Stany Zjednoczone zaczęły za siebie przepraszać
Jak całe rzesze Europejczyków, przesiąknięty egzystencjalnym bólem i buntem wobec horroru Wielkiej Wojny, wyruszył w podróż. Najpierw do Afryki, gdzie zaznał mizerii i nudy. Potem do Ameryki. Pomysł przyszedł nagle, jak iluminacja, podczas rekonwalescencji w zakładzie dla obłąkanych żołnierzy, którym wojna odebrała duszę i pozostawiła ich bez marzeń. Bohater ucieka także dlatego, że w oczach Loli, wolontariuszki amerykańskiego Czerwonego Krzyża poznanej na paryskich bulwarach, dostrzegł obietnicę lepszego jutra. Stany Zjednoczone – myśli bohater – muszą być przestrzenią idealną, skoro wydały na świat tak cudowną, bezbronną i pełną optymizmu istotę.
Lola nie wylądowała we Francji wiedziona przekonaniami pacyfistycznymi. Wojna była dla niej obowiązkiem miłości do ojczyzny i wolności. W Loli było coś z przedwojennych pin-upek, plakatowo pięknej, bezbronnej – i co tu dużo ukryć – bezmyślnej. Bardamu uznaje za daremne tłumaczenie Loli, w jaki sposób huk armat zagłusza wielkie idee i burzy chiński mur odgradzający człowieka od zwierzęcia. Lola to dziwna istota. Do tej pory jakby nietknięta brutalnością świata – skąd mogła aż tyle wiedzieć o zabijaniu? O dokonujących się przeobrażeniach technologicznych, które trwale zmienią oblicze i naturę człowieka: o wojnie przemysłowej produkującej czołgi, gaz łzawiący, karabiny maszynowe? Bardamu się nabiera. Wbrew własnym zakrętom umysłu. Wbrew europejskiej powściągliwości. Stany Zjednoczone Ameryki w wyobrażeniach lat dwudziestych zeszłego wieku pociągały swoją witalną naiwnością, swego rodzaju dziewictwem umysłowym.
- Pijany 20-latek wjechał w przechodniów. Są ofiary
- Tusk uderzył w sojusz ze Stanami Zjednoczonymi. Ostatnio robił to kiedy przeprowadzał reset z Rosją
- Europoseł PO została matką chrzestną statku. Niemieckiego
Figura zombie
Céline konfrontuje dwa typy bohaterów, które będą miały decydujący wpływ na kształt kultury Zachodu XX wieku: egzystencjonalnego niedowiarka z hollywoodzką popkulturą. Jest to spotkanie przypominające dialog głuchych. Nawiasem mówiąc, „Podróż do kresu nocy” interpretować można jako ostrzeżenie przed ekspansją zarówno jednego, jak i drugiego typu w świadomości kultury Zachodu.
Wpłynięcie statku do portu w Nowym Jorku ponad sto lat temu było dla Francuza niemałym zaskoczeniem: „poprzez mgłę to, co ujrzeliśmy, było tak zadziwiające, że w pierwszej chwili nie chcieliśmy w to wierzyć, ale potem, mimo wszystko, kiedy stanęliśmy na wprost tego zjawiska, choć byliśmy tylko galernikami, rozbawiło nas do łez […]. Otóż wyobraźcie sobie, że ono stoi, to ich miasto, stoi zupełnie prosto. Bo Nowy Jork to miasto, które jest miastem stojącym”. W odróżnieniu od miast europejskich, które leżą w dolinach bądź przytulone plecami albo brzuchem do rzek, „czekając na wędrowca”, te w Stanach Zjednoczonych chorują na coś w rodzaju wesołej insomnii, na bulimię doznań, na radosny pęd uciekający od trosk doczesnych. Ameryka nigdy nie śpi. Stoi wyprostowana jak wykrzyknik. W tej pozycji witała pogruchotanych przybyszy Starego Świata.
To pierwsza refleksja Céline’a – w Stanach ludzie, a nawet budynki, są sztywno wyprostowani. Pełni dumy. Bez najmniejszych kompleksów. Już sto lat temu, a może właśnie zwłaszcza wtedy, Ameryka posiadała nieprzebrane złoża witalizmu. Opis spaceru po broadwayowskich alejach pełny jest podobnych aluzji, borowin ludzkich ciągnących do teatrów, wysoko zawieszonych neonów zapraszających na spektakle, afiszy wzbudzających apetyt na rozmaite rozrywki, te bardziej wysublimowane, wyśpiewywane, na ogół dla „białych kołnierzyków”, i te bardziej pospolite, erotyczne – dla pospólstwa, working class.
