Krzysztof "Toyah" Osiejuk: Być jak Woody Allen, czyli o dzieciach z przeceny
Przy okazji głośnego rozstania dwojga popularnych aktorów filmowych, Brada Pitta I Angeliny Jolie, zastanawialiśmy się tu, do którego momentu życie tych ludzi stanowi coś realnego, a od kiedy staje się już niczym innym, jak tylko fikcją, w dodatku fikcją wyjątkowo tandetną, a to z tego prostego powodu, że do jej napisania nie zatrudniono nawet jednego marnego scenarzysty. Troszkę na ten temat porozmawialiśmy i wyszło nam, że tak naprawdę to co oni robią, mówią, a być może nawet myślą, jest fikcją od początku do końca. Całe ich życie, cała praca, każdy gest, każdy grymas i każde wypowiedziane słowo jest równie prawdziwe, jak te filmy, dzięki którym stali się gwiazdami. I oto nie wybrzmiało jeszcze echo afery już przez media okrzykniętej mianem „Brangelina Split”, a przy okazji doniesień o tym, że ich sześcioro, z czego troje adoptowanych, dzieci od pewnego czasu znajduje się w stanie takiej wściekłości, że lada chwila któreś z nich kogoś zamorduje, kiedy na łamy kolorowej prasy wdarła się kolejna wiadomość, która, moim zdaniem, powinna unieważnić życie i wszelkie dokonania nie tylko dotychczasowych, obecnych i przyszłych bohaterów kolejnych skandali, ale całe to środowisko i cały ten świat, który jeśli jeszcze nie został spalony na popiół, to tylko przez jakiś niezwykle przebiegły boży plan, którego my robaczki przeniknąć nie potrafimy.
Oto okazuje się, że w tych dniach samobójczą śmiercią zmarł – również jak najbardziej adoptowany – syn słynnej aktorki Mii Farrow, 27-letni Thaddeus Wilk Farrow. Owego Thaddeusa, wówczas jeszcze noszącego imię Gabriel, cierpiącego na polio i sparaliżowanego od pasa w dół, Farrow wypatrzyła w jakimś przytułku w Kalkucie, gdzie, jak głosi wieść, był przywiązany łańcuchem do palika, wył z rozpaczy, a okoliczne dzieci rzucały w niego kamykami, i to jego nieszczęście tak ją urzekło, że go natychmiast zapragnęła mieć, kupiła go za jakieś grosze i przywiozła do Stanów. Rzecz w tym, że Thaddeus nie był pierwszym dzieckiem Farrow. Kiedy w roku 1973, jeszcze jako żona uznanego francuskiego kompozytora Andre Previna i matka jego trojga dzieci, poruszona obrazami z wojny w Wietnamie, uznała że świat jest do tego stopnia pełen nieszczęść, że jej już dłużej nie stać na własne dzieci i że od dziś będzie już tylko jeździć po świecie, wyszukiwać tych najbiedniejszych i najbardziej pokaleczonych i ściągać ich do nowego, lepszego świata. Na pierwszy ogień poszły dwie wietnamskie dziewczynki, Lark Song Previn w roku 1973, oraz rok później Summer „Daisy” Song Previn. Nic nie wiadomo o tym, by te dzieci były jakoś szczególnie w potrzebie wyjazdu do Paryża, czy Nowego Jorku, no ale stało się, jak się stało i obie kolejno pojechały z Farrow. Kolejną, siedmioletnią Soon-Yi, Farrow z Previnem znaleźli w Korei i w roku 1978 kupili od matki prostytutki. Rok później Farrow rozwiodła się z Previnem, zabrała szóstkę dzieci i wyjechała do Nowego Jorku, gdzie natychmiast związała się ze słynnym do dziś filmowym reżyserem Woody Allenem i dalej już wspólnie kolekcjonowali zbierane po całym świecie owe ludzkie nieszczęścia. Pierwszymi dziećmi Farrow, które trafiły na pierwsze strony gazet, były owe dwie Wietnamki, które, już jako nastolatki, zostały aresztowane z kradzież bielizny od Diora w jednym z lokalnych sklepów. Mijały lata i oto pewnego dnia starsza z dziewczynek, imieniem Lark, w wieku 35 lat niespodziewanie zmarła. Przyczyny śmierci były przez pewien czas utrzymywane w ścisłej tajemnicy, jednak jej były mąż, handlarz narkotykami i lokalny bandyta, sprzedał mediom historię, wedle której Lark została zarażona w jednym z salonów tatuażu i w ten sposób zachorowała na AIDS, no a następnie zmarła na zwykłe zapalenie płuc. Lark miała dwójkę dzieci, dziewczynki, obie urodzone z wirusem HIV, z którymi mieszkała w kompletnej nędzy w jakiejś rozwalającej się kamienicy. Kiedy umierała, Mia Farrow przebywała w Kongo na jednej ze swoich wypraw humanitarnych. Los dziewczynek, było nie było wnuczek Mii Farrow, nie jest znany.
