Paweł Jędrzejewski: Skazanie 97-letniej sekretarki ze Stutthofu, czyli kolejna odsłona niemieckiej mistyfikacji
20 grudnia w sądzie w niemieckim mieście Itzehoe ogłoszony został wyrok w procesie przeciwko 97-letniej Irmgard Furchner, która w latach 1943-45 pracowała jako sekretarka w obozie koncentracyjnym w Stutthof. Miała wówczas 18-19 lat i była pracownicą cywilną - sekretarką komendanta obozu, którym był wtedy Paul Werner Hoppe. Sąd skazał ją na dwa lata w zawieszeniu.
Narzucające się pytanie: dlaczego sekretarka z obozu jest uznana winną, podczas gdy tysiące odpowiedzialnych bezpośrednio za śmierć milionów zostały przez niemieckie sądy uniewinnione, lub skazane na krótkie wyroki, złagodzone wcześniejszymi zwolnieniami z więzienia lub amnestiami? Daleko nie szukając - jej szef, komendant obozu Stutthof, został skazany na 9 lat więzienia, ale odsiedział zaledwie pięć lat i żył w Niemczech jako wolny człowiek.
Państwo niemieckie zrobiło wszystko, żeby chronić zbrodniarzy przed sprawiedliwością
Profesor Mary Fulbrook z Londynu, zajmująca się historią Niemiec, twierdzi, że z prawie miliona osób zaangażowanych w ludobójstwo, 99 procent nigdy nie zostało postawionych przed sądem. W ogóle w okresie 60 lat (1946-2005), skazanych zostało jedynie 6656 osób. Wielu z nich nie zobaczyło jednak więziennej celi, bo czas oczekiwania na wyrok zaliczono im na poczet wyroku. Wielu zwolniono przed czasem z powodu rzekomo złego stanu zdrowia.
Państwo niemieckie zrobiło wszystko, co mogło, żeby zbrodniarzy chronić przed sprawiedliwością. Dlaczego? Według oficjalnych, rządowych raportów, przez ponad 20 lat po II wojnie światowej około 100 byłych członków partii Hitlera zajmowało bardzo wysokie stanowiska w niemieckim Ministerstwie Sprawiedliwości. W 1957 roku aż 77% wyższych urzędników ministerstwa stanowili byli naziści, co - szokująco - było wyższym odsetkiem niż udział aktualnych nazistów w czasie władzy Hitlera. Liczebna przewaga byłych nazistowskich urzędników w ministerstwie umożliwiała im ochronę przestępców wojennych i sprawców ludobójstwa.
System rozliczenia zbrodni czynił skazanie prawie niemożliwym
Procesy Norymberskie, w których zapadły wyroki śmierci i wieloletniego więzienia, były przeprowadzone w sądzie międzynarodowym i rozliczyły wyłącznie najważniejszych funkcjonariuszy III Rzeszy. Nie miały one nic wspólnego z niemieckim wymiarem sprawiedliwości. Po zakończeniu tych procesów, odpowiedzialność za dalsze rozliczenia została przejęta przez państwo niemieckie. Ministerstwo Sprawiedliwości nowopowstałej Republiki Federalnej Niemiec dokonało świadomego wyboru i nie zaakceptowało kryteriów stosowanych w Procesach Norymberskich, odrzuciło włączenie zarzutów karnych zastosowanych w tych procesach (np. zarzutu o zbrodnie przeciw ludzkości) i postanowiło skorzystać wyłącznie z kodeksu karnego z roku 1871. Była to systemowa ochrona zbrodniarzy. Według tego kodeksu, oskarżyciele musieli udowodnić ponad wszelką wątpliwość, że postawiony przed sądem działał z własnej inicjatywy i miał świadomość bezprawności swojego czynu. Bez tego nie można było go skazać za morderstwo. Tak więc, gdy mordowano setki tysięcy niewinnych ludzi na rozkaz Hitlera czy Himmlera, podlegli im funkcjonariusze państwowi, niezależnie od ich rangi, mogli skutecznie bronić się argumentem, że wykonywali swoją pracę i polecenia zwierzchników. Paradoksalnie, im oskarżony bardziej przyznawał się do wiary w idee nazizmu, tym mniejsze były szanse na uznanie go za winnego. Oznaczało to, że funkcjonariusz SS, który kierował ludzi do komór gazowych, nie mógł być skazany za morderstwo lub udział w zbrodni. Natomiast, gdy wybierał z tych stojących w szeregu przed komorą gazową jakąś jedną ofiarę i strzelał jej w głowę, mógł zostać skazany. Oczywiście, pod warunkiem, że w sądzie pojawili się wiarygodni świadkowie tej zbrodni. Ponieważ jednak w absolutnej większości przypadków, świadkowie umierali po kilkunastu minutach w komorach gazowych, a jego koledzy-funkcjonariusze starannie ukrywali po wojnie, że w ogóle tam byli - skazanie tego mordercy stawało się nierealne.