Czy Ameryka nadal stoi wyprostowana i dumna, niczym manhattańskie drapacze chmur? Statystyki dotyczące rozwarstwienia społecznego i stopienia klasy średniej w klasie ludowej pokazują, że nie tylko gospodarka amerykańska mierzy się z bezprecedensowym zwrotem. Media społecznościowe co rusz pokazują ulice San Francisco i Detroit w szponach fentynolu, narkotyku pięćdziesiąt razy mocniejszego niż heroina. Ludzie na filmach już nie stoją, leżą w rynsztokach, w narkotycznym upojeniu i upodleniu, upodobniając się do filmowych zombie.
Jak donosi federalne Centrum Kontroli i Zapobiegania Chorobom, kryzys uzależnień jest szczególnie dramatyczny wśród wspólnot plemiennych na Alasce, gdzie dostęp do terapii, leków i w ogóle opieki medycznej jest bardzo utrudniony. „Economist” donosi, że co 14 miesięcy z powodu uzależnienia od fentanylu umiera więcej Amerykanów, niż w sumie zginęło we wszystkich wojnach, jakie Stany Zjednoczone toczyły po 1945 roku.
Światła neonów, które zachwycały Céline’a, zgasły. Amerykanie nie podnoszą już wysoko głów, coraz częściej spuszczają je wstydliwie. Stany Zjednoczone zaczęły za siebie przepraszać. A, jak wielokrotnie zaobserwowano, „poczucie wstydu” towarzyszy schyłkom imperium.
Czymże jest obalenie pomników, które z epidemiczną szybkością rozpowszechniło się w obu Amerykach po tragicznej śmierci George’a Floyda w 2020 r., jeśli nie chęcią zamknięcia wstydliwego epizodu? Oblewano farbą pomniki konfederatów, m.in. Charlesa Linna czy Raphaela Semmesa. Fizycznie chciano się pozbyć istotnej części historycznej tożsamości kraju. Biali Amerykanie zaczęli masowo urządzać seanse ekspiacyjne, podczas których klękano przed czarnoskórymi obywatelami.
Niektóre pomniki oblewano czerwoną farbą, innych używano jako tablic ze sloganami: „rasist”, „murderer” albo „Black Lives Matter”. W przeważającej większości władze miast amerykańskich na trwałe usuwały z ulic obalone pomniki. Niektórzy merowie, jak Lenny Curry czy Mike Duggan, wydawali dekrety o usunięciu niewygodnych monumentów. W wielu miasteczkach akademickich, jak Oxford (Missisipi), senaty uniwersyteckie również usuwały „kontrowersyjne” monumenty, zanim doszło do ich ulicznej dewastacji.
„Bądź sobą, a jednocześnie wstydź się za siebie” – zdaje się głosić współczesne credo zachodniego masochizmu. Oto, jak brzmi przesłanie, które za plecami hedonizmu od pięćdziesięciu lat usiłuje nam wbić do głów zachodnia filozofia – chciałaby być jednocześnie mową emancypującą oraz złym sumieniem swoich czasów. Przepraszanie stało się, według filozofa Pascala Brucknera, nadinterpretacją myśli chrześcijańskiej dokonaną przez potomków pokolenia maja 1968, jej wynaturzeniem; jeszcze inaczej, zafiksowaniem perwersyjnego konfesjonału – stworzonego bez możliwości rozgrzeszenia. „Kiedyś w chrześcijaństwie prowadziło ono do odkupienia, teraz prowadzi do odszkodowań; składają się na nie trzy elementy – poszerzenie kręgu tego, co niedopuszczalne (grzechy ongiś akceptowalne teraz są potępiane), koniec poczucia bezkarności i wreszcie sakralizacja ofiar”.
Doprowadza to w ostateczności nie tylko do wstydu za siebie, ale również do zaprzeczania konstytuującym wartościom Zachodu.
