństwem? Że twórca tak zjadliwych satyr jak „Office Space” czy „Idiokracja” jednocześnie zdaje się być człowiekiem o dużym sercu?
Może to właśnie pojemność jego serca sprawia, że nawet tak bezmyślne i wulgarne istoty jak Beavis i Butt-Head potrafią równocześnie budzić czułość? Może z tego samego powodu dzieła Judge’a trafiają do sieci telewizyjnych o tak różnych profilach ideowych, jak młodzieżowy MTV, konserwatywny Fox, liberalne ABC czy elitarne HBO?
Po stronie zwykłego człowieka
Jest rzadki typ ludzi, którzy mają ostre spojrzenie i cięty humor, w dodatku obśmiewają przywary zdawałoby się wszystkich: młodych i starych, mądrych i głupich, konserwatywnych i liberalnych, a mimo to u niewielu budzą niechęć. Bo czuć, że ten śmiech nie jest rechotem przekonanego o własnej wyższości aroganta, a raczej serdeczną formą bliższą przekomarzaniu się z dobrymi przyjaciółmi. To satyra biorąca stronę zwykłego człowieka (o serialu „King of the Hill” Judge powie, że przyjmuje „populistyczny, zdroworozsądkowy punkt widzenia”; uważa też, że Hollywood utraciło zdolność rozumienia życia zwykłych Amerykanów), w której więcej jest czułości niż szyderstwa. I to dlatego Mike Judge trafia do tak różnych odbiorców jak miłośnicy Hanka Hilla z Teksasu, Geralda Goode’a z Kalifornii, Petera Gibsona z korporacji w Nowym Jorku czy miłośnicy białej muzyki country oraz czarnego funku (gorąco polecam dwa sezony mało znanego w Polsce, a fenomenalnego, częściowo animowanego serialu dokumentalnego „Mike Judge Presents: Tales from the Tour Bus” [Mike Judge przedstawia: Opowieści z trasy]).
W tych filmach i serialach odnajdują siebie: swoje przywary i momenty wielkości, swoje kłopoty i troski, i tę samą trudność w życiu własnym życiem w świecie, na który nie mają już dużego wpływu.
Mike Judge nie jest więc prorokiem, jak często nazywają go media. Jest jasnowidzem: bez uprzedzeń i z sympatią obserwuje ludzi, a dzięki temu jasno widzi świat, w którym żyje. Zapytany o to, po co ludziom poczucie humoru, opowiada o teorii ewolucyjnej, według której humor jest sygnałem, że zagrożenie minęło, że wszystko jest w porządku.
On po prostu lubi ludzi. I chce, by czuli się bezpiecznie.
[Niektóre śródtytuły, sekcja: Co musisz wiedzieć pochodzą od redakcji]