Rafał Woś: Między fajnością a elitaryzmem. Kościół walczy o przetrwanie
Dla Polaka uczestnictwo w praktykach religijnych w którymś z krajów zachodniej Europy jest zazwyczaj doświadczeniem wstrząsającym. Przynajmniej na początku. Uderza już choćby to, że mszę trzeba sobie upolować. Nie sposób tak po prostu wybrać się w niedzielę do centrum dużego miasta w nadziei, że „coś się trafi”. Nabożeństw jest niewiele, a drzwi do świątyń często pozostają zamknięte. To oczywiście – pozornie racjonalna – reakcja parafii na malejący popyt na uczestnictwo w religijnych rytuałach czy na rosnące koszty utrzymania wnętrz w cieple i świetle. Takie – jak powiedzieliby ekonomiści – ograniczanie podaży ma jednak swoje bardzo realne konsekwencje. Wychodzi jednak całkiem jak z likwidacją pociągów w czasie oszczędności lat 90. w Polsce. Znikały wtedy z rozkładów kolejne połączenia, więc ludzie coraz mniej mogli polegać na kolejach w realizacji swoich życiowych planów. W efekcie coraz mniej jeździli pociągami, co było odbierane jako najlepszy dowód, że… należy ciąć dalej. I tak w kółko. Aż na koniec nie było już nawet z czego ciąć.
Czy taka instytucja może przeminąć?
Gdy już się taką mszę „ustrzeli”, to tam czekają kolejne wstrząsy. Choćby… cisza. Muzyka w kościołach Europy Zachodniej coraz częściej pozostaje tylko wspomnieniem zaklętym w potężnych organach siedzących ciężko i bezczynnie na galerii nad wejściem głównym. Parafii nie stać już na organistów. Sytuacji nie uratują ani młodzi z gitarą (bo coraz mniej młodych), ani siostra o anielskim głosie (bo kryzys powołań). Śpiewniki leżą bezużytecznie. To nawet pouczające. Można sobie na przykład uświadomić, że msza bez śpiewania trwa nawet o połowę krócej. Ale i tu nie koniec zaskoczeń. Człowiek wychowany na starym, polskim katolicyzmie nawet nie zdaje sobie sprawy, w jak bardzo wspólnotowym doświadczeniu zwykł był brać udział. Powtarzanie tych samych słów przez multum głosów. Wspólne klękanie i wstawanie. To wszystko tworzyło w naturalny sposób sytuację bycia częścią czegoś większego. Na Zachodzie takich elementów (prawie) nie ma. Tu doświadczenie wiary jest przeżywaniem samotności. Słowa brzmią inaczej w pustych przestrzeniach. Ksiądz sam uwija się przed ołtarzem. Sam sobie nalewa wino. Sam odnosi kielich. Czasem jakiś świecki pomoże z czytaniem. Ale i to nie zawsze.
Przesłanie całości nie jest więc żadną miarą doświadczeniem siły i potęgi. W Polsce – mimo wielu problemów – Kościół wciąż jest w dużej grze. Wzbudza żywe emocje. Jedni chcą go zniszczyć. Inni uderzyć tak, żeby zabolało. Jeszcze inni się na to jeżą. Gotowi bronić i walczyć. Na Zachodzie jest inaczej. Tu obcowanie z wiarą i z Kościołem jest wielką lekcją kruchości. Nie ma ambitnych planów ekspansji. Jest walka o przetrwanie i łączenie parafii ze względu na braki personalne. Dwie tace w czasie jednej mszy. Niesie to wszystko ze sobą wiele melancholii i smutku, ale wywołuje też pewien rodzaj wzruszenia. Nawet tkliwości. Jak pamiętane z dzieciństwa wizyty u dziadków albo potem u starzejących się rodziców. To doświadczenie przemijania. Słabnięcia. Bólu i ciszy.
Ale czy tak kluczowa dla historii Europy instytucja jak Kościół może przeminąć? Czy chrześcijaństwo ma w bogatej Europie jakąkolwiek przyszłość? Statystyki są bardzo brutalne. W 2021 roku po raz pierwszy w historii mniej niż połowa Niemców zadeklarowała oficjalną przynależność do Kościoła katolickiego lub protestanckiego. We Francji część populacji mówiącej o sobie jako o „katolikach” zmalała z 81 proc. (w latach 80.) do 47 proc. w roku 2020. Nawet w Irlandii – uważanej bardzo długo za najbardziej katolicki kraj Zachodu – odsetek tych, którzy „nigdy nie chodzą do kościoła”, urósł w latach 2011-2016 z 19 do 50 proc. Także Stany Zjednoczone, które na tle zachodniej Europy jeszcze niedawno uchodziły za dalece bardziej religijne miejsce, teraz ostro zmieniają kurs. Jeszcze u progu XXI wieku 80 proc. osób deklarujących się jako „konserwatyści” chodziło regularnie do kościoła, synagogi albo do meczetu. Dziś mówi tak już tylko 60 proc. z nich. Wśród liberałów ten trend jest jeszcze bardziej wyraźny i oznacza zjazd z 60 do 30 proc.
