Cicha wojna o wodę. Rolnik jest dzisiaj konkurentem dla projektantów

– Kiedyś wodą zarządzali rolnicy i spółki wodne. Dziś robią to drogowcy i urzędnicy. Zamiast łąk i stawów mamy kostkę, ogrodzenia i beton. A potem zdziwienie, że woda ucieka, pola schną, a miasto tonie. Czas wrócić do sprawdzonych polskich rozwiązań – mówi rolnik Adam Ulbrycht w rozmowie z Mateuszem Piotrowskim.
 Cicha wojna o wodę. Rolnik jest dzisiaj konkurentem dla projektantów
/ fot. pixabay.com

Co musisz wiedzieć:

  • – Rolnik, który pozwala wodzie naturalnie wsiąkać w ziemię, jest dzisiaj konkurentem dla projektantów, którzy chcą za dziesiątki czy setki milionów budować zbiorniki gdzie indziej – twierdzi Adam Ulbrycht.
  • – Skoro można wodę zatrzymać za darmo, naturalnie, na polach i łąkach, to po co wydawać setki milionów złotych? Ale właśnie o te pieniądze toczy się cicha wojna – w radach wodnych i komitetach decyzyjnych siedzą głównie inżynierowie, hydroinżynierowie, a nie rolnicy – twierdzi ekspert ds. wody, współtwórca strony spolkawodna.pl.

 

"Spółki wodne są zdegradowane"

– Jak wygląda sytuacja wodna Polski? Mieszkaniec miasta przypomina sobie o wodzie, gdy miasto nawiedzi fala upałów lub powódź błyskawiczna zaleje mu garaż. Jak to wygląda z perspektywy rolnika?

– Mamy np. problem miejskich wysp ciepła. Gdy chmura nachodzi na taką wyspę ciepła, to jakby ktoś rozciął nożem balon z wodą, powodując oberwanie chmury w najbardziej gorącym miejscu. A później wszyscy dziwią się, jak to jest, że zalało miasto, a na obrzeżach w ogóle nie padało.

– Dlaczego powinniśmy się tym przejmować?

– Nie o panikę chodzi, tylko o racjonalne działanie. Panika nie służy – paraliżuje.

– Jak zatem powinien wyglądać racjonalny system zarządzania wodą?

– Jeszcze niedawno mieliśmy tradycyjny, efektywny system: spółki wodne, lokalne wspólnoty, które zajmowały się retencją od setek lat. Gdybyśmy wrócili do tej formy zarządzania wodą, która działała jeszcze na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, to okazałoby się, że to jest dokładnie to samo, co dzisiaj próbuje się wdrażać w ramach tzw. błękitno-zielonej infrastruktury. Dziś spółki wodne są zdegradowane, a zarządzanie przejęły Wody Polskie – scentralizowana instytucja, która nie widzi potrzeb regionów.

– Co ma Pan na myśli, mówiąc o polskiej tradycji oddolnego gospodarowania wodą?

– Spółki wałowe powstawały 300–400 lat temu. Pierwsze formy samorządu w naszym kraju zaczęły się właśnie od wspólnego gospodarowania wodą. Dziś mamy pozostałości tego w prawie wodnym, ale niewykorzystywane, martwe. Wszyscy uznają, że skoro powstały Wody Polskie, to one mają się tym zajmować.

Minister rolnictwa się tym nie interesuje, bo od tego jest instytucja centralna. Rolnicy się nie zajmują, bo się boją tych wszystkich przepisów, zezwoleń itp. Nagle się okazało, że nikt nie zajmuje się wodą „na dole”.

Gdy ta instytucja powstawała, miała działać w ramach zarządzania zlewniowego – reagując na sygnały z terenu. Skończyło się zarządzaniem centralistycznym. Zanim Wody Polskie coś zaplanują „u góry”, to nigdy nie zdążą zejść z realizacją „na dół”.

 

"Budujmy lokalne wspólnoty wodne"

– Jakie są skutki centralizacji zarządzania wodą?

– Łódź np. otrzymuje kilkaset milionów złotych na zakładanie łąk na dachach. Tylko że w tym samym czasie łąki na obrzeżach miasta – tam, gdzie woda naturalnie powinna być zatrzymywana – są osuszane. Jaki to ma sens?

