Rafał Woś: Populizm jest solą demokracji
Nie trzeba mieć wcale dobrej pamięci starego słonia, żeby znać czasy, gdy zarzut populizmu eliminował z uczestnictwa w poważnej debacie publicznej. Starczyło, że tak właśnie ometkował cię polityczny establishment albo zaprzyjaźnione z nim media lub think tanki i już byłeś załatwiony. Lądowałeś na aucie w doborowym towarzystwie zwolenników płaskoziemstwa, „gromady chamowatych spoconych mężczyzn w pogoni za władzą” (jak był kiedyś łaskaw określić swoich przeciwników politycznych Andrzej Celiński z UD) czy innych wyznawców latającego potwora spaghetti. I mogłeś sobie tam do woli tupać nogą, że wcale nie jesteś wielbłądem.
Miałeś – libku – złoty róg
A dziś? Dziś jest zupełnie inaczej. Owszem, wciąż istnieją – i to całkiem wpływowe – grupy czy środowiska, dla których populizm (zwłaszcza prawicowy) to nadal jest bardzo brzydkie słowo. I one wciąż wmawiają swoim wyborcom, klientom, widzom i czytelnikom, że to oni – to znaczy obóz liberalny – jest „ostatnim bastionem oblężonej demokracji”. Jest jednak jedno „ale”. Od dłuższego czasu nie jest to już postawa większościowa. Przeciwnie. Dziś można nawet argumentować, że to z ortodoksyjnymi „antypopulistami” jest coś nie tak. I że to oni niewiele rozumieją z demokracji, odmawiając przyjęcia do wiadomości podstawowych faktów. A fakty są takie, że spadek popularności wszystkich – niegdyś tak potężnych – sił liberalnego establishmentu (oraz ich mediów czy think tanków) nie jest wcale wynikiem żadnej populistycznej opresji, jaka ich spotyka. Tylko ma związek z trwałym rozczarowaniem, jaki oni sami – czyli właśnie ów rządzący przez lata liberalny establishment – wywołał u ogromnej części demokratycznych wyborców. „Miałeś – libku – złoty róg, miałeś – libku – czapkę z piór” – można by przytoczyć, nieco tylko zmieniając nieśmiertelne słowa mistrza Wyspiańskiego. Bo właśnie o to tutaj chodzi. Opowieść o pełzającym triumfie populizmu w tak wielu zachodnich demokracjach to awers. A jego rewersem jest właśnie postępująca porażka, starzenie się i rozkład liberalnego mainstreamu, który na dodatek kompletnie nie umie zaakceptować tego, co się tutaj dzieje. Biega więc i lamentuje na temat „końca demokracji”. W Stanach, w Europie, w Polsce. Ale im dłużej to trwa, tym mniejsze udaje im się wywołać efekty. Bo ludzie nie są głupi. Patrzą wokół siebie i widzą dobrze, że nie żyją w żadnej III Rzeszy albo innym neofaszystowskim reżimie antydemokratycznym. Tylko przeciwnie: na naszych oczach zachodzą – dość naturalne – procesy w pełni demokratycznej korekcji tego, co się w liberalnej demokracji minionego półwiecza popsuło i rozregulowało.
To, co się tutaj wydarzyło, opisywało już wielu autorów. Ale chyba najtrafniej zrobił to niemiecki ekonomista Wolfgang Streeck – autor wydanej dekadę temu (i niestety nieprzetłumaczonej na polski) książki „Kupiony czas. O przełożonym kryzysie demokratycznego kapitalizmu”. Streeck skupił się tu na relacji dwóch najważniejszych czynników produkcji – kapitału i pracy – które porównał do… mężczyzny i kobiety. I tak, jak bez spotkania przeciwnych płci nie może powstać nowe życie, tak samo w gospodarce: tylko zejście się kapitału i pracy może wytworzyć nowe bogactwo. Bez niego nic się nie wydarzy. Nie powstanie żaden towar ani żadna usługa. Bezczynny kapitał się zmarnuje. A bezużyteczne zasoby pracy zdegenerują. Tak w historii było, jest i będzie.
