Kamień – byt wieloznaczny

Kamień ma zastąpić to, co (chyba?) nie nastąpi: godny i wizualnie poruszający pomnik upamiętniający polskie ofiary II wojny światowej, bagatela, 6 milionów osób! Na razie Niemcy migają się przed wzniesieniem tego monumentu, o który od 2007 roku upominał się Władysław Bartoszewski.
- PKP Intercity wydał pilny komunikat
- IMGW wydał komunikat. Oto co nas czeka
- "Jak śmiecie!" Burza po emisji programu TVN
- Komunikat dla mieszkańców Poznania
- Niepokojące informacje z granicy. Komunikat Straży Granicznej
- Sławomir Mentzen uderza w Kingę Gajewską: To jest tak obrzydliwe
- Komunikat dla mieszkańców woj. warmińsko-mazurskiego
- Kinga Gajewska w ramach kampanii zawiozła do hospicjum worek kartofli. Internauci byli bezlitośni
- Jest nowy sondaż prezydencki. Tak chcą zagłosować Polacy
Zadośćuczynienie na chybcika
W niemieckim interesie nie leży jednak przypominanie o polskich stratach osobowych (pomijając straty materialne) poniesionych w konsekwencji nazistowskiej agresji. Może Polacy znów będą rościć pretensje o reparacje wojenne? Żeby jednak zaspokoić polskie potrzeby i ukoić emocje, znaleziono sposób „na skróty”: kamień w centrum miasta. Mało komu przyjdzie do głowy, co oznacza, zwłaszcza że kształt narzutowca narzuciła natura, nie zaś ręka ludzka. Wprawdzie obok skały umieszczono inskrypcję o treści „Polskim ofiarom nazizmu i ofiarom niemieckiej okupacji i terroru w Polsce 1939–1945”, a także ustawiono tablicę informującą, jak tragiczna dla Polaków była ta wojna i jakie organizacje zdecydowały o tym przypomnieć. Głaz ma sobie poleżeć pięć lat, grzejąc prestiżową miejscówkę na właściwy pomnik, na co liczą „po cichu” osoby zaangażowane w projekt. Dlaczego po cichu? Żeby zbyt głośnym upominaniem się o należne uhonorowanie ofiar nie urazić niemieckiej strony.
Pamięć niewyobrażalnego
Co innego poczucie winy za żydowskie ofiary Holocaustu. Im zadośćuczyniono w Berlinie pomnikiem Petera Eisenmana odsłoniętym 10 maja 2005 r. Ten monument jest dziełem genialnym, o trudnej do przebicia sile działania. Byłam w nim (bo to przestrzeń, w którą się wchodzi, nie obchodzi) raz i potem już tylko obchodziłam, nie chcąc powtórzyć horroru, jakiego doświadczyłam. Otóż betonowe prostopadłościany z pozoru wydają się niewysokie, wielkości dziecka, rozstawione w odległości 95 cm jeden od drugiego, w równych ciągach jak domy w mieście, jak baraki w obozie. Jednak kiedy wchodzi się między bloki, zdaje się, że one… rosną. Nagle człowiek między nimi niknie, gubi linię horyzontu, zatraca poczucie odległości. Iluzyjnie bezpieczna przestrzeń wciąga jak ruchome piaski. To efekt obniżenia pokrytego kostką gruntu, na jakim umieszczono bryły. Im bliżej środka, stają się coraz wyższe, aż wspinają się do wysokości 4,7 m. W dniu, kiedy byłam wewnątrz tej „instalacji”, spadł gorący letni deszcz; krople błyskawicznie znikały w styku z nagrzanym, śliskim betonem; parująca woda zdawała się dusić, powiększać klaustrofobiczny strach. I nagle, gdzieś za jednym z bloków rozległ się krzyk zagubionego, przerażonego dziecka: „Mamo!”. Żaden film nie odda równie organoleptycznie poczucia wejścia na równię pochyłą do piekieł. (Warto jeszcze dodać, że pod pomnikiem znajduje się podziemne muzeum o powierzchni 930 m kw. – naukowo-dokumentacyjne dopełnienie monumentu).