Przecież zlewnia Łodzi znajduje się poza miastem. Retencja na dachach ma marginalne znaczenie, podczas gdy za ułamek tej kwoty – dosłownie jedną setną – moglibyśmy osiągnąć znacznie większy efekt, przywracając tradycyjne, sprawdzone rozwiązania poza miastem.

Zamiast tego próbujemy w miastach na siłę wdrażać naturalne rozwiązania, które są kosztowne, mało skuteczne i drenują środki przeznaczone na racjonalną gospodarkę wodną.

Jeśli chcemy zapobiec suszy, budujmy swoje lokalne wspólnoty wodne na wzór naszych pradziadków. Oni sami robili, co mogli, bo nie mieli złudzeń, że jeśli feudalny oligarcha na górze da im cokolwiek, to potem zechce wyciągnąć z nich z powrotem dziesięć razy więcej.

– Co powinno być więc pierwszym krokiem, by powrócić do bardziej zrównoważonego, zdecentralizowanego systemu?

– Trzeba przywrócić realną rolę rolniczym spółkom wodnym, nadając im status organizacji pożytku publicznego. Rolnicze spółki wodne potrzebują dostępu do funduszy, konkursów, np. Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska. Prowadzimy korespondencję z ministerstwem, minister odpisuje, że regulaminy są tak poukładane, że spółki wodne dostają środki za metr bieżący przekopanego rowu. Nikt ich nie promuje dodatkowo za retencję, zatrzymanie tej wody, bo minister z całą szczerością odpowiada, że nie ma tego w ustawie.

– Jak Pan ocenia wprowadzenie unijnej normy GAEC 2 dotyczącej retencji wodnej?

– W Polsce mamy prostą ustawę o ochronie gruntów rolnych i leśnych – mówi jasno, że należy chronić oczka wodne, torfowiska i retencję. To obowiązek. Problemem nie jest brak prawa, lecz brak egzekwowania i aktualizacji przepisów.

– Skoro prawo istnieje, to gdzie leży problem jego realizacji?

– Widziałem to na przykładzie Śląska i Opolszczyzny. Mieliśmy łąki na terenie zalewowym w dolinie Odry i na tych łąkach była prowadzona normalna gospodarka kośno-pastwiskowa, były hodowle bydła, było siano. Co jakiś czas te łąki koszono, były stosowane zabiegi, które mogły sprawić, że była bardziej wydajna, ale to nadal była łąka.

Przez kilkanaście lat wojewódzki Ośrodek Doradztwa Rolniczego organizował święto kukurydzy ze środków na ochronę bioróżnorodności. Powstała wielka fabryka bioetanolu, która miała przerabiać 30% krajowej produkcji kukurydzy. Od razu mówiliśmy, że to się skończy tym, że cała Opolszczyzna zostanie nią obsiana – i tak się stało.

 

Ogromny biznes

– A przy okazji zniknęły łąki i pastwiska…

– Dokładnie. Zamiast zrównoważonego rolnictwa mamy monokulturę, która niszczy glebę. Gdy we wrześniu ubiegłego roku przyszła powódź, minister Adam Nowak przyznał, że 70% zalanych upraw to była kukurydza. A przecież te grunty nigdy nie powinny być zaorane. Tylko że ktoś rolników w ten kierunek popchnął – bo to ogromny biznes.

– Biznes na nasionach?

– Tak. Kukurydza GMO to opatentowane odmiany. Co roku trzeba kupować nowe nasiona – od zagranicznych koncernów i ich przedstawicieli. To nie siano, które można zebrać samemu. I jeszcze jedno: te firmy często były powiązane z polityką. W jednej z nich prezesem był szef sejmowej Komisji Rolnictwa i Rozwoju Wsi.

– A skutki?

– Zamiast żyznej ziemi mamy piach. Torf nie trzyma się jak glina – powódź wypłukuje go metrami. Zdjęcia z ostatnich lat pokazują, że zamiast wody przyszły błoto i szlam. Rolnik może i miał większy plon przez kilka lat, ale dziś został z niczym. Kukurydza zdominowała krajobraz, ale zniszczyła gospodarkę wodną i glebową.