Historia pewnego mariażu
Ale kapitał i praca to są siły potężne. Do tego stopnia, że wokół nich wykształciły się całe wielkie ideologie. Mówiąc w wielkim skrócie: kapitał wykreował sobie liberalny kapitalizm. Praca stworzyła zaś demokrację. Cofnijmy się do XIX wieku, by zobaczyć ich wzajemne relacje. Oto rewolucja przemysłowa wynosi do władzy nową klasę kapitalistów, którzy powoli wypierają z obrazu „stare pieniądze” arystokratów. XIX-wieczny kapitalizm – wtedy u szczytu swego młodzieńczego wigoru – nie bardzo ma jednak ochotę zawracać sobie głowę mało posażną panną demokracją. Sądzi, że nie musi się wiązać na stałe, bo może mieć pracę oraz demokrację, kiedy chce i na jakich sobie życzy warunkach. Praca się na to nie godzi. Powstaje coraz lepiej zorganizowany ruch robotniczy, który coraz skuteczniej wymusza na kapitale uznanie swoich praw. Tam, gdzie może, robi to siłą argumentu i perswazją. Gdy to nie wystarcza, praca sięga po bardziej drastyczne środki polityczne. Na Zachodzie kończy się na strajkach i zamieszkach. Na Wschodzie dochodzi do faktycznej proletariackiej rewolucji.
Ale historia toczy się dalej. W świecie kapitalistycznym symboliczna data ślubu kapitału i pracy to dopiero rok 1945. Miłości nie ma tu zbyt wiele. Jest raczej chłodna kalkulacja. Kontekstem tego zawartego z rozsądku małżeństwa są ponure doświadczenia dwóch straszliwych wojen światowych, wielkiego kryzysu lat 30., a także – a może przede wszystkim – strach klas posiadających przed stojącymi za żelazną kurtyną radzieckimi czołgami. Układ jest dość jasny. Masy pracujące i reprezentujące je partie godzą się na kapitalizm z jego gwarancją dla własności prywatnej. W zamian kapitał daje gwarancje, że rynek będzie odtąd poddany daleko idącej kontroli politycznej, czyli na państwowej kontroli wielu gałęzi przemysłu i dopuszczeniu pracowników do wpływania na losy przedsiębiorstw. To było sedno umowy społecznej, na której oparty został powojenny ład w zachodniej Europie.
Początkowo kontrakt małżeński działał nieźle. Tak nieźle, że w głowach mieszkańców Zachodu zdążyło zakorzenić się przekonanie o długotrwałym pogodzeniu ognia z wodą. Ale to nie była prawda. Przedłużony miesiąc miodowy skończył się na przełomie lat 60. i 70. XX wieku, gdy demokrację liberalną dopadła proza życia. Oto w warunkach niższego wzrostu przedsiębiorcy nie mogli już liczyć na tak wysokie zyski jak wcześniej, wobec czego redystrybucja stawała się dla nich coraz bardziej dokuczliwa. Kapitalistów mierziła też inflacja, za pomocą której rządy próbowały dotrzymać keynesowskiej obietnicy zapewnienia pełnego zatrudnienia. Inflacja uderzała bowiem głównie w zakumulowany kapitał, podczas gdy płace robotników były dość powszechnie indeksowane. Kapitał – przy pomocy swoich mediów – zaczął się więc rozpychać, głosząc potrzebę faktycznie wypowiedzenia kontraktu małżeńskiego z roku 1945. Według zasady: „Kochanie, może już z tego papierka zrezygnujemy. To takie niedzisiejsze”.
Populizm na ratunek demokracji
To wtedy demokracja ugięła się po raz pierwszy. Kalkulując, że może faktycznie wystarczy mężowi trochę odpuścić. Zrozumieć gorszy moment. Może faktycznie związki zawodowe powinny trochę zredukować swoje żądania płacowe. I może faktycznie trzeba skończyć z tą „nudną spokojną pracą na etat pod czujnym okiem centrali związkowej”. To wtedy do głosu doszła generacja polityków z Margaret Thatcher i Ronaldem Reaganem na czele, którzy złamali kręgosłup związkom zawodowym i otworzyli wrota do liberalizacji zachodnich rynków pracy. To był moment, w którym demokracja powinna była się połapać, że jej „stary” lubi przyłożyć. Ale tego nie zrobiła. I od tamtej pory było już jednak coraz gorzej. Kolejne pokolenia rządzących znajdywały coraz to nowe uzasadnienia, że kapitalizm ma zawsze rację, a demokracja nie ma jej nigdy. Wszystkie kolejne kryzysy rozwiązywane były od tamtej pory zawsze w ten sam sposób. Wina zawsze miała leżeć po stronie… rozrzutnej demokracji. W efekcie domyślnym sposobem przywracania równowagi w systemie były kolejne fale cięć państwa dobrobytu.