Trzy fale sekularyzacji. Plus trzy kolejne?
W swojej klasycznej pracy niemiecki socjolog religii Hans Joas wyróżnił trzy fale sekularyzacji, które przetoczyły się przez Zachód podczas ostatnich 300 lat. Pierwsza przyszła wraz z rewolucją francuską i popularyzacją idei tzw. oświecenia. Druga zaistniała po czasie moralnej dezorientacji wywołanej hekatombą dwóch wojen światowych. Trzecia to zaś tzw. długie lata 60. (1965-1975). Czas szybkiego bogacenia się zachodnich społeczeństw i porzucania krępującego je gorsetu religijnej moralności. Głównie w sferze obyczajowej. Choć przecież nie tylko – nieprzypadkowo ten czas pokrywa się z triumfem neoliberalizmu – ideologii opartej na nieskrywanym indywidualizmie i odrzuceniu solidaryzmu społecznego we wszelkich jego przejawach.
Ale ostatnie lata zdają się dopisywać do tego klasycznego schematu Hansa Joasa kolejne fale. Prą one jedna za drugą i przynoszą wielkie zmiany. Czwarta fala nadeszła na początku XXI wieku wraz z ujawnianiem kolejnych skandali seksualnych w Kościele. Wywołane nimi społeczne oburzenie przeistoczyło się w kolejny duży trend odchodzenia od praktyk religijnych a często i od samej wiary. Ostatnio zaś przyszła fala piąta. Tym razem związana z wybuchem pandemii COVID-19. Zjawisko to – ze względu na czasową bliskość – nie jest jeszcze w pełni opisane. Ale pierwsze badania już pokazują, że w zależności od kraju od 20 do 40 proc. chodzących na mszę przed wybuchem pandemii nie wróciła dotąd do regularnych praktyk. A jakby tego było mało to bardzo możliwe, że stoimy właśnie przed nadejściem fali numer sześć. Jest ona związana z podejściem do religii wśród przedstawicieli tzw. generacji Z, czyli ludzi urodzonych między rokiem 1990 a 2010. Oczywiście w każdym kraju charakterystyka tego pokolenia wygląda nieco inaczej, ale pewna obojętność (czy często nawet niechęć) do religii jest tu rysem wspólnym, który powtarza się bardzo często. I tak na przykład w USA aż jedna trzecia przedstawicieli generacji Z postrzega siebie jako osoby „pozbawione związku z jakąkolwiek religią”. Dla porównania nawet w pokoleniu tzw. boomerów (czyli wśród urodzonych między 1945 a 1955 rokiem, a więc wśród tych, którzy dorastali w czasie dość świeckich lat 60.) taką ostentacyjną areligijność deklarowało tylko 18 proc. całej kohorty. 40 proc. „Zetów” mówi też otwarcie, że nie zamierza przekazywać swoim dzieciom żadnej religijnej tradycji. Biorąc pod uwagę, że wiarę trudno „chłonie się z powietrza”, niezbyt dobrze rokuje to na przyszłość jakiejkolwiek religijności.
Z pułapki fajnego Kościoła…
To nie jest oczywiście tak, że zachodnie chrześcijaństwo tego nie widzi. Kościół katolicki oraz bardziej zdecentralizowane wspólnoty protestanckie to wciąż potężne, zamożne i dysponujące wielkim doświadczeniem instytucje zdolne do monitorowania sytuacji i wcielania w życie strategii ratunkowo-naprawczych. Stosują je z resztą od pokoleń. A jak to wygląda ostatnio? Wydaje się, że dziś dominującą strategią obronno-naprawczą chrześcijaństwa jest skrucha. To zaczęło się w czasie skandali seksualnych. Od tamtej pory wielkie „mea culpa” nie schodzi z ust katolickich hierarchów. Dowody można znaleźć choćby w niezliczonych słowach papieża Franciszka na ten właśnie temat. Ale nie tylko. Również na najniższym, parafialnym poziomie zachodni Kościół zdaje się wciąż przepraszać. Za wszystko. Im bardziej pustoszeją zachodnie kościoły tym głośniej słychać w nich przepraszający ton. Może również dlatego, że odbija się od ścian i posadzek coraz bardziej pustych świątyń. „Gdybyśmy tylko lepiej słuchali! Gdybyśmy bardziej wychodzili naprzeciw oczekiwaniom wiernych!” – to mantra stale obecna w praktycznym przesłaniu i myśleniu zachodniego Kościoła. To „wychodzenie naprzeciw” czasem jest przekonaniem, że trzeba koncentrować się na pozytywnym przekazie. Czasem idzie jeszcze dalej i postuluje luzowanie zakazów w najbardziej niepasujących do „tego świata” elementach doktryny: w temacie aborcji, eutanazji albo stosunku do ludzkiej seksualności.