– Jak przekonać rolników do zmiany modelu gospodarki wodnej, gdy są uzależnieni finansowo od dotychczasowego systemu?

– System musi się zmienić, a rolnikom trzeba pokazać, że hydrologicznie poprawne działania są opłacalne. Państwo powinno wynagradzać retencję, np. dopłatami za naturalne magazynowanie wody. I przestać zwalać wszystko na pozostające rzekomo poza naszą kontrolą zmiany klimatu – to problem polityki wodnej, nie tylko natury.

– A gdzie w tej układance są miasto i mieszkaniec?

– Miasta, które cierpią wskutek zalewów – np. Wrocław, Oława, Opole – powinny domagać się egzekwowania przepisów przeciw przekierowywaniu wód opadowych. Dziś miasto cierpi przez działania na polu kilkadziesiąt kilometrów dalej. To pokazuje, że rola państwa centralnego – KPRM, premiera – jest niezbędna do koordynacji między resortami: Rolnictwa i Rozwoju Wsi, Infrastruktury, Środowiska i Finansów.

– Co z melioracją i retencją na terenach nieużytkowanych (porzucone łąki, zostawione pola)?

– Definicja melioracji powinna objąć nie tylko ziemie uprawne, ale także naturalną retencję – nawet na nieużytkach. Niech ona sobie tam stoi i wtedy właścicielom niech płaci się za to, że dają państwu polskiemu miejsce magazynowania tej wody w sposób naturalny. Ale przepisy o melioracji mówią, że skoro tam nie ma rolnictwa, to rów już nie jest melioracyjny, bo nie służy rolnictwu. Tu jest luka – zbiorniki naturalne mogłyby gromadzić trzy razy więcej wody niż obecnie, ale prawo tego nie uwzględnia. Ministerstwa nawet nie chcą zmieniać definicji melioracji.

 

Konkurencja dla projektantów

– Mówił Pan, że rolnicza retencja naturalna jest traktowana jako konkurencja? Co Pan przez to rozumie?

– Rolnik, który pozwala wodzie naturalnie wsiąkać w ziemię, jest dzisiaj konkurentem dla projektantów, którzy chcą za dziesiątki czy setki milionów budować zbiorniki gdzie indziej. Skoro można wodę zatrzymać za darmo, naturalnie, na polach i łąkach, to po co wydawać setki milionów złotych? Ale właśnie o te pieniądze toczy się cicha wojna – w radach wodnych i komitetach decyzyjnych siedzą głównie inżynierowie, hydroinżynierowie, a nie rolnicy.

 

Narodowy kompleks

– Wspominał Pan też, że za gospodarkę wodną zabrali się… drogowcy?

– To nasz narodowy kompleks. Przez wieki Polska słynęła z błota i braku dróg. Jak weszliśmy do Unii, zrobiliśmy z budowy dróg sprawę honoru narodowego. Skończyło się tym, że cała inżynieria techniczna w kraju wykształciła się wokół asfaltu. I teraz, gdy pojawiły się programy retencyjne, zabrakło ludzi znających się na wodzie. Przyszli fachowcy od dróg i zaczęli realizować retencję po swojemu – jak budowę zbiornika przy autostradzie.

– Czyli tradycyjna, naturalna retencja jest z punktu widzenia biurokracji zbyt… tania?

– Tak. Mieliśmy 200 milionów złotych na odbudowę wiejskich zbiorników wodnych, często małych, zamulonych stawów. Wystarczyło je wyczyścić, naprawić przepust, może oczyścić odpływ. Zamiast tego przychodzi ekipa, wycina wierzby, bagruje wszystko do samego spodu, wykłada kostką brukową, ogradza siatką. Bo wpisują w Google „zbiornik retencyjny” i widzą ten z autostrady. Jak mówimy żartem w naszym rolniczym środowisku: „Przyjdą z urzędu wuje, wierzby wytną, a posadzą tuje”.

To nie tylko problem wiedzy, ale też danych. My planujemy działania przeciwpowodziowe, środowiskowe, rolnicze w oparciu o rejestry gruntów sprzed 50 lat. Mam przykład z mojej gminy w górach – według rejestru mamy 1700 ha gruntów ornych i 1500 ha pastwisk. A w rzeczywistości ornych jest może 200 ha – resztę zarosły lasy. Ale wszystkie programy dalej realizowane są według papierów. I ktoś potem projektuje ochronę „gruntu ornego”, który od dekady jest lasem.

