Dzisiaj Homokomando świętuje

Homokomando, skrajnie lewicowa organizacja LGBT, świętuje dzisiaj w mediach społecznościowych.
“Sejm właśnie przyjął ustawę o ochronie przed nienawiścią - z naszą poprawką znoszącą wymóg udowadniania swojej orientacji, płci, czy narodowości! Nienawiść na tle orientacji seksualnej i płci - będzie wreszcie ścigana i karana przez Polskę!”
- czytamy na różnych stronach, prowadzonych przez grupę, której członkowie w przeszłości oskarżani byli o obecność w ich szeregach gwałcicieli, tuszowanie ich występków i próby zastraszania dziennikarzy starających się nagłośnić problemy stowarzyszenia. Dziwnym wydaje się, oczywiście, że grupa taka – mimo otaczających ją skandali – nadal w Polsce istnieje, może działać i nawet brać się za pisanie naszego prawa. Jeden z liderów grupy, znany jako Linus Lewandowski, jest od dawna oskarżany nawet przez dawnych kolegów o mobbing i przemoc seksualną. Dziś jednak Lewandowski świętuje, zapowiadając, że projekt ustawy będzie przełomem w ochronie tych, których lewica ma niby reprezentować.
Tęczowa cenzura
Ustawa chwalona przez tęczowego aktywistę rozszerza listę przesłanek przestępstw motywowanych nienawiścią, dodając do już istniejących (takich jak narodowość, pochodzenie etniczne, wyznanie czy bezwyznaniowość) nowe cechy. Tymi nowymi cechami są orientacja seksualna, płeć, wiek i niepełnosprawność. Celem nowelizacji jest rzekomo pomoc tymże grupom, które mają być szczególnie narażone na przemoc, groźby czy zniewagi, lub – jak w przypadku płci – mają niby być w Polsce częstym powodem dyskryminacji.
Przegłosowana dzisiaj ustawa ma też formę taką, jakiej życzyli sobie aktywiści skrajnej lewicy. Początkowo projekt zakładał bowiem użycie sformułowania o szczególnej ochronie „w związku z przynależnością” do danej grupy, co budziło obawy, że ofiary będą musiały dowodzić, że faktycznie są tym, co zostało zaatakowane, np. że są homoseksualistami pobitymi w wyniki homofobii. Dla przykładu: zachowanie pierwotnego sformułowania oznaczałoby, że mężczyzna heteroseksualny pobity dlatego, bo ktoś uznałby go omylnie za geja, nie mógłby być przez nowe prawo chroniony.
Taka zmiana w projekcie jest więc może zrozumiała: prawo powinno chronić wszystkich jednakowo, niezależnie od przyczyny napaści. Sam projekt ustawy jest jednak przeciwny równości: cała propozycja nowelizacji opiera się wszak o założenie, że istnieją ludzie, którym przysługuje SZCZEGÓLNA ochrona gwarantowana legislacyjnie. Pobicie geja staje się więc – jeżeli ustawa ta wejdzie w życie – czymś gorszym, niż pobicie osoby heteroseksualnej, bo atak na homoseksualistę motywowany homofobią jest niby czymś straszniejszym, niż atak na heteroseksualnego Kowalskiego. Gdzie tu więc równe traktowanie, o którym tyle mówi lewica. Nawet jeżeli role się odwróci, to czy pobicie heteroseksualisty za jego orientację jest czymś innym, niż pobicie homoseksualisty? Pobicie to pobicie.
Ustawa promowana przez tęczowych aktywistów idzie też krok dalej. Jeżeli podpisze ją nasz prezydent, to przestępstwa motywowane nienawiścią wobec orientacji seksualnej, płci itp. będą teraz traktowane jak te związane z rasą czy wyznaniem – ścigane z urzędu, a nie tylko na wniosek pokrzywdzonego. Za stosowanie przemocy lub groźby z powodu tych cech grozi od 3 miesięcy do 5 lat więzienia. Za nawoływanie do nienawiści lub znieważanie – do 3 lat.
Zwolennicy ustawy argumentują, że to krok ku ochronie grup szczególnie narażonych na dyskryminację. Krytycy widzą w tym jednak — i to całkiem słusznie — zagrożenie dla wolności słowa, podkreślając, że może ustawa doprowadzi do cenzury, np. penalizowania krytyki ideologii gender czy małżeństw jednopłciowych. Żeby się przekonać, iż krytycy mają rację, wystarczy spojrzeć na inne kraje, które dzięki podobnym ustawom już podeptały wolność słowa, tworząc dla swoich obywateli państwo policyjne. Szczególnie dramatycznie sytuacja wygląda tam, gdzie płeć zrównano z fikcyjną „tożsamością gender”, a wolność religijna została ograniczona, by radykalni lewicowcy nie poczuli się czasem przez zasady cudzej wiary obrażeni.
Przymusowa akceptacja
Przykłady cenzury w imię walki z „mową nienawiści” rozciągają się od małych po wielkie. Jednym z nich jest np. sprawa Felixa Ngole'a, studenta pracy socjalnej na Uniwersytecie w Sheffield, który w 2015 roku został usunięty z programu studiów po opublikowaniu na Facebooku postów wyrażających sprzeciw wobec małżeństw homoseksualnych. Opinie studenta opierały się na jego chrześcijańskich przekonaniach – Ngole cytował więc Biblię i nazwał homoseksualizm "grzechem". Uniwersytet uznał to za naruszenie „standardów zawodowych”, a sąd pierwszej instancji podtrzymał decyzję uniwersytetu. Chrześcijanin musiał przejść przez żmudny proces apelacyjny, żeby odzyskać swoje prawa.