Zjawisko ochrony zbrodniarzy przez wymiar sprawiedliwości nie napotkało w Niemczech na żaden liczący się - a tym bardziej na skuteczny - protest. Rozliczanie ich win było udawaniem - zaplanowaną mistyfikacją.
Von dem Bach-Zelewski, Reinefarth i Streibel to tylko wierzchołek góry lodowej
Dobrą ilustracją funkcjonowania tego - stosowanego przez kilkadziesiąt lat - mechanizmu, była sprawa rozliczenia generała Waffen-SS Ericha von dem Bacha-Zelewskiego. Był on odpowiedzialny za rozstrzelanie 35 tys. Żydów w Rydze, za masakry w Mińsku i Mohylewie, za mordowanie ludności cywilnej w Warszawie podczas powstania warszawskiego (masakra na Woli i Ochocie). Jednak postawiony został przed sądem i skazany dopiero w latach sześćdziesiątych i to wcale nie za te zbrodnie, ale za udział w "nocy długich noży" i za morderstwo na sześciu niemieckich komunistach. Zbrodnie ludobójstwa, których się dopuszczał jako dowódca SS, nigdy nie stały się przedmiotem rozprawy sądowej.
Jego podwładnym był Heinz Reinefarth, którego oddziały w ciągu zaledwie kilku dni wymordowały ok. 50 tys. mieszkańców Warszawy. Reinefarth nie tylko, że nie poniósł kary za swoje zbrodnie, nie stanął przed sądem, ale był burmistrzem Westerland na wyspie Sylt, a następnie posłem do landtagu w Szlezwiku-Holsztynie.
Kapitan SS Karl Streibel, dowódca obozu szkoleniowego w Trawnikach, odpowiedzialny za rozstrzelanie jednego dnia 6000 Żydów w ramach „Aktion Erntefest” („Akcji Dożynkowej”), został uniewinniony w roku 1970 przez sąd w Hamburgu. Inny zbrodniarz, Kurt Franz, słynny "Lalka" - sadysta i notoryczny morderca z Treblinki, formalnie skazany, bo udowodniono mu wiele morderstw konkretnych więźniów, został uwolniony "ze względu na stan zdrowia". To też klasyczny proceder niemieckich sądów: tam, gdzie byli świadkowie, gdzie uniewinnienie było niemożliwe z powodu obciążających zeznań, sądy zwalniały skazanych z wykonania kary pod pretekstem choroby lub podeszłego wieku.
Jak więc wytłumaczyć fakt, że 97-letnia kobieta została skazana przez niemiecki sąd, mimo że jej jedynym udziałem w mechanizmie zbrodni było pisanie na maszynie?