– Kto odpowiada za aktualizację tych danych?

– Starostwa, ale one aktualizują głównie budynki. Grunty? Tego nikt nie dotyka. Efekt jest taki, że tworzymy strategie i plany w oparciu o fikcję.

– A czy nie brakuje też zachęt finansowych dla rolników?

– Rolnik zrobi wszystko, jeśli będzie wiedział, po co i jeśli mu się to opłaci. Tak jak przekonano ich do ekoschematów, tak samo można ich przekonać do retencji. Ale dzisiaj ministerstwo daje kilkaset milionów na koła gospodyń wiejskich, a na spółki wodne – 40 milionów rocznie. To tyle, ile kosztował jeden remont stawu na Polu Mokotowskim.

– Kto powinien to wszystko ogarnąć? Jest jakaś struktura w państwie, która widzi to całościowo?

– Powinna to robić Kancelaria Prezesa Rady Ministrów, ale żeby premier się czymś zainteresował, musi zobaczyć sojusz interesów. Na razie mamy silosy w ministerstwach, a mózgu państwa brak. Tymczasem woda to temat, który może połączyć rolników, mieszkańców miast, samorządy i instytucje państwowe. Jeśli rolnik dostanie realne wsparcie za zatrzymywanie wody, a miasto nie zostanie zalane – wszyscy na tym zyskają.


 

POLECANE
Muzułmanin z partii Demokratycznej nowym burmistrzem Nowego Jorku. Jest reakcja Donalda Trumpa z ostatniej chwili
Muzułmanin z partii Demokratycznej nowym burmistrzem Nowego Jorku. Jest reakcja Donalda Trumpa

Kandydat Demokratów, socjalista Zohran Mamdani wygrał we wtorek wybory na burmistrza Nowego Jorku. 34-letni polityk będzie pierwszym muzułmaninem na czele władz największego miasta Ameryki. Mamdani zapowiedział nastanie „nowego wieku”, a swoje zwycięstwo uznał za wygraną klasy robotniczej.

Ważny komunikat dla mieszkańców Warszawy z ostatniej chwili
Ważny komunikat dla mieszkańców Warszawy

Od 8 do 16 listopada na stacji Warszawa Centralna nie będą zatrzymywały się pociągi. Prace torowe nie wiążą się jednak z wyłączeniem z użytku całego dworca - będzie można korzystać z części handlowej, nadziemnej i podziemnej.

Cudzoziemcy najchętniej chcą mieszkać na Mazowszu z ostatniej chwili
Cudzoziemcy najchętniej chcą mieszkać na Mazowszu

W ostatnich trzech latach do Mazowieckiego Urzędu Wojewódzkiego trafiło niemal 400 tys. wniosków o udzielenie zezwoleń na pobyt. Odwrotna sytuacja jest w Świętokrzyskiem, gdzie w tym czasie o pobyt zawnioskowało 17 tys. cudzoziemców – powiedział PAP rzecznik prasowy Urzędu do Spraw Cudzoziemców Jakub Dudziak.

Wysoka nagroda za informacje ws. zabójstwa Polaka w Southampton Wiadomości
Wysoka nagroda za informacje ws. zabójstwa Polaka w Southampton

Organizacja Crimestoppers wyznaczyła nagrodę 20 tys. funtów za informacje pomagające wyjaśnić sprawę zabójstwa 45-letniego Polaka w Southampton. Ciało mężczyzny, ze śladami pożaru, znaleziono 8 października w rejonie rezerwatu przyrody Southampton Common.

Były szef BBN z ważnym stanowiskiem w MON z ostatniej chwili
Były szef BBN z ważnym stanowiskiem w MON

Były szef BBN z czasów prezydenta Andrzeja Dudy, gen. Dariusz Łukowski został powołany na funkcje dyrektora Departamentu Strategii i Planowania Obronnego w resorcie obrony narodowej - poinformował we wtorek wicepremier, szef MON Władysław Kosiniak-Kamysz.