Innym sposobem kupienia sobie dodatkowego czasu przez kapitalizm były przeróżne fale deregulacji, globalizacji czy migracji. Takie eliminowanie barier pozwoliło kapitałowi bez większych przeszkód hulać po kuli ziemskiej w poszukiwaniu zysku, unikać opodatkowania albo zastępować droższych rodzimych pracowników tańszymi migrantami. Przegranymi były zazwyczaj rządy państw narodowych oraz kierujący nimi demokratyczni politycy. Ich zadaniem coraz częściej miało być odwracanie uwagi opinii publicznej od prawdziwego problemu jawnej przemocy, której kapitał dopuszczał się wobec pracy. Ewentualnie przekonywanie opinii publicznej, że znowu ta ladacznica demokracja wszystko przehulała. I że to bardzo dobrze, żeby z uciułanych przez nią paru groszy pospłacać mężowskie długi w kasynie globalnego kapitalizmu.
Ta (gorzka) przypowieść Streecka kończy się po kryzysie 2008 roku. Gdy demokracja kolejny raz leży z rozbitym nosem na kuchennej podłodze. A kapitał – też kolejny raz – domaga się od niej przeprosin za „życie ponad stan”. Wydarzenia ostatniej dekady dopisały jednak kolejny rozdział tej historii. Bo stało się tak, że to właśnie populiści byli w minionych latach tą siłą polityczną, która podniosła demokrację z podłogi, pozwalając jej się trochę pozbierać i dojść do ładu.
Co charakterystyczne, współczesne ugrupowania populistyczne w zasadzie nigdy nie nazywają siebie populistami. Zostały tak raczej ometkowane przez politycznych przeciwników. Właśnie w ramach eliminacji z politycznego pejzażu i stworzenia wokół nich kordonu sanitarnego wzniesionego z szyderstwa lub (jeśli to nie wypali) strachu. Partie establishmentu – chadecy, socjaldemokraci, liberałowie czy zieloni – od samego początku zarzucali populistom, że się nie znają, brakuje im kompetencji i dają upraszczające odpowiedzi na wielce złożone zagadnienia dnia codziennego. Kiedy te argumenty przestały działać, a ludzie mimo to z wyborów na wybory dażyli populistów coraz większym zaufaniem, zaczęło się straszenie. Teraz populiści nie byli już „analfabetami ekonomicznymi” i „śmiesznymi nieudacznikami”. Stali się „śmiertelnie niebezpieczni”. A dopuszczenie ich choćby do głosu – nie mówiąc już nawet o władzy – oznaczało prostą drogę do końca demokracji, faszyzmu i pogromów. Główny zarzut wobec populistów zawsze polegał na tym, że dotykają tematów „niebezpiecznych”. Mówią o kulturowych czy gospodarczych skutkach masowej migracji albo adresują problem dochodowych nierówności i braku solidarności społecznej. Dla establishmentu było to karygodne „budzenie narodowych demonów” albo nadmierne rozpalanie szkodliwej „roszczeniowości obywateli”.