Przełomowy proces Iwana Demianiuka
Momentem zwrotnym był precedensowy proces, który odbył się w Monachium w latach 2009-2011. Oskarżonym był strażnik z obozu śmierci w Sobiborze, "słynny" Iwan Demianiuk. Został on skazany za współudział w 28 tys. morderstw na pięć lat więzienia. Podczas apelacji od wyroku, 91-letni Demianiuk zmarł. Precedensowość tego procesu polegała na tym, że mimo iż stosowano dokładnie ten sam kodeks jak w przypadku wszystkich analogicznych spraw przez okres ponad 60 lat, tym razem wnioski były całkiem inne. Nastąpił zwrot o 180 stopni. Zdecydowano, że oskarżonego należy uznać winnym, choć nie udowodniono mu zamordowania konkretnych osób. Po raz pierwszy do skazania wystarczyło samo pełnienie funkcji w obozie. Kluczowym dowodem niemieckiej prokuratury była karta identyfikacyjna, która potwierdzała szkolenie Demianiuka w obozie SS i skierowanie do pracy w Sobiborze. Skazujący wyrok stwierdzał, że Demianiuk był fragmentem nazistowskiej "maszyny śmierci". Potraktowanie w ten sposób Demianiuka było zaskoczeniem, bo z nikim tak wcześniej nie postąpiono.
Jakie były przyczyny? Czy do głosu doszli nowi prawnicy z nowym spojrzeniem? Obawiam się, że przyczyny były cyniczne. Taka jest moja interpretacja. Po pierwsze, Demianiuk nie był Niemcem, a Ukraińcem. Był "obcym". Pierwszym "obcym" sądzonym za niemieckie zbrodnie. Po drugie, precedens ten nie zagrażał już obywatelom niemieckim, bo niemieccy funkcjonariusze obozów zostali już dawno uniewinnieni lub wymarli (okazało się to później błędem, bo kilku jeszcze żyło). Po trzecie wreszcie, sprawa Demianiuka była głośna, więc niemiecki wymiar sprawiedliwości chciał to wykorzystać i zakończyć epokę rozliczeń na nutę całkiem odmienną od dotychczasowego tonu - nutę fałszywą. Po to, żeby to właśnie ona została zapamiętana. Fałszywą, czyli głoszącą - wbrew całej historii powojennych symulowanych rozliczeń - że w Niemczech współudział w nazistowskich zbrodniach jest ścigany i karany.
Ostatni akt 60-letniej mistyfikacji
I to właśnie ta fałszywa, propagandowa nuta, brzmi wyraźnie w wyroku ogłoszonym przed tygodniem. I w dwóch poprzednich, ponieważ po precedensie, jaki stał się wyrok na Demianiuka, sądy niemieckie uznały za winnych dwóch niemieckich dziewięćdziesięciolatków - Oskara Gröninga, księgowego w Auschwitz, oraz Reinholda Hanninga, strażnika SS w tym samym obozie. Obaj zostali skazani za współudział w masowym mordzie. Czyli za coś, za co przez wszystkie lata powojenne sądy w Niemczech nie skazywały. I Gröning i Hanning zmarli przed wykonaniem wyroku.
A teraz wyrok na Irmgard Furchner. Wielcy zbrodniarze, tacy jak np. Wilhelm Koppe - zaufany człowiek Himmlera, współtwórca obozu śmierci w Chełmnie nad Nerem, odpowiedzialny za wymordowanie setek tysięcy Polaków i Żydów - nie został nawet osądzony, a kobieta pisząca na maszynie - zostaje skazana w wieku 97 lat. Ten kontrast pokazuje zmianę, jaka nastąpiła na samej końcówce "rozliczeń".
Problem nie w tym, że sąd ją skazuje, ale w silnym wrażeniu, że niemiecki wymiar sprawiedliwości stara się tym wyrokiem wypaczyć prawdę o swojej postawie przez długie powojenne dziesięciolecia. Skazując w roku 2022 za "współudział", chce przekonać opinię publiczną, że obecnie niemieckie sądy odwołują się do najwyższych standardów etycznych. Ma to pomniejszyć lub nawet unieważnić fakt, że przez ponad pół wieku postępowały całkiem odwrotnie - zamiast wymierzać sprawiedliwość, chroniły sprawców ludobójstwa, przestępstw wojennych i zbrodni przeciwko ludzkości.
Hańbę akceptacji nazizmu starano się usprawiedliwiać zahipnotyzowaniem czy uwiedzeniem Niemców przez Hitlera. Hańby systemowego chronienia zbrodniarzy przez państwo niemieckie przy akceptacji niemieckiego społeczeństwa nie da się usprawiedliwiać już niczym.