Niemcy likwidują Pociąg do Kultury. Kursuje między Berlinem i Wrocławiem Wiadomości
Niemcy likwidują "Pociąg do Kultury". Kursuje między Berlinem i Wrocławiem

Weekendowe połączenie kolejowe, łączące Berlin z Wrocławiem i oferujące pasażerom wydarzenia artystyczne w drodze, jest bliski zamknięcia. Niemieckie media informują, że projekt przestanie funkcjonować po grudniu 2025 roku z powodów finansowych.

Internauci alarmują o tajemniczych obiektach nad Polską. Być może znamy rozwiązanie zagadki z ostatniej chwili
Internauci alarmują o tajemniczych obiektach nad Polską. Być może znamy rozwiązanie zagadki

We wtorkowy wieczór mieszkańcy różnych regionów Polski donosili o tajemniczych światłach na niebie; niebo nad Mazowszem, Śląskiem i Podkarpaciem rozświetliły pomarańczowe kule ognia. Choć część osób podejrzewa wojskowe flary, wiele wskazuje na to, że to po prostu... „spadające gwiazdy”. 

Bruksela: Ruch lotniczy wstrzymany z powodu dronów z ostatniej chwili
Bruksela: Ruch lotniczy wstrzymany z powodu dronów

Cały ruch lotniczy na lotnisku w Brukseli został wstrzymany we wtorek wieczorem w związku z wtargnięciem co najmniej jednego drona – podały belgijskie media, powołując się na agencję prasową Belga. Samoloty przekierowano na lotnisko w Liege, które niedługo potem również zamknięto w związku z aktywnością bezzałogowców.

Krajowa izba producentów drobiu alarmuje. Ceny w górę nawet o 60 proc. Wiadomości
Krajowa izba producentów drobiu alarmuje. Ceny w górę nawet o 60 proc.

W Polsce i w całej Europie zaczyna brakować jaj. To efekt ognisk grypy ptaków i rzekomego pomoru drobiu, które uderzyły w największe centra produkcji. Krajowa Izba Producentów Drobiu i Pasz alarmuje, że ceny jaj już mocno rosną — i nie ma szans, by szybko wróciły do poziomów z poprzednich miesięcy.

Pilny komunikat dla mieszkańców Warszawy z ostatniej chwili
Pilny komunikat dla mieszkańców Warszawy

Od 8 do 16 listopada 2025 r. Dworzec Warszawa Centralna zostanie wyłączony z obsługi pociągów dalekobieżnych z powodu modernizacji infrastruktury kolejowej. Pasażerów czekają spore zmiany w kursowaniu pociągów PKP Intercity i SKM, dodatkowe linie komunikacji miejskiej oraz honorowanie biletów na wielu trasach w stolicy.

REKLAMA

Cicha wojna o wodę. Rolnik jest dzisiaj konkurentem dla projektantów

– Kiedyś wodą zarządzali rolnicy i spółki wodne. Dziś robią to drogowcy i urzędnicy. Zamiast łąk i stawów mamy kostkę, ogrodzenia i beton. A potem zdziwienie, że woda ucieka, pola schną, a miasto tonie. Czas wrócić do sprawdzonych polskich rozwiązań – mówi rolnik Adam Ulbrycht w rozmowie z Mateuszem Piotrowskim.
 Cicha wojna o wodę. Rolnik jest dzisiaj konkurentem dla projektantów
/ fot. pixabay.com

Co musisz wiedzieć:

  • – Rolnik, który pozwala wodzie naturalnie wsiąkać w ziemię, jest dzisiaj konkurentem dla projektantów, którzy chcą za dziesiątki czy setki milionów budować zbiorniki gdzie indziej – twierdzi Adam Ulbrycht.
  • – Skoro można wodę zatrzymać za darmo, naturalnie, na polach i łąkach, to po co wydawać setki milionów złotych? Ale właśnie o te pieniądze toczy się cicha wojna – w radach wodnych i komitetach decyzyjnych siedzą głównie inżynierowie, hydroinżynierowie, a nie rolnicy – twierdzi ekspert ds. wody, współtwórca strony spolkawodna.pl.

 

"Spółki wodne są zdegradowane"

– Jak wygląda sytuacja wodna Polski? Mieszkaniec miasta przypomina sobie o wodzie, gdy miasto nawiedzi fala upałów lub powódź błyskawiczna zaleje mu garaż. Jak to wygląda z perspektywy rolnika?