Ale czy aby na pewno jest to właściwa droga? Wielu uważa, że nie. Tylko w roku 2021 czterech ważnych biskupów anglikańskich przeszło na katolicyzm. Jeden z nich – pochodzący z Pakistanu bp. Michael Nazir-Ali – tłumaczył to właśnie niezgodą na całkowite rozmycie reguł, które u protestantów zaszło dużo dalej niż u katolików. Przesłanie Nazira-Alego można podsumować tak: spójrzcie tylko, Kościoły protestanckie dużo wcześniej postawiły na „bycie fajnymi”. Nie wadzą się już z „tym światem” w zasadzie o nic. Ale czy na tym wygrały? Czy ludzie masowo wracają na ich łono? Czy kościoły protestanckie pękają pod naporem wiernych? Oczywiście, że nie. Pod względem tempa sekularyzacji taki na przykład anglikanizm jest w dużo gorszej kondycji niż katolicyzm. Wniosek? Dopasowywanie się do oczekiwań świata nie jest drogą rozwoju Kościoła. Po cóż komukolwiek Kościół, który w niczym nie różni się od tego świata? Wolny czas można przecież spędzać na wiele innych sposobów. Wiele dalece „fajniejszych i milszych” od zimnych kościelnych wnętrz.
… na bezdroża Kościoła elitarnego
Gdzieś równolegle do tej „przepraszającej” drogi Kościół próbuje budować inne ścieżki. Jedna z nich to dostrzeganie szansy w ogólnej słabości. Irlandzki abp. Francis Duffy – hierarcha robiący karierę już we Franciszkowym Kościele – mówił niedawno o tym, że dziś bycie kapłanem jest znów… ekscytujące. Bardzo prawdopodobne, że ci, którzy decydują się dziś na wybór kościelnego powołania, będą to czynili nie w nadziei na osiągnięcie materialnego dobrobytu, ale raczej pomimo grożących niewygód. Coś jakby powrót do czasów wczesnego chrześcijaństwa, czyli działania w otoczeniu mniej lub bardziej nieprzychylnym. Może nawet wrogim.
Ten sposób rozumowania bez wątpienia funkcjonuje w dzisiejszym Kościele. „Może i ludzi jest mniej, ale przynajmniej ci, co chodzą, wiedzą po co tutaj przyszli” – słychać coraz częściej.
Brzmi ciekawie. Ale przecież i ta droga najeżona jest wieloma niebezpieczeństwami. Jednym z największych jest utrata przez Kościół specyficznego ludowego rysu. To była przez wieki ważna część tożsamości chrześcijańskiej – obecna zwłaszcza wśród katolików. A więc tej denominacji, do której szczególnie mocno lgnęli zawsze słabi i wykluczeni. Ofiary przeróżnych opresji i przemocy: Irlandczycy dyskryminowani przez Anglików, Polacy uciskani przez zaborców, biedni wyzyskiwani przez bogatych. We wszystkich tych przypadkach siłą Kościoła była jego powszechność. Religia stawała się miejscem zrównywania (choćby i tylko symbolicznego) społecznych nierówności. Dziś wygląda jednak na to, że słabnący Kościół może tę rolę po drodze zatracić. To trochę jak z posiadaniem gromadki dzieci. W XIX wieku była to domyślna kondycja biedoty. Dziś coraz częściej wielodzietność staje się… symbolem statusu. Luksusem, na który mogą sobie pozwolić tylko najlepiej sytuowani. Z religijnością jest podobnie. Tylko nieliczni – mający czas czy intelektualne zasoby potrzebne do świadomego przeżywania wiary – będą korzystać z dobra religijności. Całej reszcie pozostanie zaś tylko przeżuwanie „śmieciowego jedzenia” naszych czasów, czyli praca po 10 godzin na dobę, szukanie ukojenia w konsumpcji czy kompletne utowarowienie seksualności.
Wiele zależy oczywiście od tego, co świat będzie umiał ludziom zaoferować niejako „w zamian” religii. I dla kogo będzie to oferta satysfakcjonująca? Czy wyzwolenie z okowów religijnej moralności przyniesie powszechne (a choćby i częściowe) szczęście społeczne – przewietrzenie ostatnich schowków z patriarchatem czy bigoterią? Czy może przeciwnie, plagą przyszłości stanie się desperacja i brak poczucia sensu? Stan, który nakaże kolejnym generacjom szukać na nowo pogubionych po drodze skarbów i mądrości wiary?
Tekst pochodzi z 14 (1784) numeru „Tygodnika Solidarność”.