To jest żywy proces
Oczywiście w praktyce ten nowoczesny populizm przebierał – w zależności od kontekstu – bardzo różne ideowe barwy. Bywał lewicowy jak w Grecji pod rządami Syrizy czy w Brazylii Luli da Silvy czy Dilmy Vany Rousseff. Ta jego – tradycyjnie lewicowa – odnoga z różnych przyczyn okazywała się w minionych latach mniej trwała. Zdecydowanie solidniejsze podstawy znalazł jednak populizm w nowatorskiej mieszance konserwatywnego pnia wartości z lewicową wrażliwością społeczną. To przypadek Węgier Viktora Orbána, Torysów Borisa Johnsona (zanim nie został obalony przez własny, dużo bardziej konserwatywny ekonomicznie partyjny establishment). Ale przede wszystkim to jest właśnie Polska pod rządami PiS-u. Kraj, gdzie prawica w ciągu dekady przyswoiła sobie i całą tradycję lewicową, agendę politycznego etatyzmu i państwa dobrobytu. Rozwijając je w wehikuł całkiem kompatybilny z koniecznością funkcjonowania w warunkach liberalnego i zglobalizowanego otoczenia gospodarczego.
Oczywiście mówimy tu o żywym politycznym procesie. A nie o czymś już dawno zakończonym i uschniętym w muzealny eksponat. Ta wojna populizmu z establishmentem wciąż trwa. I trzeba powiedzieć, że w wielu miejscach ten liberalny establishment okazał się być tak szczelny i silny, że nie pozwolił populistom nawet na postawienie stopy. Mamy więc takie kraje jak Niemcy, gdzie – mimo sporego niezadowolenia społecznego – machina fabrykowania konsensu i tworzenia kolejnych „wielkich koalicji” dusi każde populistyczne niebezpieczeństwo w zarodku. Mutacją tego systemu jest – oparty bardzo mocno o naśladowanie Republiki Federalnej – system europejski. Z opartym o wielkie koalicje Parlamentem Europejskim nadającym kierunek pracom Komisji. Wojna z populizmem odsłania też wiele ciekawych sojuszy. Jak w USA, gdzie wielkie antypopulistyczne ruszenie przeciw Donaldowi Trumpowi zaowocowało aliansem demokratów, plutokracji z Doliny Krzemowej oraz – o czym nie można zapominać – sporej część establishmentu Partii Republikańskiej przerażonej odchodzeniem Trumpa od dziedzictwa Reaganomiki oraz urwaniem się przez to ze smyczy libertariańskiemu i antyetatystycznemu lobby.
Pewne jest w tym momencie tylko jedno. Już samo istnienie populizmu bez wątpienia przesuwa granice politycznej agendy. Fakt, że w Polsce nastąpiło w ostatnich latach tak znaczne zwiększenie pozycji pracownika i zmniejszenie nierówności nie byłoby możliwe bez PiS-owskich populistów oraz ich polityki. Podobnie jak rekordowa frekwencja w kolejnych wyborach, co kompletnie przeczy zarzutowi liberałów, że Polska ześlizguje się z demokratycznej ścieżki. Ale zmiany widać także w miejscach, z których populistów udało się liberałom wyprzeć. Na przykład w USA, gdzie administracja Joe Bidena podjęła szereg realnych inicjatyw (ostatnie inwestycje w reindustrializację kraju), których potrzeby demokraci wcześniej kompletnie nie dostrzegali lub – jak za prezydentury Billa Clintona – robili wręcz coś dokładnie przeciwnego.
Największą zmianą nie jest jednak już samo postawienie definicji demokratycznej polityki z powrotem z głowy na nogi. W czasach sprzed populistycznej rewolucji panowało – w zasadzie niepodważalne – przekonanie, że istnieje jeden słuszny i zapisany w jakichś tajemniczych księgach przepis na dobre rządzenie, zaś zadaniem polityków jest go wyczytać (koniecznie przy pomocy grupy apolitycznych, czyli niedemokratycznych, ekspertów) i wprowadzić w życie, nie oglądając się przy tym za bardzo na wolę czy interes większości obywateli. Więcej nawet – takie oglądanie się miało być przejawem… słabości demokratycznego polityka. Jednocześnie utrzymywano – dość dziwaczne – przeświadczenie, że na tym właśnie polega… demokracja. Populiści przynajmniej próbują to schizofreniczne rozumienie demokracji skorygować, kierując się maksymą, że demokratyczny polityk robi politykę, która ma wychodzić naprzeciw ludzkim potrzebom. A jeżeli działa inaczej to albo nie jest politykiem, albo nie bardzo zależy mu na demokracji.
* Autor jest publicystą Salon24.pl.
Tekst pochodzi z 31 (1801) numeru „Tygodnika Solidarność”.