– Mamy np. problem miejskich wysp ciepła. Gdy chmura nachodzi na taką wyspę ciepła, to jakby ktoś rozciął nożem balon z wodą, powodując oberwanie chmury w najbardziej gorącym miejscu. A później wszyscy dziwią się, jak to jest, że zalało miasto, a na obrzeżach w ogóle nie padało.

– Dlaczego powinniśmy się tym przejmować?

– Nie o panikę chodzi, tylko o racjonalne działanie. Panika nie służy – paraliżuje.

– Jak zatem powinien wyglądać racjonalny system zarządzania wodą?

– Jeszcze niedawno mieliśmy tradycyjny, efektywny system: spółki wodne, lokalne wspólnoty, które zajmowały się retencją od setek lat. Gdybyśmy wrócili do tej formy zarządzania wodą, która działała jeszcze na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, to okazałoby się, że to jest dokładnie to samo, co dzisiaj próbuje się wdrażać w ramach tzw. błękitno-zielonej infrastruktury. Dziś spółki wodne są zdegradowane, a zarządzanie przejęły Wody Polskie – scentralizowana instytucja, która nie widzi potrzeb regionów.

– Co ma Pan na myśli, mówiąc o polskiej tradycji oddolnego gospodarowania wodą?

– Spółki wałowe powstawały 300–400 lat temu. Pierwsze formy samorządu w naszym kraju zaczęły się właśnie od wspólnego gospodarowania wodą. Dziś mamy pozostałości tego w prawie wodnym, ale niewykorzystywane, martwe. Wszyscy uznają, że skoro powstały Wody Polskie, to one mają się tym zajmować.

Minister rolnictwa się tym nie interesuje, bo od tego jest instytucja centralna. Rolnicy się nie zajmują, bo się boją tych wszystkich przepisów, zezwoleń itp. Nagle się okazało, że nikt nie zajmuje się wodą „na dole”.

Gdy ta instytucja powstawała, miała działać w ramach zarządzania zlewniowego – reagując na sygnały z terenu. Skończyło się zarządzaniem centralistycznym. Zanim Wody Polskie coś zaplanują „u góry”, to nigdy nie zdążą zejść z realizacją „na dół”.

 

"Budujmy lokalne wspólnoty wodne"

– Jakie są skutki centralizacji zarządzania wodą?

– Łódź np. otrzymuje kilkaset milionów złotych na zakładanie łąk na dachach. Tylko że w tym samym czasie łąki na obrzeżach miasta – tam, gdzie woda naturalnie powinna być zatrzymywana – są osuszane. Jaki to ma sens?

Przecież zlewnia Łodzi znajduje się poza miastem. Retencja na dachach ma marginalne znaczenie, podczas gdy za ułamek tej kwoty – dosłownie jedną setną – moglibyśmy osiągnąć znacznie większy efekt, przywracając tradycyjne, sprawdzone rozwiązania poza miastem.

Zamiast tego próbujemy w miastach na siłę wdrażać naturalne rozwiązania, które są kosztowne, mało skuteczne i drenują środki przeznaczone na racjonalną gospodarkę wodną.

Jeśli chcemy zapobiec suszy, budujmy swoje lokalne wspólnoty wodne na wzór naszych pradziadków. Oni sami robili, co mogli, bo nie mieli złudzeń, że jeśli feudalny oligarcha na górze da im cokolwiek, to potem zechce wyciągnąć z nich z powrotem dziesięć razy więcej.

– Co powinno być więc pierwszym krokiem, by powrócić do bardziej zrównoważonego, zdecentralizowanego systemu?

– Trzeba przywrócić realną rolę rolniczym spółkom wodnym, nadając im status organizacji pożytku publicznego. Rolnicze spółki wodne potrzebują dostępu do funduszy, konkursów, np. Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska. Prowadzimy korespondencję z ministerstwem, minister odpisuje, że regulaminy są tak poukładane, że spółki wodne dostają środki za metr bieżący przekopanego rowu. Nikt ich nie promuje dodatkowo za retencję, zatrzymanie tej wody, bo minister z całą szczerością odpowiada, że nie ma tego w ustawie.