W Hiszpanii natomiast w roku 2019 Damian Camino, pastor protestancki, został ukarany grzywną w wysokości 1200 euro za kazanie, w którym nazwał homoseksualizm "grzechem" i "aberracją moralną". Lokalna organizacja LGBT wniosła skargę, a sąd w Madrycie uznał to za naruszenie artykułu 510 Kodeksu Karnego, dotyczącego "podżegania do nienawiści". Pastor twierdził, że wyrażał jedynie religijne przekonania, ale kara została podtrzymana.
Kary za opinie krytyczne wobec homoseksualistów mogą spotykać też ważnych polityków. Dla przykładu Liderka francuskiego Zgromadzenia Narodowego, Marine Le Pen została w styczniu bieżącego roku skazana na karę 6 miesięcy więzienia w zawieszeniu i grzywnę 20 tys. euro za wypowiedź z kampanii wyborczej w 2024 roku. W przemówieniu z 2024 stwierdziła ona bowiem, że "homoseksualne lobby narzuca ideologię niszczącą tradycyjne wartości". Francuskie władze uznały to za "podżeganie do nienawiści".
Pomieszanie z popapraniem
Ustawy penalizujące „mowę nienawiści” w jasny więc sposób ograniczają wolność słowa. Prawdziwy koszmar zaczyna się jednak nie przy karaniu za krytykę homoseksualistów, których orientacja jest jakoś tam sprawdzalna i stabilna w ich życiu, a za „płeć społeczną” i „płeć psychiczną”, czyli za gender, który każdy może przypisać sobie dowolnie w każdej chwili. Przegłosowana ustawa broni bowiem nie tylko faktyczną płeć determinowaną przez biologię, ale swoją ochronę roztacza prawdopodobnie (!) również nad płcią, z którą identyfikuje się akurat w danym momencie każdy transseksualista.
Kiedy bowiem uzna się potrzebę chronienia przed krytyką gender, każdy kraj zamienia się w państwo policyjne, rozdające grzywny i wpychające do celi za uznanie faktów biologicznych. Dobrym przykładem takiego kraju jest Wielka Brytania.
W 2019/20 roku — żeby nazwać choć jeden brytyjski incydent, który było znacznie więcej — Kate Scottow została w UK aresztowana w swoim własnym domu na oczach małych dzieci i skazana na podstawie Communications Act 2003 za "uporczywe nękanie" po tym, jak w komentarzach online nazwała pewnego brytyjskiego transseksualistę "mężczyzną". Mężczyzna, który uważał się za kobietę, zgłosił Scottow na policję i kobieta otrzymała wyrok w zawieszeniu, grzywnę 1000 funtów i nakaz zapłaty kosztów sądowych. Władze zabrały też jej telefon i laptop, których podobno nigdy nie odzyskała.
Podobne dramaty dzieją się też we Francji. W 2023, na przykład, Isabelle Berdin, francuska nauczycielka, została zawieszona w pracy i ukarana grzywną 3000 euro za wypowiedzi w mediach społecznościowych, w których nazwała ideologię gender "pseudonauką" i stwierdziła, że "płeć jest biologiczna". Ministerstwo Edukacji uznało to za naruszenie zasad laickości i równości, a sąd podtrzymał karę na podstawie przepisów o mowie nienawiści.
Niemcy natomiast wprowadziły w listopadzie minionego roku tzn. prawo do samostanowienia. Sprawia ono, że każdy, nawet mężczyzna z brodą, który żadnych „zmian płci” nie przeszedł, może zmienić sobie płeć w dokumentach raz do roku za darmo w państwowym urzędzie tylko na podstawie samodeklaracji. Jeżeli natomiast ktoś później nazwie go mężczyzną, to dzięki nowemu niemieckiemu prawu zwalczającemu transfobię może liczyć się z grzywną do 10 tys. euro.
Straszne wybory
Czy podobnego terroru chce w Polsce Homokomando i inni aktywiści tęczy? Można zakładać, że tak. Obecnie jednak przed tęczowym terrorem chroni nasz kraj prezydent Duda.
Prezydent Duda ma bowiem 21 dni na decyzję po otrzymaniu ustawy. Może ją podpisać, zawetować lub skierować do Trybunału Konstytucyjnego. Biorąc pod uwagę jego wcześniejszą krytykę podobnych regulacji, weto lub TK są bardzo prawdopodobne. Koalicja rządząca, z 238 głosami w Sejmie, nie ma dość siły (potrzeba byłoby 276), by odrzucić weto, więc dopóki prezydent Duda sprawuje urząd (do sierpnia 2025 roku)ustawa raczej nie wejdzie w życie.
Wszystko może się zmienić po wyborach prezydenckich w maju 2025 roku. Jeśli nowym prezydentem zostanie ktoś z koalicji, np. Rafał Trzaskowski, nic już nie będzie stało na przeszkodzie cenzurze, którą chce nam wprowadzić skrajna lewica.