- Ks. prof. Paweł Bortkiewicz TChr: Trudno mówić o "rzeczach ostatecznych"
- Nie żyje żołnierz WOT. Sprawę wyjaśnia prokuratura
- Katarzyna Grochola trafiła do szpitala. "Proszę trzymać kciuki"
O pasji równości
Podobny Céline’owskiemu zachwyt, może mniej urbanistyką i wdziękami architektury, a systemem politycznym Stanów Zjednoczonych, przeżywał w 1825 roku Alexis de Tocqueville. Francuski arystokrata w pierwotnym zamierzeniu, o czym warto wspomnieć, wybrał się za ocean, aby na zlecenie francuskiego rządu opisywać amerykański system penitencjarny. Wrócił z gotowym raportem, ale i notatkami o amerykańskim społeczeństwie demokratycznym. Efekt namysłu nad naturą „nowej polityczności” wydał drukiem, w dwóch tomach, i zatytułował „O demokracji w Ameryce”. Jak pisał: „w Ameryce dostrzegłem coś więcej niż Amerykę, ponieważ dopatrywałem się w niej wizerunku demokracji jako takiej, jej skłonności, jej charakteru, jej przesądów i namiętności”. I dodawał: „chciałem ją poznać po to, by wiedzieć przynajmniej, czego się możemy po niej spodziewać i czego z jej strony obawiać”. Generalizacje Tocqueville’a, grosso modo, dotyczyły głównie procesów przekształcania się społeczeństw arystokratycznych w demokratyczne. Przy tym myśliciel uważał, że zmiany są nieuniknione, cały świat podąży w kierunku wytyczonym przez Amerykę.
Dążenie do demokracji (u Tocqueville’a demokracja jest systemem egalitarnym), wieszczył w połowie wieku dziewiętnastego, stanie się powszechne: „najgłębsze i najbardziej wszechstronne umysły Rzymu i Grecji nigdy nie wpadły na tę ogólną, lecz zarazem jakże prostą myśl, że ludzie są tacy sami i przychodzą na świat z tym samym prawem do wolności. […] Dopiero Chrystus ogłosił ludziom, iż są równi” – pisał francuski myśliciel. Tocqueville wskazywał, że w postępującym dążeniu do równości należy upatrywać znaków woli Bożej, a także podkreślał rolę duchowieństwa amerykańskiego w jej krzewieniu. Rozprawa opisuje blaski, lecz również nędze równości: „wiem, że wielu ludzi skwapliwie podejmie się głosić dobro, jakie równość przynosi ludzkości, ale mało kto ośmieli się zwrócić zawczasu uwagę na niebezpieczeństwa, jakie nam z jej strony zagrażają”. Dopiero w wieku dwudziestym, a zwłaszcza obecnie, indywidualizm ukazał swoją mroczną stronę. Po pierwsze, indywidualizm wpadł dosyć szybko – paradoksalnie za sprawą wydarzeń maja 1968 roku – w szpony liberalnego rynku. Dziś o odmienności formowania osobowości nie do końca decydują, mówiąc językiem socjologicznym, suwerenne jednostki. Nie, ludzie afirmują swoje osobowości poprzez – kolokwialnie rzecz ujmując – ciuchy, które zakładają. Firma, którą preferuję, określa mnie, określa również moją subkulturę, a nawet sympatie ideologiczne i polityczne.
Po drugie, indywidualizm pogrążył to, co Tocqueville uważał za fundament ładu demokratycznego – aksjologię. Inaczej rzecz ujmując, wartości podzielane, które utrzymują stały żar demokratyczny. Równość bez cnoty – pouczał francuski myśliciel – doprowadza do demokracji dryfującej niebezpiecznie w stronę tyrani większości. Dla Tocqueville’a demokracja potrzebuje wzniosłości i moralności publicznej, w przeciwnym razie grozi jej deprawacja. Staje się stopniowo jarzmem i grozi „wybuchami szaleństw”. Namawiał zatem do ćwiczenia się w cnotach.
Demokracja nie przetrwa – uważał myśliciel – bez małych stowarzyszeń, owych lokalnych manifestacji demokracji. Gwarantują łączność między wspólnotami a instancjami centralnymi. Obecnie stowarzyszenia oddały pola mediom społecznościowym i ideologii „przebudzenia”. Wszystko wskazuje na to, że „wokiści” przyjęli aktywności oddolne i zafiksowali myślenie zuniformizowane.
Według Tocqueville’a, bez dialogu i demokracji ukorzenionej w najmniejszych społecznościach, bez dumy narodowej i religii, bez przeświadczenia o wyjątkowości swojego systemu i własnych wartości Stany Zjednoczone wejdą w okres schyłkowy.