Tak, to była natchniona idea, lecz także duże pieniądze na jej realizację plus przychylność rządu Republiki Federalnej Niemiec, która przekazała nieodpłatnie teren o wartości 40 mln euro (w 1994 r.), następnie Bundestag wyasygnował sumę 54 mln DM na budowę pomnika. Po odsłonięciu nie obyło się bez konfliktów – protestowali Romowie oraz osoby homoseksualne i niepełnosprawne, że o ich ból nikt się nie upomniał. Polacy nie poczuli się pokrzywdzeni, a jeśli, to… dwadzieścia lat później rzucono nam kamień. Jak jeden eratyk ma się do 2711 betonowych bloków ustawionych na powierzchni 19 tysięcy metrów kwadratowych? No, jak 1:2711. Tak właśnie z niemieckiego punktu widzenia przedstawiają się symboliczne i realne proporcje wojennych strat, polskich i żydowskich. Niesprawiedliwe? Po prostu – korzystniej wylobbowane.
Się nie wyrobili
Dopiero około dekady temu zaczęto przebąkiwać, że nam też hitlerowska napaść mocno zaszkodziła. W wyniku zabiegów Władysława Bartoszewskiego oraz grupy niemieckich działaczy na rzecz „pogłębienia stosunków dwustronnych” postanowiono wznieść Dom Niemiecko-Polski na zlecenie i koszt państwa niemieckiego. Miało to być pokłosie ciągnącej się latami debaty o sensie przypominania zbrodni Trzeciej Rzeszy dokonywanych na polskim narodzie. Widomym symbolem tego ludobójstwa byłby wzniesiony w prestiżowym punkcie Berlina „element artystyczny” oraz muzeum, instytucja merytorycznie ukierunkowana na upamiętnianie zbrodni II wojny światowej, a także na edukowanie młodych pokoleń o tej chętnie zaniechanej historii. Ośrodek Studiów Wschodnich informuje, że od 2022 roku „za realizację tej koncepcji odpowiadają dwie instytucje: Fundacja Pomnika Pomordowanych Żydów Europy (dalej: Fundacja Pomnika) i Niemiecki Instytut Spraw Polskich (DPI). Pomimo deklarowanej ścisłej koordynacji działań między podmiotami przebiega wyraźna linia podziału. Część koncepcyjną opracowuje głównie Fundacja Pomnika, natomiast sprawy operacyjne i programy edukacyjne spoczywają w większości na DPI. Na wypracowanie zamysłu upamiętnienia Fundacja otrzymała od BKM [odpowiednik naszego MKiDN] na lata 2023–2025 dotację celową w wysokości 1 mln euro”.
Kwota niezbyt wygórowana, ale nie ukrywajmy: projekt nie był ani nie jest oczkiem w głowie niemieckiego rządu, obecnego czy poprzednich. Jednak zastąpienie pomnika pozostającego w sferze planów i wyobrażeń „Kamieniem Pamięci dla Polski 1939–1945” przybrało groteskową i kompromitującą dla nas formę. Teoretycznie planowano „odsłonić” narzutowca w tym roku przed 8 maja, na 80. rocznicę zakończenia II wojny. Miało się to odbyć w obecności najwyższych przedstawicieli władz polskich i niemieckich. Tymczasem 6 maja w Berlinie doszło do zmiany kanclerza i „kamienna” uroczystość zeszła na dalszy, jak na razie bezterminowy, plan. Za to robotnicy wykonali plan na czas: zdążyli ubić gryz wokół narzutowca, obsadzić go drzewkami, a nawet je podlać (cytuję za agencją Deutsche Welle). Prawdziwe osiągnięcie.
