Wojciech Stanisławski: Czytam, chadzam, doradzam, odradzam. W serce światła, w ciszę

Wobec tych obrazów najpierw chyba pojawia się (tak było przynajmniej w moim przypadku) uczucie najprostsze, czyli wdzięczność za oddanie materialności, za wierność światu. To doznanie nierzadkie w czasach, gdy na dobre dokonało się rozdarcie na „sztukę krytyczną” i wszelką inną, często wzgardliwie traktowaną przez kuratoriat – ta „krytyczna” zaś zazwyczaj operuje konceptem, czyli możliwie błyskotliwym gestem prowadzącym do prostych, publicystycznych konkluzji (ekologia kobieta dobre mężczyzna kapitalizm złe).
Bardzo ubawiła mnie fraza dziennikarki „Gazety Wyborczej”, która polecając uwadze czytelników dzieła, jakich nie wolno przeoczyć na pierwszej wielkoformatowej wystawie w Muzeum Sztuki Nowoczesnej, zadeklarowała: „Ta praca nie jest spektakularna wizualnie […], cała jej siła tkwi w koncepcie”. Mon Dieu, i pomyśleć, że „Fontanna” Marcela Duchampa, czyli pisuar z Salonu Artystów Niezależnych w Nowym Jorku, ma już sto osiem lat! Jak widać, niektóre mody trwają dłużej niż inne.
- Komunikat dla mieszkańców Wrocławia
- Właściciel TVN Warner Bros. Discovery się wynosi
- Komunikat dla mieszkańców Warszawy
- "Czego on tak pieje jak głupi". Burza po emisji popularnego programu TVN
Beata Stankiewicz nie potrzebuje wrzących barokowych motywów
Te obrazy są, owszem, spektakularne wizualnie – choć ascetyczne. Beata Stankiewicz nie potrzebuje wrzących barokowych motywów – gór i cherubów, pól bitew, aktów, nawet spirali cytrynowej skórki – żeby pokazać panowanie nad światłem i pędzlem. Mistrzostwo, w jakim na wąskich, wysokich płótnach jest w stanie zmieścić nie dwie, lecz trzy, cztery, czasem pięć perspektyw (jak na „Bocznym wyjściu z katedry w Coimbrze”), każe myśleć o sztuczkach optycznych, o trickach ze zwierciadłami, o zwodniczych, nużących żartach Mauritsa Cornelisa Eschera. Ale to nie sztuczki, to pokora i zdumiewająca sprawność. Przypuszczam, że większość ludzi nie potrafiłaby wyliczyć tylu planów, ile Stankiewicz potrafi wiernie oddać, malując korytarzyk „Pokoju przejściowego w Krzesławicach”: labiryntu na poddaszu, tuby-peryskopu, dodatkowo skomplikowanego ukośnym sufitem i prowadzącego ku światłu.
To światło oczywiście, zgodnie ze swoim powołaniem, wydobywa kolory. I znów, podobnie jak w przypadku przestrzeni, widać jasno dążenie malarki do mistrzostwa w ograniczeniu, do stawiania samej sobie wyzwań najtrudniejszych. Te kolory to nie kipiąca paleta, jaskrawa, płytka i płaska jak zdjęcie w prospekcie producenta pigmentów: to stopniowanie, bardzo precyzyjne, kilku odcieni chłodnego, rozjaśnionego szczyptą szarości czy żółci błękitu – tuż pod oknem, na ciemnej podłodze, nabierającego przez chwilę twardości i zimna szafiru.
Właśnie, podłoga! Mocna, dębowa, w której nietrudno domyślić się lekko skrzypiących, kiedyś woskowanych, dziś polakierowanych desek – na której widzimy odcienie cynamonu, tabaki, czekolady, aż po ciemny brąz: i po której przelewa się, jak rtęć, płynące z okna światło. Chciałbym umieć pisać o tych obrazach tak, jak Peter Shaffer, który w „Amadeuszu” włożył Salieriemu w usta następujące zdania – pierwsze, jakimi stary kompozytor z trudem opisuje w filmie dzieło Wolfganga Amadeusza Mozarta:
Na papierze [ta symfonia] wyglądała skromnie. I nagle... gdzieś wysoko… obój: pojedyncza, zawieszona nuta. Następnie… przejmuje ją klarnet i przekształca ją we frazę o niezwykłej słodyczy...