– Jak Pan ocenia wprowadzenie unijnej normy GAEC 2 dotyczącej retencji wodnej?

– W Polsce mamy prostą ustawę o ochronie gruntów rolnych i leśnych – mówi jasno, że należy chronić oczka wodne, torfowiska i retencję. To obowiązek. Problemem nie jest brak prawa, lecz brak egzekwowania i aktualizacji przepisów.

– Skoro prawo istnieje, to gdzie leży problem jego realizacji?

– Widziałem to na przykładzie Śląska i Opolszczyzny. Mieliśmy łąki na terenie zalewowym w dolinie Odry i na tych łąkach była prowadzona normalna gospodarka kośno-pastwiskowa, były hodowle bydła, było siano. Co jakiś czas te łąki koszono, były stosowane zabiegi, które mogły sprawić, że była bardziej wydajna, ale to nadal była łąka.

Przez kilkanaście lat wojewódzki Ośrodek Doradztwa Rolniczego organizował święto kukurydzy ze środków na ochronę bioróżnorodności. Powstała wielka fabryka bioetanolu, która miała przerabiać 30% krajowej produkcji kukurydzy. Od razu mówiliśmy, że to się skończy tym, że cała Opolszczyzna zostanie nią obsiana – i tak się stało.

 

Ogromny biznes

– A przy okazji zniknęły łąki i pastwiska…

– Dokładnie. Zamiast zrównoważonego rolnictwa mamy monokulturę, która niszczy glebę. Gdy we wrześniu ubiegłego roku przyszła powódź, minister Adam Nowak przyznał, że 70% zalanych upraw to była kukurydza. A przecież te grunty nigdy nie powinny być zaorane. Tylko że ktoś rolników w ten kierunek popchnął – bo to ogromny biznes.

– Biznes na nasionach?

– Tak. Kukurydza GMO to opatentowane odmiany. Co roku trzeba kupować nowe nasiona – od zagranicznych koncernów i ich przedstawicieli. To nie siano, które można zebrać samemu. I jeszcze jedno: te firmy często były powiązane z polityką. W jednej z nich prezesem był szef sejmowej Komisji Rolnictwa i Rozwoju Wsi.

– A skutki?

– Zamiast żyznej ziemi mamy piach. Torf nie trzyma się jak glina – powódź wypłukuje go metrami. Zdjęcia z ostatnich lat pokazują, że zamiast wody przyszły błoto i szlam. Rolnik może i miał większy plon przez kilka lat, ale dziś został z niczym. Kukurydza zdominowała krajobraz, ale zniszczyła gospodarkę wodną i glebową.

– Jak przekonać rolników do zmiany modelu gospodarki wodnej, gdy są uzależnieni finansowo od dotychczasowego systemu?

– System musi się zmienić, a rolnikom trzeba pokazać, że hydrologicznie poprawne działania są opłacalne. Państwo powinno wynagradzać retencję, np. dopłatami za naturalne magazynowanie wody. I przestać zwalać wszystko na pozostające rzekomo poza naszą kontrolą zmiany klimatu – to problem polityki wodnej, nie tylko natury.

– A gdzie w tej układance są miasto i mieszkaniec?

– Miasta, które cierpią wskutek zalewów – np. Wrocław, Oława, Opole – powinny domagać się egzekwowania przepisów przeciw przekierowywaniu wód opadowych. Dziś miasto cierpi przez działania na polu kilkadziesiąt kilometrów dalej. To pokazuje, że rola państwa centralnego – KPRM, premiera – jest niezbędna do koordynacji między resortami: Rolnictwa i Rozwoju Wsi, Infrastruktury, Środowiska i Finansów.

– Co z melioracją i retencją na terenach nieużytkowanych (porzucone łąki, zostawione pola)?

– Definicja melioracji powinna objąć nie tylko ziemie uprawne, ale także naturalną retencję – nawet na nieużytkach. Niech ona sobie tam stoi i wtedy właścicielom niech płaci się za to, że dają państwu polskiemu miejsce magazynowania tej wody w sposób naturalny. Ale przepisy o melioracji mówią, że skoro tam nie ma rolnictwa, to rów już nie jest melioracyjny, bo nie służy rolnictwu. Tu jest luka – zbiorniki naturalne mogłyby gromadzić trzy razy więcej wody niż obecnie, ale prawo tego nie uwzględnia. Ministerstwa nawet nie chcą zmieniać definicji melioracji.