Mega znaczy wielki
Ale może narzutniak w Berlinie ma głębsze, metafizyczne znaczenie? Może drogą krętych skojarzeń przypomina o naszych wojennych krzywdach wyrządzonych przez Trzecią Rzeszę? No, to najpierw trzeba rozumieć symbolikę kamienia jako takiego. Od zawsze ludzkość „współżyła” z kamieniami. Od czasów prehistorycznych uważano, że mają moc. W niektórych ludach budziły lęk jako byty niezniszczalne z ludzkiej perspektywy. Nic dziwnego, że prawie wszystkie starożytne kultury przypisywały skałom pozafizyczne znaczenie. Były zawsze symbolem trwałości, siły, siedzibą bóstwa i jednocześnie jego ucieleśnieniem. Poza tym miały zastosowanie praktyczne. Robiono z nich narzędzia, używano jako broni, traktowano jako budulec. Jednak nade wszystko znaczono miejsca szczególne, o charakterze kultowym. Megality, czyli wielkie głazy zgromadzone/ustawione przez naszych praprzodków, występują na całym świecie. Datuje się je na epokę neolitu, choć funkcjonowały jeszcze w epoce brązu. Grobowce, ołtarze, miejsca obserwacji zjawisk przyrody były budowane z nieobrobionych bądź obrobionych częściowo bloków skalnych, bez użycia zaprawy. Dolmeny (prostokątne grobowce), menhiry (wkopane w ziemię olbrzymie słupy), kromlechy (konstrukcje koliste) fascynują wciąż, bo emanuje z nich tajemnicza moc. Rzec można, megaenergia. Najsłynniejszy europejski kromlech, Stonehenge, mógł być związany z kultem Księżyca i Słońca, a co najbardziej zadziwiające, ustawienie głazów ma powiązanie z pozycją ciał niebieskich, służąc nawet – zdaniem niektórych naukowców – do przewidywania zaćmień.
Kamienne kręgi
Może to kogoś zdziwić, ale megalityczne budowle rezonują we współczesnej sztuce. W 1970 roku Robert Smithson, amerykański artysta, usypał na brzegu Wielkiego Jeziora Słonego w stanie Utah spiralną groblę z ziemi, skał i kryształów soli. Wał, zakręcony w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, ma szerokość 4,5 metra, zaś długi jest na 450 metrów. Smithson dokonał tego w pojedynkę w niespełna tydzień. Co fascynujące: artysta wykorzystał czas, gdy ze względu na suszę poziom wód jeziora znacznie się obniżył. Po kilku latach wody się podniosły i zatopiły groblę na kolejne trzy dekady. Konstrukcja wynurzyła się ponownie w 2004 roku, pozostała widoczna przez rok, by wiosną następnego roku powtórnie zniknąć pod wodą. I tak raz natura, raz człowiek biorą górę. Idea spiralnej grobli – najlepiej widocznej z lotu ptaka – nawiązuje do konstrukcji kromlechu.
Mniej znany niż wspomniane dzieło jest inny „ołtarz” – Pomnik Męczenników Terroru Komunistycznego 1944–1956. Odsłonięty w 1993 roku, powstał obok kościoła św. Katarzyny na warszawskim Służewiu; jego autorem jest rzeźbiarz Maciej Szańkowski. Mało kto wie, że pomnik stanął w miejscu, gdzie od 1945 roku Urząd Bezpieczeństwa grzebał ofiary mordów politycznych dokonywanych w więzieniu na Mokotowie. Wokół ośmiometrowego krzyża rozmieszczone są po elipsie głazy narzutowe; w ten pełniący funkcję ołtarza wmurowano urnę z prochami ofiar. Pomiędzy kamieniami widnieją rozerwane kraty, symbol odzyskanej wolności.
Równie wymowny jest grób ks. Jerzego Popiełuszki przy kościele św. Stanisława Kostki na warszawskim Żoliborzu (projekt artysty Jerzego Kaliny). Kurhan przykryty kamienną płytą w kształcie krzyża otacza ułożony z polnych kamieni kontur granic Polski. Jest ich 58, czyli tyle, ile paciorków w różańcu.