No ale wróćmy do owych adopcji. W roku 1980, Farrow, już razem z Woody Allenem kazali sobie sprowadzić z Korei dwuletniego chłopczyka z porażeniem mózgowym, któremu dali na imię Moses Amadeus Farrow. W roku 1985 para adoptowała kolejne dziecko, dziewczynkę, tym razem jednak wynajdując ją już sobie na miejscu, czyli w Stanach Zjednoczonych. W roku 1987 Farrow i Allenowi urodziło się czwarte dziecko, syn, imieniem Satchel O’Sullivan Farrow, jednak sama Farrow przyznała po latach, że wbrew powszechnemu przekonaniu, Satchel nie jest synem Allena, lecz Franka Sinatry, z którym ona jeszcze w latach 60-tych przez kilka miesięcy była w związku małżeńskim, i z którym, jak się okazuje, do końca jego niezwykle ciekawego życia żyła w bliskiej przyjaźni.
W roku 1992 świat się na moment zatrzymał. Okazało się, że Allen uwiódł i jest w związku ze swoją przybraną córką, 20-letnią Soon-Yi. Co dla każdego, kto dotarł już tak daleko, może się wydawać dziwne, Mia Farrow jakimś cudem nie wzruszała na ten przypadek ramionami, ale się wzburzyła i wniosła o rozwód. Przy okazji, okazało się, że Soon-Yi nie była jedynym dzieckiem pozostającym pod opieką owej parki, do której Allen czuł miętę. Jak Mia zeznawała podczas procesu o prawo do opieki nad dziećmi, jej adoptowana córka Dylan wielokrotnie żaliła się, że Allen ją seksualnie molestuje. Z kolei w liście odczytanym przed sądem, 14-letni wówczas Moses Amadeus oświadczył, że ma nadzieję że „Woody Allen któregoś dnia zostanie tak upokorzony, że popełni samobójstwo”.
Można się było spodziewać, że seria kolejnych nieszczęść sprawi, że Mia Farrow się wreszcie zreflektuje i przestanie kolekcjonować te dzieci. Nic z tego. Ledwie sprawa została zamknięta, rozpoczęła się seria kolejnych adopcji. Pierwszą na tej liście była niewidoma dziewczynka z Wietnamu imieniem Tam, która zresztą w roku 2000 zmarła z powodu nieokreślonej choroby serca. Po niej kolejno, czarne amerykańskie dziecko odebrane uzależnionej od kokainy matki o imieniu Isaiah, jeszcze jedna niewidoma dziewczynka z Wietnamu, Frankie-Minh, kolejne czarne dziecko uzależnionej od narkotyków matki, dziewczynka imieniem Quincy, no i wreszcie ściągnięty z Kalkuty Thaddeus, o którym tu już była mowa i który parę dni temu strzelił sobie z rewolweru w pierś.
I jeśli ktoś w tym momencie pragnie zgłaszać do mnie pretensje, że ten blog zaczyna się niebezpiecznie przesuwać w stronę Pudelka i innych tego typu portali, proszę uprzejmie, by się łaskawie puknęli w czoło. A jeśli ktoś wciąż nie rozumie, o czym jest mowa, opowiem jeszcze jedną, całkiem świeżą, historię. Otóż w zeszłym roku samobójstwo popełniła ukochana znanego aktora Jima Carrey’a, prześliczna Cathriona White. Zdarza się. Rzecz jednak w tym, że poprzedni ukochany owej cizi, niejaki Mark Burton, ostatnio zaczął węszyć, dojrzał szansę na poważną sumę i wniósł sprawę o to, że Jim Carey najpierw zaraził swoją ukochaną trzema różnymi chorobami wenerycznymi, a kiedy ona zwróciła się do niego o wsparcie, nazwał ją „kurwą” i kazał się wyłączyć. Tym samym doprowadził ją do śmierci. Sprawa jest rozwojowa, na stole leżą jak się zdaje ciężkie dowody winy Carreya, a w tle grube miliony.
W tej sytuacji ja już mam tylko jeden apel. Dajmy spokój tej biednej Angelinie i temu durniowi Pittowi, kiedy wokół tyle spraw znacznie bardziej interesujących. No i przede wszystkim, zachowajmy nieco umiaru, kiedy na ekrany naszych kin wejdzie kolejny – tym razem podobno wreszcie najlepszy – film Woody’ego Allena. No i zaglądajmy do księgarni Coryllusa pod adresem www.coryllus.pl, gdzie jest do kupienia moja najnowsza książka o zagubionej łodzi.