 

Konkurencja dla projektantów

– Mówił Pan, że rolnicza retencja naturalna jest traktowana jako konkurencja? Co Pan przez to rozumie?

– Rolnik, który pozwala wodzie naturalnie wsiąkać w ziemię, jest dzisiaj konkurentem dla projektantów, którzy chcą za dziesiątki czy setki milionów budować zbiorniki gdzie indziej. Skoro można wodę zatrzymać za darmo, naturalnie, na polach i łąkach, to po co wydawać setki milionów złotych? Ale właśnie o te pieniądze toczy się cicha wojna – w radach wodnych i komitetach decyzyjnych siedzą głównie inżynierowie, hydroinżynierowie, a nie rolnicy.

 

Narodowy kompleks

– Wspominał Pan też, że za gospodarkę wodną zabrali się… drogowcy?

– To nasz narodowy kompleks. Przez wieki Polska słynęła z błota i braku dróg. Jak weszliśmy do Unii, zrobiliśmy z budowy dróg sprawę honoru narodowego. Skończyło się tym, że cała inżynieria techniczna w kraju wykształciła się wokół asfaltu. I teraz, gdy pojawiły się programy retencyjne, zabrakło ludzi znających się na wodzie. Przyszli fachowcy od dróg i zaczęli realizować retencję po swojemu – jak budowę zbiornika przy autostradzie.

– Czyli tradycyjna, naturalna retencja jest z punktu widzenia biurokracji zbyt… tania?

– Tak. Mieliśmy 200 milionów złotych na odbudowę wiejskich zbiorników wodnych, często małych, zamulonych stawów. Wystarczyło je wyczyścić, naprawić przepust, może oczyścić odpływ. Zamiast tego przychodzi ekipa, wycina wierzby, bagruje wszystko do samego spodu, wykłada kostką brukową, ogradza siatką. Bo wpisują w Google „zbiornik retencyjny” i widzą ten z autostrady. Jak mówimy żartem w naszym rolniczym środowisku: „Przyjdą z urzędu wuje, wierzby wytną, a posadzą tuje”.

To nie tylko problem wiedzy, ale też danych. My planujemy działania przeciwpowodziowe, środowiskowe, rolnicze w oparciu o rejestry gruntów sprzed 50 lat. Mam przykład z mojej gminy w górach – według rejestru mamy 1700 ha gruntów ornych i 1500 ha pastwisk. A w rzeczywistości ornych jest może 200 ha – resztę zarosły lasy. Ale wszystkie programy dalej realizowane są według papierów. I ktoś potem projektuje ochronę „gruntu ornego”, który od dekady jest lasem.

– Kto odpowiada za aktualizację tych danych?

– Starostwa, ale one aktualizują głównie budynki. Grunty? Tego nikt nie dotyka. Efekt jest taki, że tworzymy strategie i plany w oparciu o fikcję.

– A czy nie brakuje też zachęt finansowych dla rolników?

– Rolnik zrobi wszystko, jeśli będzie wiedział, po co i jeśli mu się to opłaci. Tak jak przekonano ich do ekoschematów, tak samo można ich przekonać do retencji. Ale dzisiaj ministerstwo daje kilkaset milionów na koła gospodyń wiejskich, a na spółki wodne – 40 milionów rocznie. To tyle, ile kosztował jeden remont stawu na Polu Mokotowskim.

– Kto powinien to wszystko ogarnąć? Jest jakaś struktura w państwie, która widzi to całościowo?

– Powinna to robić Kancelaria Prezesa Rady Ministrów, ale żeby premier się czymś zainteresował, musi zobaczyć sojusz interesów. Na razie mamy silosy w ministerstwach, a mózgu państwa brak. Tymczasem woda to temat, który może połączyć rolników, mieszkańców miast, samorządy i instytucje państwowe. Jeśli rolnik dostanie realne wsparcie za zatrzymywanie wody, a miasto nie zostanie zalane – wszyscy na tym zyskają.



 

Polecane
Emerytury
Stażowe