Kości ziemi
Kamienie pojawiają się także w sztuce o mniej czytelnej symbolice. „To są kości ziemi” – tłumaczył kiedyś Kōji Kamoji, naturalizowany w Polsce Japończyk (mieszka tu od ponad półwiecza), który w wielu swoich instalacjach i obrazach używa kamyków. W oszczędnych jak haiku pracach od początku nawiązywał do ojczystej tradycji i estetyki. Początkowo szokował, obecnie uchodzi za „klasyka” nowoczesności. Jego kamyki zaakceptowano poniekąd dlatego, że do współczesnej kultury zachodniej został „przeflancowany” z Japonii ogród zen – karesansui, czyli ogród suchego krajobrazu. Oryginalnie składał się z kamieni i starannie grabionego na podobieństwo fal żwiru lub piasku, na którym nikt poza mnichami wyznaczonymi do tego zajęcia nie miał prawa postawić stopy. Komponowano go jak minimalistyczny abstrakcyjny obraz, bez specjalnej ingerencji w naturę. Skałki symbolizują wyspy, żwirek bądź piasek – wodę; yin i yang. Pierwsze ogrody tego typu powstawały przy świątyniach buddyjskich, gdzie służyły jako miejsca medytacji i wyciszenia. Największy rozgłos zyskał powstały w XV wieku Ryōan-ji w Kioto, w którym z wysypanej żwirkiem połaci o wymiarach 25 x 10 m wystaje 15 większych i mniejszych głazów. Fascynuje nie tylko niejasna symbolika skałek, ale nade wszystko ich rozlokowanie. Mianowicie nie ma takiego miejsca, z którego byłoby widać wszystkie kamienie jednocześnie, choć pozornie nic ich nie przysłania, leżą jak na patelni. Paradoksalnie zen garden robi dziś karierę, niejako na przekór filozofii, z której się wywodzi. Otóż dostrzeżono jego wizualne, powierzchowne walory – że pasuje do przestrzeni, gdzie dominują szkło, stal i beton; do wielkich miast, nowoczesnych osiedli, ich pozornego blichtru. Może powstać tam, gdzie warunki glebowe nie sprzyjają żadnej uprawie, choćby na tarasie, a nawet w pokoju. Reklamowany jest jako najłatwiejszy w pielęgnacji, bo może być całkowicie pozbawiony roślin. Raz zaprojektowany przez fachowca latami nie wymaga praktycznie niczego. Ba, nawet wodę – strumyki i oczka wodne – można zastąpić kamyczkami imitującymi fale, wodospady czy kręgi wodne. I tak filozofia zen spotkała się z komercją.
Lodowcowe zadziory
Na Ursynowie, gdzie mieszkam, leży sporo narzutniaków. Na niektórych przytwierdzono inskrypcję, że są pomnikiem przyrody. Nasz największy, prawie trzymetrowej wysokości „Głaz Ursynowski” został opatrzony metryczką. Wynika z niej, że przyniosły go na nasze tereny lądolody skandynawskie w starszej epoce czwartorzędu zwanej plejstocenem, trwającej ponad 2,5 miliona lat. „Na czołowej ścianie głazu obserwuje się efekty pełznięcia lodowca po podłożu skalnym, w którym niegdyś tkwił oglądany blok skalny” – czytamy w opisie. Dowiadujemy też się, że dany masyw posiada liczne ślady po „boksowaniu się” z lodowcem, zwane zadziorami lodowcowymi. Jaki dzielny! Ten gigant znacznie przewyższa rozmiarami eratyka reprezentującego polskie wojenne straty, ale żaden dźwig nie byłby w stanie go ruszyć. Trzeba było zadowolić się pomniejszą skałą. Taką na miarę naszych możliwości w stosunku do sąsiadów. W tym sensie kamień berliński rzeczywiście symbolizuje polskie szanse na pomnik z prawdziwego zdarzenia.