Tak bywa i na tych obrazach: skromny pokój, przez farbkoniebieską zasłonę mży światło: mętny, rwany blask. I nagle… to światło odbija się od matowych, zżółkłych drzwi szafy. Następnie przejmuje je lakier taniego stołu i aureola postawionego na nim porcelitowego talerza rozjaśnia się”.
Bo przecież, dodajmy i to, obrazy z najnowszej wystawy, o ile raz i drugi nie oddają załamań perspektywy w bocznych nawach kościołów, ukazują pokoje ostentacyjnie skromne, niekatalogowe, zamieszkałe i żywe, choć – do czego wrócę za chwilę – zawsze opuszczone. Pokoje prawdziwe, a przynajmniej złożone z prawdziwych elementów: żaden scenograf nie wymyśliłby takiej dysharmonii różnych elementów i pamiątek czasów, która zdarzyć się może tylko „w realu”: babciny jeszcze kredens, malowany olejną na biało, z wycinanym laubzegą frontonem, sąsiaduje z krytym welurem „wypoczynkiem” z lat 90., z późniejszym o dziesięć lat wąskim tapczanem i szafką z laminatu epoki Gierka. Rozchwiany wieszak na ubrania z Ikei, biały przedłużacz z wyłącznikiem – przedmioty często nieładne i niechciane, tak oczywiste i wszechobecne, że niedostrzegane, dopóki nie zostaną umieszczone na obrazie: kostropate ćwieki naszej codzienności. Ćwieki, dodajmy, którym światło nadało godność, jakiej nie miały na półkach wnętrzarskiego dyskontu – tak jak cztery stulecia temu nadawało godność cynowym talerzom, lnianym obrusom i zczerniałym srebrnym widelcom na holenderskich martwych naturach.
- "W obronie Poczty Polskiej". Solidarność zbiera podpisy pod petycją
- "Zostanie przeniesiona". Właściciel TVN Warner Bros. Discovery z przełomową decyzją
- Ukraińcy wycofali się z Sudży. Sztab Generalny wydał komunikat
- Służby wtargnęły do domu Ewy Stankiewicz. Jest ruch znanej dziennikarki
Chłód i pustka tych pokojów znaczą wiele
Tu bowiem przechodzę do sedna: chłód i pustka tych pokojów znaczą bardzo wiele. To „w tych pokojach / Gdzie cudze meble postawiono” powinniśmy – artystka? My? – skończyć „...naszą dawną / Rozmowę smutnie nieskończoną” (czy wszyscy rozpoznali cytat z Demarczyk?). Ta pustka – choć może być, oczywiście, na planie czysto fabularnym, pustką pokoju pracowniczego, „apartamentu” w zaniedbanym pensjonacie, mieszkaniem, którego schludna właścicielka zmarła przed godziną – jest pustką intensywnego oczekiwania i tęsknoty.
I piszę tak nie tylko dlatego, że Antonio Salieri, gdy skończył chwalić obój i klarnet, wyznaje: „Nigdy nie słyszałem takiej muzyki… Przepełniała ją niezaspokojona tęsknota; jakbym słuchał głosu Boga”. Ten cytat to tylko zbieg okoliczności. Ale pustkę wołającą o spotkanie, o dopełnienie, dostrzegło na tych obrazach wielu: bodaj Andrzej Franaszek, biograf Czesława Miłosza i Zbigniewa Herberta, napisał, że „Stankiewicz maluje nie pokoje, ale ich ikony”. Ja mógłbym to potwierdzić, ale zasłonię się innym cytatem, z „Jałowej ziemi” Thomasa Stearnsa Eliota (też niezły autor), czyli z jednego z największych XX-wiecznych utworów o wydziedziczeniu i pustce; cytatem, który wracał do mnie, kiedy krążyłem po dwóch pokojach skromnej, ważnej galerii S7:
…ja nie mogłem już
Mówić i ćmiło mi się w oczach, i nie byłem
Żywy ani umarły. Nie wiedziałem nic,
Zapatrzony w serce światła, w ciszę.
Oed’ und leer das Meer
[Beata Stankiewicz, „Pochwała cienia”, 25.02 – 30.03, Galeria S7 Art Project, ul. Senatorska 7, Warszawa, kurator Piotr Bernatowicz. Wizyty po umówieniu telefonicznym lub mailowym (tel. 664 977 481, [email protected])]